„Lata temu straszliwy wypadek zmienił moje życie. Ta przykra historia dała mi coś cenniejszego: czułego męża i dzieci”

Szczęśliwa emerytka fot. Adobe Stock, Rido
„Zastanawiałam się nad tym wszystkim, zadałam sobie pytanie, jakby się moje życie potoczyło, gdybym tamtego dnia nie wskoczyła do odjeżdżającego tramwaju. Czy gdybym była zdrowa, osiągnęłabym to, co dziś jest moim udziałem? Czy miałabym takie cudowne dzieci?”.
/ 31.05.2022 11:30
Szczęśliwa emerytka fot. Adobe Stock, Rido

Dobiegam dziś siedemdziesięciu lat. Kiedy mam dosyć oglądania telewizji, a kot idzie sobie w kąt, żeby odpocząć od mojego głaskania, czasami zastanawiam się nad minionymi dniami. Czy żałuję, że moje życie potoczyło się tak, a nie inaczej?

 Z wiekiem dotarło do mnie, że mądrość życiowa nie polega na marzeniach „co by było gdyby”, lecz na umiejętności wyciągnięcia wniosków z własnych niepowodzeń oraz czerpania jak największych korzyści (zarówno dla siebie jak też najbliższych) z sytuacji, która cię spotkała, choćby najtrudniejszej.

Przez całe życie, bardziej lub mniej świadomie, postępowałam właśnie według tego schematu. I chyba źle na tym nie wyszłam.

Kiedyś marzyłam o tym, że zostanę malarką

Moi rodzice byli dosyć biedni, ale w domu zawsze czekał na mnie karton, ołówek i farby do malowania. Profesorowie z Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie zatwierdzili moje prace, dzięki czemu mogłam przystąpić do kolejnego etapu egzaminów.

Kiedy wracałam tramwajem po jednym z tych egzaminów, straciłam równowagę i wypadłam z tramwaju. W 1967 roku ulicami stolicy jeździły wagony, które nie miały automatycznie zamykanych drzwi.

Często też śpieszący się ludzie wskakiwali w ostatniej chwili i wisieli przy zatłoczonym wejściu niczym ludzkie grona. Ja właśnie doskoczyłam do odjeżdżającego tramwaju, znalazłam miejsce na stopę i chwyciłam się wolnego kawałka poręczy.

 Minutę później, gdy tramwaj pędził już po torowisku, noga zsunęła mi się z podparcia, omdlała ręka nie utrzymała ciężaru ciała i spadłam. Co działo się ze mną dalej, nie pamiętam.

Rok później dowiedziałam się od jednego z rehabilitantów, że ulicą, wzdłuż której pędził tramwaj, jechał samochód ciężarowy z żołnierzami. Na karetkę nie czekało się wtedy tak krótko co dziś. Żołnierze zatem postanowili posadzić mnie z przodu obok kierowcy i zawieźć do pobliskiego szpitala.

Kiedy mnie przenosili, pęknięty już wówczas kręgosłup uległ definitywnemu złamaniu, a rdzeń został przerwany. Być może przez wiele lat wojacy opowiadali dumni, jak to uratowali życie jakiejś warszawskiej dziewczynie. W rzeczywistości to oni zrobili ze mnie kalekę.

Kolejne lata, kolejne operacje

Czy mam o to pretensje? Może tylko jakiś żal, że nie słuchali na zajęciach, jak należy transportować ofiary wypadków. Cóż, było, minęło. Tak więc obudziłam się w szpitalu i po pewnym czasie do mnie dotarło, że nie czuję swojego ciała od pasa w dół.

W ciągu jednego roku przeszłam cztery operacje, a kolejnego dwie. Przez następne trzy lata w domu byłam kilkutygodniowym gościem. Resztę czasu spędziłam w szpitalach i sanatoriach. W tamtych czasach turnusy były trzytygodniowe i jeśli lekarz uznawał, że pacjent powinien korzystać z dalszej specjalistycznej pomocy, wypisywał przedłużenie pobytu.

