Miała być cisza i spokój, były nerwy i awantury. A to dlatego, że poprzedni właściciele ziemi zapomnieli nam o czymś powiedzieć...
Kiedyś myślałam, że nie ma nic piękniejszego niż przeprowadzka na wieś – cisza, spokój i piękne widoki. Moje wyobrażenia uległy jednak zmianie, niedługo po tym, jak na wsi zamieszkałam. Dwa lata temu nabyliśmy z mężem po bardzo okazyjnej cenie malowniczo położoną działkę i rozpoczęliśmy budowę wymarzonego domu. W najbliższej okolicy stała tylko jedna, niewielka chata, jednak nie widzieliśmy nikogo, kto mógłby ją zamieszkiwać.
Taka sytuacja bardzo nam odpowiadała
Oboje z Markiem nade wszystko ceniliśmy sobie prywatność. Przeprowadziliśmy się na wiosnę, zabierając ze sobą ukochanego owczarka o imieniu Freddy. Snuliśmy beztroskie plany o dzieciach i życiu w zgodzie z naturą. Początkowo wszystko wskazywało na to, że nasze marzenia się spełnią. Mąż majsterkował w garażu, ja urządzałam ogród, a Freddy ganiał za wiewiórkami. Sielanka skończyła się w pewien ciepły, czwartkowy wieczór. Właśnie wraz z Markiem przeglądaliśmy w internecie projekty altan ogrodowych, gdy nagle usłyszeliśmy łomot do drzwi. Pies zerwał się z posłania i zaszczekał donośnie.
– Kto to może być? Jest już dosyć późno – zdziwiłam się, spoglądając w stronę wejścia i głaszcząc uspokajająco Freddiego.
– Pójdę zobaczyć – oświadczył mój mąż i poszedł do drzwi.
Gdy tylko je uchylił, przez próg przeskoczył tęgi mężczyzna po sześćdziesiątce. Był czerwony na twarzy, śmierdział alkoholem i, ku naszemu przerażeniu, w ręce dzierżył widły. Nim któreś z nas zdążyło zareagować, nieznajomy zaczął wrzeszczeć, opluwając wszystko wokół:
– Skandal! Panoszą się jak na swoim… Kwiatki będą sadzić, drzewka hodować, a ziemia taka dobra pod uprawę! Co to jest?!
– Panie, kim pan w ogóle jest? – przerwał mu zszokowany Marek, przytrzymując Freddiego, który ze złości strasznie się najeżył.
– Kim jestem? Kim JA jestem? Na mojej ziemi mieszkają i jeszcze się będą pytać głupio, kim jestem! – mamrotał mężczyzna.
Powoli zaczynałam tracić cierpliwość, postanowiłam więc wtrącić się do tej wyszukanej rozmowy.
– Kupiliśmy ziemię dwa lata temu. Nie mam pojęcia, o czym pan mówi, i proszę natychmiast opuścić nasz dom! – po moich słowach nieproszony gość spurpurowiał jeszcze bardziej, ale na szczęście wyszedł, miotając pod nosem przekleństwa.
Nic dziwnego, że straciliśmy z Markiem całą ochotę na przeglądanie zdjęć altanek i resztę wieczoru spędziliśmy, zastanawiając się, kim był ten wulgarny intruz. Następny tydzień upłynął spokojnie, zapomnieliśmy więc o całej sytuacji, skupiając się na słonecznych dniach i świeżym powietrzu. Żadne z nas nie przypuszczało, że była to tylko cisza przed burzą… Po powrocie z pracy, gdy ledwo wysiadłam z samochodu, sparaliżował mnie okropny smród. Usiłując zlokalizować jego źródło, poszłam w głąb ogrodu. To, co tam zastałam, przekroczyło wszelkie moje oczekiwania.
Na świeżo obsadzone rabatki ktoś wylał szambo!
Natychmiast zadzwoniłam po męża i potem, za pomocą węża ogrodowego spłukiwaliśmy to paskudztwo przez dwie godziny. W efekcie smród trochę zmalał, jednak moich ślicznych rabatek nie dało się już odratować.
– I co my teraz zrobimy? – jęczałam.
Tak bardzo kochałam swoje kwiaty… Płakać mi się chciało! Marek objął mnie i zaprowadził do domu.
– Odpocznij, a ja spróbuję dowiedzieć się, czy ktoś w okolicy nie widział nic podejrzanego – oznajmił.
– Przecież najbliższe domy są daleko, za wzgórzem… – zdziwiłam się, wskazując przez okno na widoczne w oddali budynki.
– Jest jeszcze ta chata – przypomniał mi mąż. – Wygląda na opuszczoną, ale warto sprawdzić.
Marek wrócił po kwadransie. Tak wściekłego dawno go nie widziałam.
