„Latami kochałem się w swojej studentce, ale nie byłem w stanie zdradzić żony i poddać się uczuciu. Do czasu…”

Zakochałem się w studentce fot. Adobe Stock, speed300
„Miałem czterdzieści lat, ona dwadzieścia. Miałem żonę, doktorat i rozpoczętą habilitację, Maryla była na trzecim roku studiów. Wiem, że wśród moich kolegów zdarzały się przypadki romansów ze studentkami, ale zwykle kończyło się to wtedy, kiedy obie strony osiągały cel. Zdany egzamin, a dla wykładowcy potrzeba zaspokojenia swojego ego”.
/ 14.10.2022 13:15
Zakochałem się w studentce fot. Adobe Stock, speed300

Przez ostatnie dziesięć lat moje życie bardzo się zmieniło. Porzuciłem pracę na uczelni i założyłem własną firmę, rozwiodłem się. Ale przez cały ten czas była osoba, o której ani na chwilę nie przestałem myśleć. Maryla była moją studentką. Zdolną i ładną. Nieprzeciętnie. Miała tego świadomość, co czyniło ją na dokładkę bardzo seksowną młodą kobietą. Jak dla mnie – za młodą.

Miałem czterdzieści lat, ona dwadzieścia

Miałem żonę, doktorat i rozpoczętą habilitację, Maryla była na trzecim roku ekonomii. No i najważniejszy kontrargument: była moją studentką. Jestem trochę staroświecki i mam swoje zasady; jedna z nich to unikanie prywatnych kontaktów z uczennicami. Wiem, że wśród moich kolegów zdarzały się przypadki romansów ze studentkami, ale zwykle kończyło się to szybko – zazwyczaj wtedy, kiedy obie strony osiągały swoje cele. Dla studentek takim celem mógł być zdany na dobrą ocenę egzamin, dla wykładowcy potrzeba zaspokojenia swojego ego, no i odrobina zakazanej przyjemności. Nie znałem osobiście przypadku, aby taka znajomość rozwinęła się w trwalszy związek, mający szanse powodzenia, za to słyszałem o kilku, które zaowocowało dość poważnymi konsekwencjami. Głównie dla wykładowcy. Chociaż podejrzewam, że obie strony wychodziły z takiego układu co najmniej poobijane.

Uważałem się za rozsądnego człowieka. Moje retro zasady w połączeniu z obawami przed ewentualnymi skutkami ich złamania stanowiły dostateczny hamulec. Nie faworyzowałem Maryli w żaden sposób i pilnowałem się, żeby nie dać jej odczuć, jak bardzo mi się podoba. Może byłem nieco przeczulony na tym punkcie, chociaż nie posunąłem się aż do tego, by dać jej gorszą ocenę, niż należało. Skrzywdziłbym ją, traktując niesprawiedliwie, i to w ramach zapewnienia sobie dobrego samopoczucia. Jednak nic nie mogłem poradzić na to, że przepływały między nami niewidzialne fluidy, ekscytujące wibracje, napięcie na granicy fascynacji. Mogłem jedynie z pełną świadomością je ignorować. A raz, podczas indywidualnych konsultacji, dość ostro zareagowałem na propozycję wspólnej kawy, bo uznałem ją zawoalowane zaproszenie na randkę. Maryla nie wydawała się urażona, raczej smutna, gdy słuchała, jak nerwowo i nieco chaotycznie się tłumaczę. Że nie powinniśmy, że jestem zajęty, że nie chcę tworzyć precedensu… No, porażka.

Ulżyło mi, gdy po egzaminie zniknęła

Nie miałem już zajęć z jej grupą i powoli o niej zapominałem. Bardzo powoli, bo okazało się, że dziesięć lat nie wystarczyło… Wiele się w moim życiu przez te dziesięć lat wydarzyło. Żona ode mnie odeszła, bo okazało się, że jednak jestem dla niej zbyt staroświecki i zasadniczy. Znalazła sobie kogoś nowocześniejszego i młodszego. Bywa. Na początku chciałem walczyć o nasze małżeństwo, ale po namyśle machnąłem ręką. W zamian postanowiłem coś zmienić w swoim życiu i po uzyskaniu tytułu profesora odszedłem z uczelni. Wszyscy się dziwili, bo uważano, że czeka mnie kariera naukowa, ale ja byłem odmiennego zdania. Znałem swoje możliwości i zdawałem sobie sprawę, że w świecie naukowym nic więcej już nie osiągnę. Za to mogłem wreszcie zacząć zarabiać na swojej wiedzy. Poszło lepiej, niż się spodziewałem.

