„Urodziłam syna, gdy miałam 19 lat. Zostawiłam go w szpitalu, bo kochanek porzucił mnie i nie mogłam być samotną matką”

Noworodek, który trafił do adopcji fot. Adobe Stock
„Od mojej wizyty w sądzie minęło 5 lat. Wciąż myślę o synku. Zastanawiam się, gdzie mieszka, jak wygląda, czy jest szczęśliwy. Cierpię i wiem, że będę cierpiała do końca życia. Mimo to wierzę, że podjęłam słuszną decyzję. Liczę, że jeśli syn kiedyś się o mnie dowie, wybaczy mi i zrozumie, że oddałam go dla jego dobra”.
/ 24.04.2022 16:54
Noworodek, który trafił do adopcji fot. Adobe Stock

Mam nadzieję, że mój syn kiedyś dowie się o moim istnieniu. Liczę jednak, że pozna całą prawdę, a nie tylko suche fakty. Bardzo go kochałam i chciałam, żeby mógł normalnie żyć, ale sama nie miałam szczęśliwego dzieciństwa i chciałam mu tego oszczędzić. W domu zawsze było dużo alkoholu i przemocy. Rodzice pili, kłócili się, a potem nas bili. Niejeden raz musiałam uciekać z młodszymi siostrami na strych, żeby uniknąć bolesnych razów.

Ja chciałam czegoś więcej

Kiedy tylko skończyłam 18 lat, postanowiłam wyjechać do Warszawy. Nie miałam innego wyjścia – w mojej rodzinnej wiosce nie było żadnej przyszłości. Ludzie stracili nadzieję na normalne, w miarę stabilne życie. Tak jak moi rodzice topili smutki w alkoholu. Żyli z miesiąca na miesiąc, od zasiłku do zasiłku.

Poszczęściło mi się. Koleżanka z tej samej wsi załatwiła mi pracę w dużym przydrożnym barze na obrzeżach miasta. Nie zarabiałam wiele, ale wystarczało na utrzymanie i wynajęcie sublokatorskiego pokoju. Dla mnie było to bardzo dużo.

Grzegorz był kierowcą TIR-a. Często wpadał do naszego baru. Miły, grzeczny. A do tego kawaler. Wdzięczyły się do niego wszystkie dziewczyny w barze, jednak on zwrócił uwagę właśnie na mnie.
– Ty to masz szczęście – mówiły koleżanki z zazdrością, a ja pękałam z dumy. Zaczęliśmy się spotykać. Gdy przytulał mnie po raz pierwszy w kabinie swojego TIR-a, dużo mówił o miłości i wspólnym życiu. Był czuły, delikatny. Zakochałam się w nim bez pamięci.

Po pół roku okazało się, że jestem w ciąży

Patrząc na wynik testu, czułam się naprawdę szczęśliwa. Sądziłam, że moje marzenia z dzieciństwa wreszcie się spełnią. Że razem z Grześkiem stworzymy naszemu dziecku dom pełen najlepszych uczuć. Jakże byłam naiwna...
Oszalałaś? Nie chcę słyszeć o żadnym dzieciaku. – wykrzyczał Grzesiek, gdy mu o wszystkim opowiedziałam. – Nie mam nawet pewności, że to moje dziecko. Tu pojawia się facetów. Z każdym pewnie sypiałaś.
Zerwał się z krzesła i wybiegł z baru. Wtedy widziałam go ostatni raz.

Płakałam przez tydzień. Nie wiedziałam, co robić. Zastanawiałam się, jak z 1500 złotych utrzymam siebie i maleństwo. Kto się nim zajmie, gdy ja będę do późna w pracy? I gdzie będziemy mieszkać? Współlokatorki co prawda bardzo mi współczuły, lecz od razu zapowiedziały, że niestety po porodzie będę musiała się wyprowadzić.
– Nie gniewaj się, ale tu i tak jest bardzo ciasno. A niemowlęta potrafią drzeć się przez całą noc. Zrozum, musimy się wysypiać. Też pracujemy – tłumaczyły. Nawet nie byłam na nie zła. Rozumiałam, że chciały mieć święty spokój.

Pojechałam do domu, do rodziców. Miałam nadzieję, że mi pomogą. Naiwna… Ojciec wpadł we wściekłość.
– Nie waż mi się nawet przyjeżdżać tu z tym bękartem. Nie będę za ciebie oczami na wsi świecił – krzyczał na cały głos. Mama stała z boku i nie odezwała się nawet słowem. Patrzyła ze smutkiem. Wiedziałam, że na nią też nie mogę liczyć. Wróciłam do Warszawy. Czułam się samotna, opuszczona. Bywały chwile, że chciałam nawet pozbyć się „problemu”.

