Moja córka Zosia od pierwszej klasy podstawówki była bardzo zdolną i ambitną uczennicą. Dlatego – choć dumna i szczęśliwa z jej sukcesu – wcale się nie zdziwiłam, że dostała się do dobrego liceum. Gorzej, że nie potrafiła się odnaleźć w nowej szkole, wpasować w grupę rówieśników pochodzących z tak zwanych „dobrych domów”. Nie, żeby nasz dom był zły, ale nie mogliśmy fundować Zosi drogich ciuchów i gadżetów, ani na wakacje wysyłać jej do szkoły językowej na Malcie czy na kurs wspinaczkowy w Alpach.
Starałam się ją wspierać i naprawdę ucieszyłam się, gdy powiedziała, że znalazła sobie wreszcie koleżanki. Niestety pod ich wpływem zmieniła się – i to już mi się nie podobało. Zaczęło się od tego, że została wegetarianką, a gdy my jedliśmy mięso, niepomni na cierpienie zwierząt, nazywała nas padlinożercami. Wspólne obiady przestały być przyjemne. Mąż uspokajał mnie, że to taki głupi wiek, typowy nastoletni bunt, który wkrótce jej minie, bo przecież nasza córka to mądre dziecko.
– Zobaczysz, Anitko, będzie dobrze. Pyskuje? Trudno. Przeżyjemy. Nie je mięsa? Nie musi, już nie rośnie. Grunt, że nie wraca pijana, nie bierze narkotyków, nie ucieka z domu, nie zakochała się w jakimś podejrzanym typie…
– I wciąż dobrze się uczy – dodałam ten punkt do listy zalet naszej Zosi.
Starałam się więc przeczekać okres buntu, jak radził Przemek, choć czasem naprawdę brakowało mi cierpliwości. Jednak przed świętami moja wiara w rozsądek Zosi została mocno zachwiana.
Ze wstydu o mało pod ziemię się nie zapadłam
Wraz z nadejściem grudnia w sklepach pojawiły się żywe karpie. Za każdym razem, przechodząc obok stoiska z rybami, a konkretnie obok basenu, w którym pływały, Zosia wygłaszała tyradę o męczeniu zwierząt oraz ludzkim bestialstwie w imię tradycji i świątecznego obżarstwa. Co gorsza, mówiła to głośno, tak że wszyscy wokół słyszeli. I nawet jeśli po części się z nią zgadzałam – sama kupowałam ryby już oprawione i wyfiletowane – to czułam się mocno nieswojo, gdy publicznie, w ostrych słowach, moja córka krytykowała klientów pakujących żywe ryby do plastikowych siatek, gdy nazywała ich dusicielami i potworami. Z jednego sklepu to nas nawet wyprosili…
– Czyli rozumiem, że w tym roku nie zniżysz się do konsumpcji swojej ulubionej ryby po grecku? – spytałam ze złością.
– Oczywiście, że nie! Żadnego mięsa, żadnych ryb!
– A jajka są dozwolone? Czy może je również należy skreślić z jadłospisu, bo przyczyniają się do cierpienia kur?
– Nie kpij sobie. Też powinnaś przejrzeć na oczy, odciąć się od tego masowego mordu ze szczególnym okrucieństwem. Bo nic, żadna tradycja, nie usprawiedliwia cierpienia, na jakie człowiek skazuje drugą żywą istotę.
Może jestem bezduszna, ale jakoś nie widziałam w karpiu istoty…
Okres przedświątecznych przygotowań, porządków i zakupów zdominowany został przez akcję: uwolnić karpia. Ciekawe, czy ci młodociani eko-aktywiści zadali sobie pytanie, gdzie je niby należałoby uwalniać. Do rzek, jezior? Tysiące ton karpia hodowlanego? Poradzą sobie te ryby w naturalnych warunkach, nie zaburzą swoją ilością jakiegoś wodnego ekosystemu? Łatwo powiedzieć: uwolnić. Trudniej zrobić to z głową… Boże, czemu ja w ogóle się nad tym zastanawiam, kiedy robota czeka?