Zawodowo zajmowałem się giełdą, więc założyłem firmę konsultingową. Doradzanie innym, zwłaszcza w obecnych czasach, było obarczone sporym ryzykiem, ale dawało spore dochody. A ja te dochody, podparte moją wiedzą teoretyczną, zamieniałem w praktyce na kolejne dochody, tym razem płynące z transakcji giełdowych. Bo jak się wie, co trzeba zrobić, to bez względu na to, czy akcje idą w górę czy spadają, zawsze się coś zarobi. Zatrudniałem kilku pracowników, prawie wyłącznie moich byłych studentów, o których miałem jak najlepsze zdanie. Sam byłem dla nich kimś w rodzaju giełdowego guru, bez ołtarzyków, ale „podziw i szacun” miałem, jak mawiali. Nie wbijało mnie to w pychę, ale w dumę owszem, no i było bardzo miłe. Nadal szukałem nowych talentów, przede wszystkim ze względów praktycznych – bo moi współpracownicy, oprócz podziwu dla swego szefa i nauczyciela, wnosili do firmy wiedzę, pomysły, entuzjazm.

Tamtego deszczowego piątku wpadłem na dawną uczelnię, żeby pogadać z byłymi kolegami i dowiedzieć się o jakichś potencjalnych kandydatach do pracy. W drzwiach zderzyłem się z młodą kobietą, która była tak zaaferowana swoimi sprawami, że nie patrzyła, gdzie idzie. Odruchowo złapałem ją za ramiona, żeby nie upadła. Zaskoczona spojrzała mi prosto w twarz, a ja… zbaraniałem.

Maryla?

– O? – zdziwiła się i uśmiechnęła. – A ja właśnie pana doktora szukałam, co za fart…

– Raczej cud boski! – roześmiałem się. – Nie bywam tu częściej niż dwa razy w roku.

– Już wiem – skinęła głową. – Właśnie mi powiedzieli w dziekanacie. Że pan doktor raczej sporadycznie gości w progach naszej uczelni – dokończyła z jakiś niezrozumiałym dla mnie przekąsem czy pretensją. – Z kolei adresu domowego panie w dziekanacie podać mi nie chciały, więc tak się tu błąkam od kilku tygodni w nadziei, że pan doktor wreszcie raczy się pojawić…

– Skończ z tym doktorowaniem. Bo czuję się jak lekarz rodzinny. Poza tym, to już nieaktualne, bo zostałem profesorem – pochwaliłem się jak dzieciak nową sprawnością harcerską.

– O! Gratuluję. A w ramach spóźnionego oblewania sukcesu zapraszam pana profesora na kawę – wypaliła.

– Nie ma mowy. To ja cię zapraszam. W ramach przeprosin za tamto, wiesz…

Wiedziała i ujęła moje wysunięte ramię

Właściwie to się go uczepiła, jakby się bała, że ucieknę. Ale uciekanie było ostatnią rzeczą, na jaką miałem teraz ochotę. Mieliśmy sobie sporo do opowiedzenia, a rozmawialiśmy tak, jakbyśmy widzieli się wczoraj, a nie dziesięć lat temu. Przejście na ty zdecydowanie ułatwiało konwersację. Po kawie poszliśmy na obiad, a potem na kilka drinków do pobliskiego pubu. Kiedy wreszcie zrelacjonowaliśmy sobie to, co się nam przydarzyło w ciągu tej dekady, co poczytujemy za sukces, czego żałujemy, co nas cieszy, a o czym wolelibyśmy zapomnieć, gdy śmielej zaczęliśmy mówiliśmy o tęsknotach i marzeniach, coraz wyraźniej flirtując… zrobiła się ósma wieczorem.

– Pozwolisz się odwieźć do domu? – spytałem.

– Jasne. Ale chyba taksówką…

– Oczywiście, po alkoholu nie siadam za kółko, mam zasady.

Wiem, oj, wiem… – westchnęła.

– Chyba że nie mieszkasz daleko, to mogę cię odprowadzić.

