Koleżanki zawsze zazdrościły mi szczupłej sylwetki. Taki metabolizm i koniec. Zresztą sporo się ruszałam. Lubię pływać i tańczyć, więc dość regularnie spalałam nagromadzone zapasy.
Byłam uzależniona od pysznego i wykwintnego jedzenia. Nie tylko od słodkości. Od wszystkiego, co drogie i dobrze przyrządzone.
Jak długo tak wytrzymam?
– Ale czym tu się martwić? – dziwiły się koleżanki, z zazdrością przyglądając się, jak pochłaniam ogromny stek z pieczonymi ziemniakami i sałatką z suszonych pomidorów, a zapijam to dużym kielichem czerwonego wina.
Ich miny jeszcze bardziej rzedły, kiedy nie odmawiałam sobie deseru w postaci delikatnego sufletu czekoladowego czy sernika z musem malinowym.
Czym tu się martwić? No cóż, choćby tym, jak długo wytrzymam to finansowo. Bo na te wszystkie frykasy wydawałam naprawdę dużo. Przy pensji sekretarki, którą odbierałam co miesiąc, moja miłość do smakołyków (zwłaszcza przyrządzanych w drogich restauracjach przez dobrych kucharzy) była zabójcza dla budżetu. A ja miałam wymagania. To, co jadłam i piłam, zawsze musiało być „na poziomie”.
Mój facet zupełnie mnie nie rozumiał. On zadowalał się mielonką i pasztetem turystycznym z puszki. Ja, jeśli już musiałam jeść pasztet – to najlepiej francuski z kaczki, a jeśli wędlinę – to szynkę parmeńską albo najdroższe salami. Kończyło się to tak, że w połowie miesiąca brakowało mi na wszystko. Jednak kiedy tylko znowu dostawałam kasę, od razu biegłam do drogich delikatesów, żeby zrobić wielkie zakupy na kolejne uczty. Dopiero wtedy byłam szczęśliwa.
Tylko francuski szampan
Konrad najpierw myślał, że jestem snobką, bo kiedy kupowaliśmy wino, to tylko z napisem „reserva”, czyli starsze i droższe; jak czekoladę, to szwajcarską, a gdy rybę, to łososia lub jesiotra. Wreszcie pojął, że nie chodzi mi o to, aby obnosić się z „bogactwem”, tylko o… moje kubki smakowe.
– Nie będziesz chciał pić w sylwestra ruskiego szampana za cztery złote, kiedy spróbowałeś prawdziwego francuskiego albo chociaż dobre włoskie musujące wino – tłumaczyłam mu.
– E tam, jedno i drugie to kwas i cienkusz – zawyrokował mój mało wymagający narzeczony. – Ja tam wolę piwo albo czystą.
Kiedyś pokłóciliśmy się, bo większość wakacyjnego budżetu wydałam na jedzenie w restauracjach. Nie chciałam na tym oszczędzać. To była chyba najważniejsza część mojej przyjemności z wakacji. No właśnie… Czy było dla mnie coś ważniejszego od jedzenia? Chyba nie. Nic dziwnego, że Konrad był zazdrosny.
– Wygląda na to, że ty nawet seks ze mną traktujesz jako coś gorszego od obiadu czy deseru! – wykrzyczał mi kiedyś.
Przyłapał mnie na gorącym uczynku
Nie chciałam go stracić. Razem z nim pałaszowałam coś taniego w barze mlecznym albo fast foodzie, a potem, kiedy znikał z pola widzenia, biegłam do restauracji i wydawałam kupę kasy na dobry obiad z winem. A kiedy wyjeżdżał służbowo, robiłam zakupy za kilka stów i urządzałam sobie uczty.
Kiedyś Konrad wrócił wcześniej z weekendu i zastał mnie na kanapie, śpiącą błogo po sutym posiłku. Wystarczył mu rzut oka na opróżnioną do połowy butelkę francuskiego wina, puste opakowania po serach szwajcarskich, nadziewanych oliwkach, szynce szwarcwaldzkiej, lodach i torciku bezowym, by zrozumieć, co tu się stało.
– Lidka, obudź się natychmiast! – potrząsnął lekko moim ramieniem.
– O, już jesteś – otworzyłam oczy i natychmiast zrozumiałam, że przyłapał mnie na gorącym uczynku.
– Co to ma znaczyć? – spytał, otwierając lodówkę, gdzie wciąż tkwiły zapasy. – Przecież mieliśmy w tym miesiącu pomalować mieszkanie i kupić nowy dywan. To wszystko kosztuje. Ile wydałaś na to żarcie, co?