Zosia wyszła wieczorem do koleżanki, a ja wzięłam się za pieczenie piernika. Byłam w trakcie odmierzania składników, gdy przez świąteczne przeboje puszczane w radiu przebił się głośny sygnał zosinej komórki, której najwyraźniej zapomniała zabrać. Potem znowu i znowu – ktoś natarczywie próbował się z nią skontaktować. Wytarłam ręce i już miałam odebrać, gdy komórka przestała dzwonić. Chwilę później przyszedł esemes o treści: „akcja wolność karpiom start o 22 obecność obowiązkowa atakujemy RybMar”. Na widok tej wiadomości nabrałam złych przeczuć.
Pokazałam esemesa mężowi.
– I co o tym sadzisz?
– Sam nie wiem…
– Może lepiej tam pojedźmy. Jak się Zośka zjawi, zgarniemy ją do domu, zanim narobi sobie kłopotów.
Adres znaleźliśmy w internecie. Zaparkowaliśmy pod płotem, za którym rozciągały się stawy hodowlane, i zza którego dobiegały podekscytowane szepty.
– Już się tam włamali? – zdziwił się Przemek. – Jest dopiero pięć po dziesiątej. Od kiedy nastolatki są takie punktualne?
– Mniejsza z tym. Idziemy, musimy ją stamtąd zabrać – byłam zdeterminowana, by ratować moje nierozsądne eko-dziecko.
– Czy ja wiem? Niby jak tam wejdziemy?
– Przez płot.
– Też chcesz się włamać? A jak nas nakryją?
– Wtedy będziemy myśleć. Najważniejsze, żeby Zosia nie skończyła w poprawczaku. I lepiej wyłączmy komórki, żeby nas nie zdradziły, jak ktoś zadzwoni.
Nie miałam wyjścia. Powiedziałam prawdę
Już samo przejście przez płot okazało się niebezpieczne. Zahaczyłam nogawką o wystający drut, a kiedy próbowałam ją wyplątać, rozdarłam spodnie. Jęknęłam.
– Ciszej! – syknął mój mąż. – Bo nas usłyszą. Chcesz wylądować na dołku?
– Nie – szepnęłam – ale właśnie zniszczyłam swoje ulubione spodnie.
– To trzeba się było ubrać stosowniej na włam. Teraz nie marudź.
Gdy już przekradliśmy się na teren firmy, otoczyły nas ciemności. Stawy nie były oświetlone, my zaś nie wzięliśmy ze sobą latarki. Nasza wina, brak nam było doświadczenia. Zresztą to miała być rodzicielska misja interwencyjna, a nie próba włamania.
Nagle usłyszeliśmy szczekanie psa. Oczami wyobraźni ujrzałam wielką bestię, wyszkoloną do mordowania, która zaraz powali nas na ziemię i rzuci się nam do gardeł.
– Wiejemy! – zarządziłam.
Ucieczka obnażyła naszą fatalną kondycję. Przemek biegł szybciej i ciągnął mnie za rękę, ale i tak nie byliśmy w stanie wygrać ze zwierzakiem. Na dokładkę mój mąż się poślizgnął i przewrócił, a ja upadłam na niego. Pies nas dogonił, ale na szczęście zamiast atakować, tylko głośno szczekał. Rany, co teraz? Nim zdążyłam coś wymyślić, oślepiło nas światło latarki. Ochroniarz ruszył za psem i właśnie nas znalazł. Przemek pojękiwał z powodu uszkodzonej kostki, więc wzięłam na siebie uprzejmości.
– Dobry wieczór – zaczęłam grzecznie.
– Bez ściemy mi tu, kulturę odkładamy na bok. Co tu robicie?
– Zgubiliśmy się.
– To teren zamknięty, ogrodzony wysokim płotem. Żeby się zgubić, najpierw trzeba tu wleźć. Po coście wleźli?
– No bo widzi pan… – kombinowałam nad jakimś przekonującym kłamstwem, ale mąż wszedł mi w słowo.
– Daj spokój, Anita, powiedz prawdę.
– Szukamy córki – wyznałam.
– Tutaj?