– No to chodźmy! – klasnęła w dłonie.

Było niedaleko, więc pobiegliśmy. Oboje wiedzieliśmy, co się stanie, gdy dotrzemy na miejsce, i nie chcieliśmy dłużej celebrować tego momentu… Dość już zwlekałem. Dziesięć długich lat. Rano obudziłem się wcześniej, ale nie wstawałem z łóżka.

Było mi dobrze. Ciepło. Błogo

Marylka leżała obok, wtulona we mnie całą sobą. Miłe uczucie. Jej chyba też to odpowiadało, bo spała słodko jak dziecko. Którym na szczęście nie była, obiektywnie i subiektywnie, w moich oczach też. No i nie była już moją studentką, a ja miałem rozwód, dobrą pracę i… Nagle wystraszyłem się swoich myśli. Na chwilę zapomniałem, że miałem też pięćdziesiąt lat na karku. Niemało. Wcale niemało. Dalej leżałem nieruchomo, ale wewnętrznie cały aż się trząsłem. Co ja najlepszego zrobiłem? Jeśli to dla niej jednorazowa przygoda, zaliczenie opornego pana doktora, to się chyba załamię, ale jeśli to coś poważniejszego, to mogę złamać jej życie, przyszłość…

Niewesołe myśli opadły mnie jak rój natrętnych much. By je odegnać, postanowiłem po prostu zapytać. Pocałowałem ją w policzek. Mruknęła cicho. No to jeszcze raz: w szyję. Zamruczała wyraźniej:

– Hej… miło się ten dzień zaczyna…

– Hej, słoneczko moje… – zacząłem.

O, robi się coraz milej… – uśmiechnęła się i otworzyła oczy.

Na widok mojej miny spoważniała.

– Co jest? Coś nie tak? Żałujesz? – spytała, siadając i naciągając na siebie kołdrę.

– Nie, niczego nie żałuję, ale martwię się… – powiedziałem.

– O co? O co znowu się martwisz? – przybrała obronny ton.

Czy ty nie żałujesz?

– Ja…? – rozluźniła się i przeciągnęła.

Kołdra opadła.

– Zapytaj mnie za pół godziny.

– A co w tym czasie będziemy robić?

Poruszyła brwiami. Po jakiejś godzinie uznałem, że właściwie pytać już nie muszę. Z drugiej strony mimo wszystko, jako były naukowiec, wolałbym mieć jasność. A nie tylko silne podejrzenia.

– Wracając do mojego pytania…

– Nie żałuję. Co więcej, po dziesięciu latach okazało się, że miałam rację i też na mnie lecisz – zachichotała.

Zmarkotniałem.

– O to ci chodziło? O spełnienie fantazji sprzed dziesięciu lat?

– Mnie pytasz? Czy siebie samego, tylko na głos?

Zaskoczyła mnie takim postawieniem sprawy. Nie wiedziałem, co odpowiedzieć.

– Chodź, zjemy śniadanie – rzuciła, wstając z łóżka. – Na głodniaka kiepsko się myśli i rozmawia, a chyba szykuje nam się poważna narada, więc wolę najpierw wypić kawę i coś wszamać.

W kuchni ona była zamyślona, a ja zdenerwowany. Zjedliśmy śniadanie w milczeniu, z mojego punktu widzenia nieco napiętym. Kiedy nalała nam po drugim kubku kawy, powiedziała:

– Wiesz, też chciałabym z tobą poważnie porozmawiać, ale wybacz, jeśli cały czas będę się uśmiechać, bo nadal nie do końca wierzę w to, co się stało.

– Mam się bać?

Ja się będę uśmiechać ze szczęścia, głupku. Nie zamierzam drwić ani z ciebie, ani z twoich… słynnych zasad. À propos, jak się miewają?

Wzruszyłem ramionami

– Bo to przez nie musiałam na ciebie czekać dziesięć lat. Owszem, warto było, ale czemu aż tak długo? Musiałeś się rozwieść? Przestać być moim nauczycielem? Musiałam… no, nie wiem… trochę dorosną, dojrzeć? Przejść przez trzy związki, z paru pieców chleb zjeść, żeby ostatecznie stwierdzić, co już wiedziałam, że tak naprawdę to na tobie mi zależy i zawsze zależało?

