Odkąd pamiętam, zawsze byłam większych rozmiarów. Zresztą cała moja rodzina jest przy tuszy. Ze szkoły najlepiej wbiły mi się w pamięć złośliwe epitety, którymi obdarzali mnie rówieśnicy. Oni swoje najlepsze lata młodości spędzali na zabawie, imprezach, a ja – w książkach. Nic innego mi nie pozostało. Zwyczajnie wstydziłam się swojego wyglądu i nigdzie nie wychodziłam.
Czy próbowałam coś z tym zrobić? Ba, niejeden raz. Diety, przepisy z gazet, siłownia, herbatki odchudzające, spotkania z dietetykiem. I co? Chudłam, a po jakimś czasie kilogramy wracały. Jedynym plusem tego wszystkiego był fakt, że bez problemu dostałam się na wymarzone studia – architekturę wnętrz. Nic w sumie dziwnego. Po pierwsze, uwielbiałam to, a po drugie, wciąż się tylko uczyłam. Zawsze marzyłam o projektowaniu, to był mój konik.
Studia ukończyłam z wyróżnieniem i po jakimś czasie znalazłam pewną i dobrą posadę. Byłam niezależna, wynajęłam małe mieszkanie, kupiłam nieduże autko. Jednak wciąż nie potrafiłam zaakceptować siebie – za nic w świecie. Nie dla mnie były żarty moich bliskich, że kochanego ciałka nigdy dość, że teraz nie są już modne „wieszaki”, czyli bardzo chude dziewczyny. Nie przemawiało to do mnie.
Zamknęłam się na świat i ludzi
Wcale nie chciałam być chuda, tylko „normalna”. Wciąż wyobrażałam sobie siebie w rozmiarze chociaż L. Jednak rzeczywistość była inna, brutalna i przytłaczająca. Przy wzroście 164 cm ważyłam prawie setkę. Nie mogłam na siebie patrzeć i nie znosiłam, jak patrzyli na mnie inni. Zakupy były katorgą, a upalne lato koszmarem. Nosiłam rozciągnięte swetry, bluzki „nietoperze” i długie, luźne spódnice.
Nigdy nie zapomnę wizyty w jednym z butików w miejscowej galerii (wtedy jeszcze do niej zaglądałam), kiedy to ekspedientka, oczywiście sucha jak patyk, oznajmiła mi w mało delikatny sposób, że nie znajdę w nim nic dla siebie. Każda taka sytuacja kończyła się oczywiście zajadaniem stresu, czyli mówiąc krótko – wieczornym obżarstwem.
Teraz śmiało mogę przyznać, że to był czas, kiedy zamknęłam się na świat, na ludzi. Wtedy jednak myślałam, że to oni zatrzasnęli przede mną drzwi. Ciągle miałam w głowie jeden schemat: że wszyscy, patrząc na mnie, widzą tylko moje ciało. A przecież oprócz tej jednej ogromnej wady miałam w sobie także mnóstwo zalet.
Jedyną odskocznią, spełnieniem, była dla mnie praca. Lubiłam ją, bo często mogłam pracować w domu; w firmie pojawiałam się sporadycznie. Uwielbiałam rysować, projektować, dobierać wzory, zmniejszać i powiększać pomieszczenia. Szkoda, że nie potrafiłam „zaprojektować” samej siebie…
W pewnym momencie przestałam nawet bywać na rodzinnych imprezach. Po zeszłorocznych imieninach mamy powiedziałam: dość! Wtedy to jeden z moich wujków – brat mamy, który nigdy nie szczędził szyderstw pod moim adresem – stwierdził, że grozi mi staropanieństwo. Dodał, że brak mi tylko czarnego kota. „Kacha – powiedział, bo tak zwykle do mnie mówił – kawalera to ty musisz znaleźć takiego, co by dał radę cię przez próg przenieść!”.
Nie dyskutowałam z nim, wstałam, przeprosiłam mamę i wyszłam. Zalałam się łzami dopiero, gdy schodziłam po schodach. Czułam się jak potwór, chociaż tak naprawdę to on nim był. Sam urodą nie grzeszył, a tu proszę… Co z tego, że nie jadłam nic od rana, żeby dopiąć się w mojej czarnej sukience? I tak po powrocie do domu natychmiast otworzyłam lodówkę…
Czarka poznałam w pracy. Banalne, wiem. Jest kurierem w jednej z największych firm w naszym mieście. Pewnego dnia po prostu przywiózł mi paczkę do firmy. Na początku nawet przez myśl mi nie przyszło, że ja i on… Chociaż przyznam, że od razu wpadł mi w oko – ciemna karnacja, wysoki, no i szczupły. Poza tym bardzo miły, kulturalny i obdarzony poczuciem humoru, a to cechy, które bardzo cenię. Sama nie wiem, jak to się stało, że zgodziłam się na tę kawę. Jedną, potem drugą…
Widział we mnie same zalety
Czarek stawał mi się coraz bardziej bliski, na tyle, by wspomnieć mu o tym, co mnie dręczy. Nigdy nie dał mi odczuć, że moja tusza mu przeszkadza. Wręcz przeciwnie: wydawało mi się nawet, że w ogóle jej nie zauważa. Przy nim sama momentami zapominałam, że jestem taka... duża. Gdy zwierzyłam mu się z mojego kompleksu, nic nie odpowiedział. Po chwili jednak spojrzał na mnie poważnie i wskazując na swoją głowę, łysą jak kolano, zapytał:
– Jak myślisz, ile lat z tym walczyłem?
– Z czym? Z maszynką? – zażartowałam.
– Nie używam maszynki. Włosy same mi wypadły. Zaczęło się jeszcze w liceum…
Zrobiło mi się głupio, bo w ogóle nie zauważyłam tego, że Czarek jest łysy. To znaczy, niby widziałam, ale nie dostrzegałam w tym problemu. Myślałam, że specjalnie się goli. A tu okazało się, że to jakaś choroba! Opowiedział mi, że przez kilka lat nie mógł sobie z tym poradzić. Nieraz bywał obiektem drwin kolegów. Przeprosiłam go szybko za mało śmieszny żart o maszynce do golenia.
– Głuptasie! – zaśmiał się. – Przecież ciało to tylko opakowanie.
To miłość pomogła mi pokonać kompleksy Szybko dotarło do mnie to, że skoro ja nie zwróciłam na to uwagi, to może i on… I tak w istocie było. Dzięki niemu spojrzałam na siebie innymi oczami. Zobaczyłam kogoś innego. Kogoś, kim tak naprawdę byłam od zawsze. Trochę czasu potrzebowałam, żeby nabrać pewności siebie, ale nie był to czas stracony.
Przez kilka miesięcy poznałam sama siebie lepiej niż przez te wszystkie samotne lata. Dowiedziałam się, że mam nie tylko mnóstwo zalet, ale też ładne oczy, ponętne usta i rzęsy jak firanki. To miłość pozwoliła zaakceptować siebie taką, jaka jestem. Tak, jestem gruba! Czarek jest łysy! A życie jest piękne!
Czytaj także:
„Po ślubie mąż pokazał prawdziwe oblicze. Pił bez umiaru, nie powstrzymał się, nawet gdy nosiłam pod sercem jego dziecko”
„Po operacji sądziłam, że na zawsze utraciłam kobiecość. To Michał uświadomił mi, że dzięki chorobie zyskałam dużo więcej”
„Kamila dała mi kosza, ale znalazłem pocieszenie u jej przyjaciółki. Nagroda pocieszenia stała się kobietą mojego życia”