– No tak. Bo widzi pan, młodociani obrońcy praw zwierząt postanowili uratować wasze karpie.
– Chryste, przez tych gówniarzy z roboty wylecę! – mruknął ochroniarz i pobiegł w kierunku stawów.
A my za nim.
Kiedy dotarliśmy na miejsce, ochroniarz wygrażał grupce nastolatków, których złapał na gorącym uczynku.
– Które z nich to wasza córunia?
Może nie jest jednak aż taka głupia
Przyjrzałam się wystraszonym twarzom i odetchnęłam z ulgą.
– Żadne. Jakieś dzieciaki panu uciekły?
– Wszystkie dorwałem – pochwalił się.
– Pewnie pomyliliście firmy. Musicie jechać dwa kilometry dalej, tam ma siedzibę nasza konkurencja. Zwijajcie się, bo nie zdążycie.
– A z nimi co będzie? – spytałam, zerkając ze współczuciem na nastolatków.
Nie wyglądali na skruszonych.
– Wezwę policję – odparł ochroniarz. – Niech ona kombinuje, co z tymi gagatkami zrobić.
– Wesołych świąt – bąknęłam, wdzięczna, że nas nie chce oddać w ręce władzy.
W drodze do samochodu spytałam męża:
– Jedziemy do tej drugiej firmy?
– Ale przecież z esemesa wynikało, że mieli się spotkać tutaj.
– To co robimy?
– Wracamy. Mam dość na dziś.
– Ale co z Zosią?
– Mało się strachu i wstydu najadłaś? Zrobiliśmy wszystko, co się dało. Zresztą ledwo mogę chodzić. Wracamy do domu.
– Lepiej, żebyśmy na pogotowie pojechali.
W szpitalu czekaliśmy w kolejce prawie dwie godziny. Na szczęście kostka Przemka okazała się tylko zwichnięta.
Do domu wróciliśmy po pierwszej w nocy. Zosia czekała na nas cała w nerwach.
– No nareszcie! Gdzie byliście?! – rzuciła z pretensją, rodzicielskim tonem. – Czemu wyłączyliście telefony?
– Ratowaliśmy cię z tarapatów. Zostawiłaś komórkę, dzwoniła i dzwoniła, chciałam ją odebrać i przeczytałam esemesa – przyznałam. – Baliśmy się, że narobisz sobie problemów przez to całe uwalnianie karpi, więc pojechaliśmy cię powstrzymać.
Zosia patrzyła na nas jak na osoby dotknięte chwilowym szaleństwem.
– Dlaczego sądziliście, że ja tam będę? Nie jestem taka głupia, żeby porywać się na beznadziejne akcje.
– Ale oni chcieli karpie ratować! Też w kółko o tym gadasz.
– I jak im poszło?
– Marnie, ochroniarz wezwał policję. Nieciekawe święta ich czekają. Pewnie pod choinkę tylko rózgi dostaną.
– Sami widzicie, że to nie ma sensu. Ja chcę osiągnąć coś konkretnego i systemowo walczyć o prawa zwierząt. Ale w tym celu muszę najpierw skończyć prawo. Więc lepiej, żebym nie miała nic w kartotece, prawda?
Okazało się, że nasza córka – mimo swojego buntu i lekkiego świra na punkcie ekologii – jest rozsądniejsza niż sądziliśmy. Misja ratunkowa nie była potrzebna.
Mąż spędził święta obolały, ja żałowałam podartych spodni, ale oboje byliśmy dumni z Zosi. Naprawdę dobrze wychowaliśmy córkę, która w przyszłości zasługiwała na większy kredyt zaufania z naszej strony.
Czytaj także:
„Udawałam wegetariankę, żeby wyrwać apetycznego przystojniaka. Mogę do końca życia jeść trawę, byle oddał mi swoje serce”
„Nie widziałam kuzynki od lat. Dawniej fajna laska, teraz ubiera się jak dziwoląg i robi reportaże o krzywdzie kurczaków”
Rodzice weganie karmili córki tylko owocami i warzywami, nie szczepili ich i leczyli ziołami. Sąd odebrał im dzieci