W moim przypadku lekarze wielokrotnie korzystali z owego prawa. Dzięki ich pomocy i zaangażowaniu w rehabilitację trzy lata po wypadku stanęłam na własnych nogach, wspierając się tylko na lasce. Jednak ktoś musiał podtrzymywać mnie z drugiej strony. W nogach odzyskałam minimalne czucie, ale dzięki temu mogłam je przesuwać po podłodze, i w ten sposób się przemieszczać.

Przez pierwsze trzy miesiące leczenia i rehabilitacji rozpaczałam, i rozczulałam się nad sobą. Pewnego dnia mój lekarz powiedział:

– Jeśli nie weźmiesz się za siebie, stracisz szansę na normalne życie.

– Jakie normalne życie, doktorze?  – odpowiedziałam niemal z płaczem.  – Przecież jestem kaleką.

– Basiu, kalectwo zaczyna się w twojej głowie – usłyszałam w odpowiedzi. – Bezwładne nogi nie mają z tym nic wspólnego. Zostaniesz inwalidką, jeśli będzie taka twoja wola. Ale możesz być osobą zdrową z ograniczeniami ruchowymi. To chyba lepsze, niż zdanie się na łaskę innych.

Miał rację. Po tamtej rozmowie nie mogłam spać. Cały czas słyszałam w myślach, że mogę być zdrową osobą z ograniczeniami ruchowymi. Wtedy postanowiłam o siebie zawalczyć.

Odzyskałam wiarę w siebie

Trzy lata później, wsparta na ramieniu mamy, wychodziłam o własnych siłach z budynku sanatorium. Kiedy wróciłam do domu, ojciec spytał, co chciałabym robić. W domu nadal nie było zbyt lekko. Odpowiedziałam, że czas, abym wsparła dom własną pracą. Już wcześniej przejrzałam ogłoszenia spółdzielni inwalidów.

– A poza tym chciałabym zacząć studia wieczorowe.

Pamiętam, że ojciec spojrzał wtedy na mnie jak na szaloną. No ale powiedzmy sobie szczerze – w tamtych latach ktoś taki jak ja miał niewielkie szanse na skończenie studiów. Wymienię tylko problemy z przemieszczaniem się.

 Drogi, schody, uliczne podjazdy – wszystko było zrobione dla ludzi zdrowych. A jednak ja się uparłam. Dwa lata później dostałam od państwa pożyczkę nisko oprocentowaną i kupiłam trabanta ze specjalnym, tak zwanym systemem hycomat, z automatycznym sprzęgłem (w tamtych latach niesamowita nowość).

Dzięki temu gaz i hamulec obsługiwałam ręką. Od tamtej pory jeździłam z Żoliborza na uniwerek sama, od nikogo niezależna, samochodem.

Mój upór i samozaparcie w owym czasie były czymś egzotycznym. W 1973 roku byłam jedyną niepełnosprawną dziewczyną studiującą na wydziale prawa. Ale wsparło mnie wiele osób.

Poznałam go w sanatorium

Między innymi koledzy, którzy załatwiali mi podręczniki, czy egzaminatorzy, którzy schodzili ze swoich gabinetów na piętrze, by przeegzaminować mnie w jakiejś sali na parterze. Im wszystkim jestem za to do dziś wdzięczna. W tamtych dniach nigdy nie myślałam o sobie jako o inwalidce, która musi prosić świat o wsparcie.

Żyłam własnym życiem, starając się jakoś uporać z przeszkodami, jakie na mojej drodze osoby „zdrowej z ograniczeniami ruchowymi” stawiał ówczesny świat. A niektóre były wręcz kuriozalne.

Pewnego dnia na przykład, dostałam wezwanie na komisję lekarską, która chciała sprawdzić, czy po latach nie poprawiło mi się na tyle, że moje inwalidztwo z grupy pierwszej można byłoby obniżyć do drugiej. Kiedy zajechałam na miejsce, zobaczyłam strome schody, którymi niepełnosprawni mieli wdrapać się na górę. Paranoja. Zaczęłam więc trąbić i zmusiłam komisję, żeby zeszła spod chmurki na ziemię.

