W rodzinnym miasteczku nie byłam już od wielu lat. Ostatni powód do odwiedzin zniknął 10 lat temu wraz ze śmiercią mojej mamy. Na dodatek doszło do niej w okolicznościach, które na długi czas odstręczały mnie od przyjazdu w rodzinne strony. Mama ledwo przekroczyła sześćdziesiątkę i była naprawdę pełna sił witalnych. Właśnie przeszła na emeryturę i cieszyła się, że wreszcie będzie mogła pomyśleć o wymarzonych podróżach do europejskich sanktuariów – Lourdes, Fatimy, Loreto. Wcześniej nigdy na to nie miała czasu. Jednak latem zaczęła narzekać na silne bóle w dolnej części brzucha.
Miała nadzieję, że jak zawsze do tej pory po tygodniu czy dwóch miną bez śladu. Gdy jednak tak się nie stało, wybrała się z wizytą do ginekologa. Traf chciał, że był to ojciec mojej przyjaciółki z czasów liceum. Znałam go i bardzo ciepło wspominałam. Pamiętam, że pomagał Paulinie i mnie w przygotowaniach do matury z biologii… Mama opowiadała mi przez telefon, że wizyta przebiegła bardzo miło – pan Piotr pytał, co u mnie, opowiadał o córce, która jak on została ginekologiem i pracuje w sąsiednim mieście. Potem dokładnie zbadał mamę. Nie widział żadnych powodów do niepokoju, a bóle przypisał zmianom hormonalnym, zupełnie naturalnym w mamy wieku. Na koniec zasugerował, aby za parę dni mama zgłosiła się do jego prywatnego gabinetu na USG, żeby jeszcze upewnić się, że wszystko jest w porządku.
Oczywiście mama zrobiła to USG, lecz i ono nie wykazało odstępstw od normy
A jednak bóle nie ustępowały, co gorsza, bardzo się nasiliły. Kiedy po dwóch miesiącach stały się zupełnie nieznośne, mama zapisała się na wizytę do znanego profesora, który raz na kwartał przyjeżdżał z Warszawy do naszego miasteczka i przyjmował pacjentów. Diagnoza była jednoznaczna i druzgocząca: guz jajnika, konieczna natychmiastowa operacja. Profesor od razu wypisał mamie skierowanie do warszawskiego Centrum Onkologii. Szybko przywiozłam mamę samochodem do kliniki do Warszawy, mniej więcej po tygodniu odbyła się operacja.
– Guz nowotworowy został usunięty, ale w trakcie zabiegu stwierdziliśmy liczne przerzuty w jamie brzusznej – powiedział mi chirurg który przeprowadzał operację.
– Jakie są rokowania? – spytałam cicho, czując już, co usłyszę w odpowiedzi.
– Pani mamie został rok życia. Najwyżej dwa lata. Przykro mi…
Nie mylił się. Minęło półtora roku i mama dołączyła do ojca w grobowcu na starym cmentarzu w naszym miasteczku. Sprzedałam mieszkanie rodziców, z którego wyprowadziłam się po maturze, definitywnie zamykając etap życia związany z rodzinnym miastem.
Przecież i tak nikt mu niczego nie udowodni
Ale często męczyło mnie pytanie, dlaczego ojciec Pauliny, bądź co bądź, doświadczony ginekolog, nie wykrył nowotworu u mojej mamy. Czy był aż tak słabym lekarzem? Czy dwa miesiące, jakie dzieliły wizytę u niego od wykrycia prawdy przez profesora, pozwoliłyby mamę uratować? Nieraz przychodziło mi do głowy, że było to karygodne zaniedbanie i aż prosi się o proces. Ale za każdym razem po głębokim namyśle rezygnowałam. Na pewno niczego bym mu nie udowodniła, poza tym kiedyś bardzo lubiłam i szanowałam tego człowieka. Chyba nie było sensu rozpętywać wojny, która i tak nie mogłaby przywrócić mamie życia.
Minęło 5 lat. O dawnych sprawach myślałam coraz rzadziej. To prawda, że czas zabliźnia nawet najbardziej bolesne rany.