– Nie uwierzysz! – wykrzyknął. – Ta chatka wcale nie jest opuszczona. Pukałem do drzwi, ale nikt nie otwierał, więc zajrzałem przez okno. A tam, na kanapie, z butelką wódki w ręce spał ten brudny pijus!
– Kto? – spytałam zdziwiona.
– Ten facet, który przyszedł do nas z widłami! Założę się, że to on wylał gnojówkę. Przez cały ten czas nie wiedzieliśmy, że mieszka tak blisko!
Po zdarzeniu z szambem zastanawialiśmy się długo, co zrobić z sąsiadem. Nie mogliśmy jednak mu nic udowodnić, więc odpuściliśmy, tłumacząc sobie, że pewnie alkohol trochę pomieszał mu w głowie. To był, niestety, błąd – przez najbliższy miesiąc spotkało nas jeszcze kilka nieprzyjemnych sytuacji. Zniszczone ogrodzenie, puszki po piwie na naszym podwórku i gwoździe rozrzucone na podjeździe – to tylko niektóre z atrakcji, które zgotował nam mieszkaniec chaty.
Kilkakrotnie zawiadamialiśmy policję
Brakowało nam jednak dowodów, gdyż wszystko działo się pod naszą nieobecność. Miarka przebrała się pewnej niedzieli, gdy sadziłam nowe rośliny w ogrodzie. Gdzieś wokół mnie biegał Freddy, usiłując złapać wypatrzoną w trawie łasiczkę. Nagle usłyszałam dziki, przeciągły skowyt.
– Freddy?! – wrzasnęłam, szukając psa wzrokiem; biedaczek leżał pod krzakiem, skamląc przeraźliwie.
Nogi ugięły się pode mną, gdy zobaczyłam zaciśnięte na jego łapie wnyki. Po chwili przybiegł Marek.
– Co się tutaj… CO TO JEST?! – na widok psa wpadł w szał.
Oswobodził Freddiego z sideł i kazał mi zawieźć go do weterynarza. Sam szybkim krokiem ruszył w kierunku chaty. Przeraziłam się, że zrobi coś głupiego, próbowałam go zatrzymać.
– Nie martw się, kochanie. Mam plan – uspokoił mnie Marek.
Kiedy wróciłam od weterynarza, pod naszym domem zaparkowany był radiowóz. Mój mąż stał przy ogrodzeniu, pokazując coś policjantowi na swoim telefonie komórkowym.
– To powinno wystarczyć – oznajmił mundurowy, po czym udał się w stronę domu sąsiada.
Chwilę później patrzyłam, jak wraz z drugim funkcjonariuszem prowadzą sąsiada do samochodu. Marek wyglądał na zadowolonego z siebie.
– Nagrałem drania, jak do wszystkiego się przyznaje – pomachał telefonem komórkowym. – A jak Freddy?
– Ma złamaną nogę, ale chyba będzie dobrze. Jutro możemy go odebrać od weterynarza. Jak nakłoniłeś tego dziada do przyznania się? – nie mogłam uwierzyć w całą sytuację.
– Nie podejrzewał, że mogę mieć dyktafon, i z dumą oznajmił, że to wszystko jego sprawka.
Postanowiliśmy zadzwonić do poprzednich właścicieli działki, aby dowiedzieć się, czemu nie wspomnieli o tak uprzykrzającym życie sąsiedzie. Przeprosili nas i przyznali, że sami mieli podobne przeżycia, jeszcze nim zdążyli rozpocząć budowę domu. Zdecydowali więc sprzedać tanio ziemię i poszukać szczęścia w innym miejscu. Okazało się, że teren ten należał kilka lat wcześniej do sprawcy całego zamieszania. Popadł w długi, aż ziemię zabrał komornik. Pijak nigdy jednak się z tym nie pogodził i przez to mścił się na nowych właścicielach. Sytuacja z policją nauczyła go jednak pokory, a ja wraz z mężem wreszcie zaznaliśmy upragnionego spokoju. Mimo braku nowych ekscesów skierowaliśmy sprawę do sądu, gdzie ubiegamy się o odszkodowanie za wyrządzone straty. Freddy znów szaleje po ogrodzie.
Czytaj także:
„Mój sąsiad to burak. Zachowuje się, jakby cała ulica należała do niego. Człowiek ze wsi wyjdzie, ale wieś z człowieka nigdy”
„Złośliwy sąsiad uprzykrzał mi życie, lecz byłem sprytniejszy. Wredna menda uciekała w popłochu, a ja mam wreszcie święty spokój”
„Sąsiad to niezłe ciacho, ale nie ma podejścia do kobiet. Zamiast zaprosić mnie na randkę, robi podchody jak przedszkolak”