– Nie tak znowu dużo, była promocja…
– Promocja! – parsknął. – Kilka ładnych setek na to puściłaś! Co się z tobą dzieje, dziewczyno?! Nic w tym domu nie można wyremontować. Wszystko idzie na to cholerne żarcie! – krzyknął i chciał sobie pójść, ale udało mi się go zatrzymać i długo rozmawialiśmy.
Musiałam zmienić priorytety
Obiecałam, że będę rozsądna. I naprawdę bardzo się starałam. Wdrożyliśmy rozsądny plan gospodarowania pieniędzmi tak, by starczyło na nasze cele: kupno komody, wzmacniacza, malowanie mieszkania. Mieliśmy oszczędzać, ale… Kiedy się mieszka w dużym mieście, wszystko jest takie drogie!
Z przerażeniem patrzyłam, jak pod koniec miesiąca kończą się pieniądze i nie zostaje kompletnie nic na moje zachcianki. To było dla mnie bardzo trudne. Czasem Robert zabierał mnie na kolację, ale to on decydował, kiedy wyjdziemy i co zjemy. Nie do końca mi to odpowiadało.
Tamtego pamiętnego dnia szłam sobie nieśpiesznie do pracy. Wyszłam wcześniej z domu. Był słoneczny, wiosenny poranek. Moje biuro położone jest przy pięknym parku miejskim. Pomyślałam, że trochę się dotlenię, zanim usiądę w klimatyzowanym pomieszczeniu na resztę dnia. Idąc szerokimi alejkami, przypatrywałam się ludziom, ptakom i kwitnącym akacjom. Było cudnie…
Nagle doleciał mnie zniewalający zapach… świeżych bułeczek i kawy. U wylotu parku otwarto nową kawiarnię! Przechodząc obok, zwolniłam kroku. Zerknęłam na wystawę. To nie była zwykła cukierenka – to był istny raj dla smakosza! Czekoladowe ciastka, kruche babeczki, bezy i torciki wszelakich rodzajów… Przełknęłam ślinę.
Był koniec miesiąca, nie miałam kasy. Sporo wydaliśmy na wymianę bojlera. Musiałam też wreszcie iść do dentysty. A to wszystko, niestety, sporo kosztowało.
Poczułam, że coś się we mnie buntuje. „Wejdę tam i coś sobie kupię – pomyślałam. – W końcu bez przesady. To żaden występek kupić sobie czasem coś słodkiego!”.
Weszłam do środka. Lustrując ofertę, dostrzegłam apetycznie wyglądające ptysie z bitą śmietaną. Obok leżały minitarty z musem cytrynowym i czarną czekoladą. Najchętniej wzięłabym jedno i drugie…
– Tylko ptysia poproszę – postanowiłam być rozsądna, ale kiedy zajrzałam do portfela, okazało się, że nie mam ani złotówki.
– Można płacić kartą – uspokoiła mnie ekspedientka z uśmiechem.
Podałam jej kartę.
– Brak środków na koncie – powiedziała.
Co ja narobiłam?!
Poczułam złość. Dziecięcą furię, że nie dostanę ciasteczka, chociaż bardzo chcę. Wyszłam z cukierni niemal z płaczem. „Co za beznadzieja! – pomyślałam w rozpaczy. – Gdyby nie lokata z kasą na wakacje, byłabym zupełnie bez pieniędzy…”.
No właśnie. Przecież była jeszcze lokata. Nagle podjęłam decyzję. Znalazłam pierwszą ławeczkę w parku, odpaliłam laptopa, weszłam na konto i… stało się. Zerwałam lokatę, żeby kupić sobie ciastko z kremem. Chyba zwariowałam! Wtedy właśnie dotarło do mnie, że Robert ma rację.
Nic mu nie powiedziałam o zerwanej lokacie. Na szczęście nie ubyło z niej zbyt wiele. Przy kolejnej pensji dołożyłam jeszcze trochę i założyłam kolejną lokatę. Przez ten czas wiele się o sobie dowiedziałam. Teraz już potrafię się kontrolować.
Czytaj także:
„Żona oczyściła lodówkę z tłustych kiełbas i wypchała ją warzywami. Nie rozumie, że facet nie królik, trawy jeść nie będzie?”
„Udawałam wegetariankę, żeby wyrwać apetycznego przystojniaka. Mogę do końca życia jeść trawę, byle oddał mi swoje serce”
„Córka poszła do szkoły dla snobów i przewróciło jej się w głowie. Zaczęła się żywić sałatą, a mnie wyzywa od padlinożerców”