Zaproszenie na klasowe spotkanie z okazji 30-lecia matury było dla mnie wielką niespodzianką
Wprawdzie od wielu lat nie utrzymywałam żadnych kontaktów z nikim z mojej dawnej klasy, ale organizatorzy spotkania bez problemów odnaleźli mnie przez Facebooka. Zastanawiałam się, czy tam jechać. Nie widziałam wielkiego sensu w tym, by odnawiać kontakty z koleżankami, które prawdopodobnie żyją już wyłącznie sprawami swoich dzieci i marzą o wnukach. Nie śpieszyło mi się do rozmów z kolegami, którzy kiedyś chcieli podbijać świat, a dziś zapewne są zgorzkniałymi, podtatusiałymi facetami z wydatnymi brzuchami i tłustymi podbródkami. Nie chciałam wreszcie unaoczniać sobie – a przy okazji takiego spotkania z całą pewnością musiałoby to nastąpić – jak dalece ja sama oddaliłam się od młodzieńczych marzeń i planów. I jak bardzo sama się postarzałam…
Jednak główna organizatorka, Basia, właścicielka sklepu ze zdrową żywnością, zadzwoniła i przekonała mnie informacją, że specjalnie na nasze spotkanie przylecą z Nowego Jorku i Chicago dwaj koledzy, którzy wyemigrowali do Stanów dwadzieścia parę lat temu.
– Oni przylatują z tak daleka, aby się z nami spotkać, a ty co? Nie możesz przyjechać raptem 250 kilometrów?! – zawstydziła mnie koleżanka.
Na nasze spotkanie Basia zarezerwowała restaurację w centrum miasteczka, nad którą od niepamiętnych czasów mieścił się niewielki hotelik. Zarezerwowałam w nim pokój i pojechałam.
Impreza było początkowo trochę sztywnawa, ale w miarę upływu czasu i wypitego wina atmosfera znacznie się ożywiła i ociepliła. Trudno było rozpoznać niektóre moje dawne koleżanki, ale gesty i uśmiechy na ogół pozostały te same co dawniej. Tak jak się spodziewałam, kilka z nich było już babciami, i nie mogły się nagadać o tym, jak cudowne i mądre są ich wnuki. Po paru godzinach, kiedy już opowiedzieliśmy sobie wszystko o sobie i to, co wiedzieliśmy o nieobecnych, otworzyły się drzwi i stanął w nich spóźniony gość.
– O, Paulina, nareszcie! – wykrzyknął ktoś. – Lepiej późno niż wcale!
– Przepraszam was, ale we wtorki zawsze przyjmuję pacjentów w prywatnym gabinecie taty, wszystko inne musi wtedy czekać – usprawiedliwiała się z uśmiechem moja przyjaciółka z liceum.
Zmieniła się stosunkowo niewiele. Bez trudu rozpoznałabym ją, gdybyśmy przypadkowo spotkały się na ulicy. Usiadła po drugiej stronie stołu, skąd raz po raz uśmiechała się do mnie. Koło północy impreza wygasła. W końcu przy stole zostałyśmy tylko ja i Paulina. Zaproponowałam jeszcze jedną lampkę wina. Paulina zgodziła się z chęcią.
– Wiesz, często o tobie myślałam przez te lata. Byłam ciekawa, jak ci się życie ułożyło… Na tak długo straciłyśmy ze sobą kontakt – przyznała z niejakim smutkiem.
– Ja też często o tobie myślałam – wyznałam. – A pięć lat temu, kiedy moja mama zachorowała, chciałam prosić twojego tatę o namiary na ciebie, ale… Sprawy potoczyły się trochę inaczej.
– Ach tak… – zaciekawiła się Paulina.
Opisałam więc historię sprzed pięciu lat. W miarę mówienia, dawne emocje do mnie wracały. Znów poczułam złość na lekarza, który postawił tamtą błędną diagnozę. I zapytałam Paulinę, jak to możliwe, że jej ojciec nie zauważył guza, który w kilkanaście miesięcy zabił moją mamę.
– O… oskarżasz mojego ojca o błąd w sztuce? – Paulina nerwowym gestem poprawiła włosy. – Trochę za późno, bo zmarł w zeszłym roku.
– Przykro mi – powiedziałam.
Bo co miałam powiedzieć? Że drań sobie zasłużył? I że szkoda, iż sprawiedliwość dosięgła go tak późno? Paulina sięgnęła po butelkę z winem, dolała nam do kieliszków.
– Słuchaj, przykro mi z powodu twojej mamy, ale wierz mi, takie sytuacje się zdarzają – odezwała się po chwili. – Lekarze, nawet najlepsi, nie są nieomylni. Jeśli cię to pocieszy, powiem ci, że ojciec też zmarł na raka. I że długo cierpiał – dodała, a jej twarz poszarzała nagle.
Zrobiło mi się potwornie głupio. Naprawdę aż tak źle mu nie życzyłam.
Czytaj także:
Uratowałam czyjeś dziecko, ale straciłam własne. Zapłaciłam najwyższą cenę
O mały włos doszłoby do kazirodztwa. Przed ślubem okazało się, że mój ukochany to kuzyn
Beata w 7 dni wakacji miała 8 facetów. Jej narzeczony nie uwierzył i wziął z nią ślub