Nie, nie – nie myślałam o aborcji. Zresztą, gdyby nawet, pewnie nie byłoby mnie na to stać. Raczej robiłam wszystko, żeby poronić. Dźwigałam ciężkie skrzynki w barze, przesuwałam dębowe stoły, ustawiałam i zestawiałam krzesła, aby umyć podłogę.
– Co ty wyprawiasz, zostaw to – powiedziała któregoś dnia szefowa, gdy próbowałam wytargać z piwnicy trzydziestolitrową beczkę z piwem – Naprawdę chcesz zabić to maleństwo? Dlaczego? Przecież ono nie jest niczemu winne. Czy ty nie masz żadnych uczuć?
– Po co to dziecko ma się urodzić? Żeby żyć w nędzy?! Przecież samą miłością go nie wyżywię – wybuchłam.
– A adopcja? – zapytała łagodniej. – Jest wiele małżeństw, które nie mogą mieć dzieci. Pokochają twoje maleństwo jak własne. Chociaż cię nie poznają, zawsze będą ci wdzięczni, że je urodziłaś. Czy to mało? Zastanów się nad tym.
– Tak, a skąd pani o tym wszystkim wie? – spytałam, mierząc ją wzrokiem.
– Znasz moją córkę, Anię – powiedziała po chwili wahania. – Adoptowaliśmy ją z mężem 20 lat temu, jak miała zaledwie pół roku. Kochamy ją i codziennie dziękujemy w myślach jej matce za to, że ją urodziła. Uwierz mi, to prawda.

Przez kilka kolejnych nocy prawie nie spałam

Nie mogłam. Cały czas myślałam o tym, co mi powiedziała szefowa. Ania czasem wpadała do baru. Widziałam, jak przytula się do mamy, jak coś jej opowiada, a szefowa patrzy na nią z bezgraniczną miłością. Ta dziewczyna miała wszystko: kochających rodziców, dostatnie, szczęśliwe życie… Bardzo chciałam, żeby moje dziecko też tak żyło. A sama nie mogłam mu tego zapewnić.
– Urodzę i oddam dziecko do adopcji – zwierzyłam się szefowej po tygodniu
– Jesteś bardzo dzielna – oparła z uśmiechem. – Jak chcesz, to pojadę z tobą do ośrodka adopcyjnego. Tam ci wszystko wytłumaczą, będziesz spokojniejsza.

Pani w ośrodku była dla mnie bardzo miła. Opowiedziała, że dzieci nie trafiają do przypadkowych ludzi, że każda rodzina jest dokładnie sprawdzana. Pokazała album ze zdjęciami. Na wszystkich widać było roześmiane buzie adoptowanych dzieci i ich rodziców. Szczęśliwych, że są razem. To podniosło mnie na duchu.
– Niech się pani nie czuje winna. Nie jest pani złą matką, proszę mi wierzyć. Taki krok to dowód miłości i odpowiedzialności – powiedziała na koniec. Byłam jej wdzięczna za te słowa.

Urodziłam bez żadnych komplikacji

Ponoć pięknego i zdrowego synka. Nie chciałam go jednak oglądać. Jeszcze przed rozwiązaniem poprosiłam, żeby mi go nie kładli na piersi. Bałam się, że gdy go zobaczę, przytulę – zmienię zdanie. I nie będę chciała się z nim rozstać. Tylko co bym wtedy zrobiła? Jak sobie poradziła? Na szczęście nikt nie zadawał żadnych pytań, niczego nie komentował. Personel wiedział, że zostawiam maleństwo w szpitalu. Przed przyjęciem na oddział podpisałam wstępne oświadczenie o zrzeczeniu się praw do dziecka. Nikt mi nie dokuczał, nie potraktował źle.
– Niech się pani nie martwi, malec jest zdrowy – powiedziała tylko cicho pielęgniarka, gdy odpoczywałam po porodzie. – Na pewno szybko znajdzie rodzinę.

Ze szpitala wypisałam się już następnego dnia, na własną prośbę. Nie chciałam patrzeć na szczęśliwe twarze innych mamuś tulących swoje maleństwa do piersi ani na dumnych rozemocjonowanych tatusiów… To było ponad moje siły.
– Może pani jeszcze wycofać się z tej decyzji – usłyszałam na pożegnanie. – Ma pani na to sześć tygodni. Jeżeli nie zmieni pani zdania, proszę stawić się po tym okresie w sądzie i ostatecznie zrzec się praw do dziecka. Tylko wtedy będzie mogło bezproblemowo trafić do adopcji.

Decyzji nie zmieniłam. Stawiłam się w sądzie i podpisałam dokumenty. Możecie mi wierzyć lub nie, jednak nie było to dla mnie łatwe. Myślałam nawet, żeby trochę poczekać… Ale nie… Synek trafiłby wtedy do domu dziecka, a ja chciałam, żeby miał normalny dom.

Od mojej wizyty w sądzie minęło 5 lat. Wciąż myślę o synku. Zastanawiam się, gdzie mieszka, jak wygląda, czy jest szczęśliwy. Cierpię i wiem, że będę cierpiała do końca życia. Mimo to wierzę, że podjęłam słuszną decyzję. Liczę, że jeśli syn kiedyś się o mnie dowie, wybaczy mi i zrozumie, że oddałam go dla jego dobra.

Czytaj także:„Mąż zamykał mnie w domu. Znęcał się nade mną i bił dzieci. Jakimś cudem udało mi się uciec”„Urodziłam chorego syna, a mąż odszedł do innej kobiety, żeby zacząć wszystko od nowa”„Ja i moja córka byłyśmy w ciąży w tym samym czasie. Agatka jest młodsza o dwa tygodnie od Oli, ale jest... jej ciocią”

Redakcja poleca

REKLAMA