Tak, pod tym względem Peerel był prymitywny, jednak komuna, choć politycznie wredna, inaczej podchodziła do niepełnosprawnych. Dostawaliśmy pomoc i wsparcie, a spółdzielnie pracy inwalidów nie były jak dziś, na wymarciu.

To były wówczas ważne podmioty gospodarcze. Inwalida mógł się nie tylko sam utrzymać, ale i pomóc całej rodzinie. Dwa miesiące wakacji spędzałam w sanatoriach. To właśnie w jednym z nich zakochałam się w pracowniku ekipy technicznej. Mateusz był hydraulikiem po zawodówce. Kiedy moi rodzice dowiedzieli się o nim, byli zdruzgotani.

Ale jak to za hydraulika?

– Skończyłaś studia, jesteś oczytana – mówiła mama. – Po co ci jakiś nieuk, który „Expressu Wieczornego” używa jako obrusu na stół?

Stanęłam przed poważnym wyborem. Mogłam zostać przy starzejących się rodzicach i wyglądać przez okno na podwórko, gdzie bawiły się dzieci. Ale ja chciałam mieć własne. Rodzice postawili twarde veto. Poparł mnie tylko brat. W czasie pewnej, dość burzliwej rozmowy rodzinnej powiedział otwarcie:

– Ja mieszkam z żoną na drugim krańcu Polski. Pewnego dnia wy się zestarzejecie i umrzecie. I Baśka zostanie sama. Jeśli natomiast będzie miała dzieci, i w dodatku dobrze je wychowa, znajdzie w nich opiekę na stare lata. Pomyślcie o tym.

Rodzice jednak nie chcieli wyjść poza własny schemat myślowy. Szczerze mówiąc, ja sama dopiero wtedy odkryłam w słowach brata prawdę, która wcześniej nie przyszła mi do głowy. Musiałam zabezpieczyć sobie przyszłość, więc wyszłam za mąż za Mateusza.

Urodziło się nam troje dzieci. Dziś to już dorośli ludzie, mają własne rodziny i dzieci. Jednak dobrze ich wychowałam i choć nigdy o to nie prosiłam, to Marcin, Tomek i Ania tak zaplanowali swoje życie, żeby zamieszkać jak najbliżej mnie.

Moje dzieci są dobrze wychowane

Dwa lata temu odszedł mój mąż. Przez wiele ostatnich lat pił nałogowo – swoje z nim przeszłam, ale to już minęło. Nie chcę o tym myśleć. Zostałam sama, lecz jakoś sobie radzę z pomocą dzieci.

Dzisiejszy świat jest bardziej przyjazny dla takich jak ja. A jego największym cudem jest internet. Przez wiele lat pracowałam za jego pośrednictwem, a teraz dzięki niemu podróżuję, robię zakupy, poznaję cudownych ludzi.

Kiedy więc zastanawiałam się nad tym wszystkim, zadałam sobie pytanie, jakby się moje życie potoczyło, gdybym tamtego dnia nie wskoczyła do odjeżdżającego tramwaju. Czy gdybym była zdrowa, osiągnęłabym to, co dziś jest moim udziałem? Czy miałabym takie cudowne dzieci?

Nie wiem. Oczywiście, że przez lata marzyłam o tym, żeby być zdrowa, no ale nie wszystkie z naszych marzeń są realne. Nie oznacza to jednak, że powinniśmy nasz świat malować w ciemnych barwach.

Dotknęło mnie nieszczęście, ale, jak powiedział mi tamten wspaniały lekarz, mogłam wybrać kalectwo. Dzięki tamtemu człowiekowi zachciało mi się żyć tak normalnie, na ile tylko było to możliwe.

Czytaj także:
„Dałam na weselu kuzynki kopertę z pociętymi gazetami. Nie miałam obowiązku dawać jej pieniędzy, ma kasy jak lodu”
„Patrzyłam jak kopia Marilyn Monroe podrywa mojego faceta i rósł we mnie gniew. W końcu wybuchłam i rozpętało się piekło”
„Szef wypytywał o mój rozmiar biustu, dotykał mnie i kazał nosić kuse ubrania. Kiedy się postawiłam, ośmieszył mnie”

Redakcja poleca

REKLAMA