Hm, robi się nam pogadanka nie o zasadach, ale tak ogólnie, o życiu…

– Poczekaj – uniosłem rękę. – Dobrze się domyślam, że nasze spotkanie nie było przypadkowe? I ciąg dalszy też nie? Ty to sobie zaplanowałaś?

Ja to sobie wymarzyłam… – uśmiechnęła się. – A los mi trochę pomógł.

Co miałem zrobić? Też się uśmiechnąłem. Tym bardziej że była sobota, więc – jak mawiają Włosi – nie ma soboty bez promyczka słońca. Mój promyczek siedział naprzeciwko mnie. Deszcz za oknem się nie liczył… Zaczęliśmy mówić, jedno przez drugie. Ona, że dość się już naczekała, i więcej nie chce, że szanuje moje zasady, ale ich nie znosi, więc mam je szybko uaktualnić do obecnej sytuacji, jeśli traktuję ją poważnie, a nie jak przygodę i wstydliwy sekret. Ja bredziłem, że nie wiem, czy to fascynacja, czy prawdziwa miłość, i czy nie jestem na takie uczucie za stary, czy nie jest za późno dla nas, i czy w ogóle zasłużyłem – na nią i na tę miłość, skoro kazałem im tak długo na siebie czekać, że aż włosy mi posiwiały…

Niby urocze bzdury, które plotą zakochani, ale skrywające prawdziwe obawy i kompleksy. I jeszcze powiedziałem, że nie chcę jej zostawiać choćby na minutę, więc…

– Czy ty przypadkiem nie szukasz jakiejś ciekawej i dobrze płatnej pracy?

Spojrzała na mnie badawczo.

– Czyżbyś znał kogoś, kto chciałby zatrudnić trzydziestoletnią ekonomistkę znającą się w zasadzie tylko na giełdzie?

– Owszem, znam – odparłem i wskazałem na siebie.

Zmarszczyła brwi.

Chcesz mnie zatrudnić?

– Z największą przyjemnością.

– A co z zasadami? – zauważyła cierpko. – Czy relacja nauczyciel–uczeń nie przenosi się również na relację pracodawca–pracownik? Sam kiedyś mówiłeś na jednym z wykładów, że…

– Dziewczyno, zlituj się nade mną, nie wypominaj mi każdego słowa.

Złożyłem błagalnie ręce.

– Chociaż… masz rację, te zasady obowiązują również w relacjach szefa z podwładnymi. Z tym że jeśli chodzi o partnerów, to już nie byłbym taki rygorystyczny.

Postanowiłem być sprytny i wykorzystać własne zasady na swoją korzyść.

– Nie rozumiem… – powiedziała. – Chcesz, żebym została twoim wspólnikiem? W firmie? Oszalałeś?

– Nie. Dlatego, nie obraź się, w firmie nie, jako że jestem odpowiedzialny nie tylko za siebie, ale też za moich pracowników. Straciłbym prestiż w ich oczach, gdybym robił takie roszady. Mówię o partnerstwie w życiu, oficjalnym.

– Oświadczyny i propozycja pracy w jednym, no, no… – zacmokała. – A tak zgrabnie podane, że trudno odmówić, choć oferty padły po raptem jednej wspólnej nocy.

I po ponad trzech tysiącach samotnych nocy – przypomniałem.

– Masz mnie.

– Czyli się zgadzasz?

– Tak – postawiła kropkę na „i”.

Od tamtego dnia minęły dwa lata. Maryla tchnęła w firmę nowego ducha, we mnie zresztą też. Po dwóch miesiącach wzięliśmy ślub. Po roku urodził się Marceli. I tak zostałem ojcem w wieku, który bardziej kwalifikował mnie na dziadka. Co w niczym nie umniejsza mojego szczęścia. Przeciwnie, bo lepiej późno niż nigdy.

Czytaj także:
„Gdy zmarł teść, teściowa się zmieniła. Obsesyjnie interesowała się naszym życiem, nieproszona cerowała moje majtki”
„Czułam, że to dziecko musi żyć. Próbowałam odwieść Kasię od usunięcia ciąży i miałam rację. To dziecko uratowało jej życie”
„Adrian miesiącami mnie dręczył i prześladował. Policja mnie zbyła. Zainteresują się dopiero, gdy zrobi mi krzywdę”

Redakcja poleca

REKLAMA