„Kupiliśmy dom w lesie, bo marzył o nim mój mąż. Nie zabawił tam długo, bo szybko przyjechał po niego anielski orszak”

kobieta w żałobie fot. Getty Images, BananaStock
„Ratownicy zabrali go do szpitala, a ja miałam nadzieję, że to tylko drobna niedyspozycja. Myliłam się jednak. To był rozległy zawał. Marek zmarł w szpitalu. W swoim wymarzonym domku pomieszkał dokładnie 3 tygodnie. Wszystkie nasze plany diabli wzięli”.
/ 14.10.2023 22:00
kobieta w żałobie fot. Getty Images, BananaStock

Ten dom był marzeniem mojego męża. Zgodziłam się na jego zakup, bo wiedziałam, że go w ten sposoób uszczęśliwię. Niestety, nasza radość nie trwała długo.

Nie czuł się tam dobrze

Całe życie mieszkałam w bloku, w dużym mieście wojewódzkim. Urodziłam się na siódmym piętrze wieżowca z wielkiej płyty. Po ślubie z Markiem przeprowadziliśmy się do mieszkania w podobnym wieżowcu – tyle, że na paterze.

Mnie ono nie przeszkadzało, bo byłam przyzwyczajona do ciągłego hałasu windy, widoku sąsiadów zatrzymujących się pod oknem na krótkie plotki, dzieci bawiących się pod balkonami, niedzielnego odgłosu tłuczonych kotletów. Mój mąż wychował się w domu jednorodzinnym na peryferiach małego miasteczka i dla niego nasze przytulnie urządzone 3-pokojowe lokum nie było rajem na ziemi.
Marek od początku nie lubił mieszkania w bloku

– Te ciągłe hałasy, psia sierść na klatce, stukot zamykanych wieczorem i rano drzwi nie doprowadzają cię do szału? – złościł się.

– Wiesz, to są dźwięki normalnego życia. Ja praktycznie nie zwracam na nie uwagi. Ludzie muszą przecież chodzić, dzieci biegać, a psy żyć – próbowałam przemówić mu do rozsądku, ale on wiedział swoje.

– Dla mnie zamknięcie tylu ludzi w jednym bloku przypomina chów klatkowy. A kury, które nie chodzą po świeżym powietrzu, nie wygrzebują swobodnie korzonków czy robaków i nie wygrzewają się na słońcu nigdy nie będą szczęśliwe – powtarzał.

No cóż. Czasami przyznawałam mu rację, że być może wygodniej byłoby żyć we własnym domu. Dzieci miałyby dla siebie ogródek, mogłabym ustawić im własną piaskownicę, zawiesić huśtawki i stworzyć przytulny kącik do zabawy. Nie musiałabym biegać z nimi na plac zabaw czy do parku, aby chwilę mogły pobawić się swobodnie.

U rodziców Marka mieszkał jednak jego brat z całą rodziną i zupełnie nie było mowy, abyśmy i my się tam przeprowadzili. Na zakup działki i budowę własnego domu po prostu nie było nas stać. Zresztą w mieście mieliśmy pracę, dzieci poszły do przedszkola, a potem szkoły. Tutaj wszystko było w zasięgu ręki.

Warzywniak, kiosk, piekarnia i sklepik spożywczy tuż pod blokiem. W niedalekiej odległości markety, przychodnia zdrowia, fryzjer, apteki. Blisko do urzędów, na pocztę, banku i do wielu innych potrzebnych na co dzień miejsc. Moje dziewczyny szybko zaczęły same chodzić do szkoły, bo osiedlowa podstawówka była blisko, a obok mieszkały ich koleżanki. Później dojeżdżały do liceum z pobliskiego przystanku MPK i same chodziły na basen czy zajęcia dodatkowe.

– Jak niby mamy to wszystko zorganizować, mieszkając gdzieś na odludziu? – pytałam Marka, który co jakiś czas z sentymentem przypominał o swoim marzeniu o sielskim domku otoczonym leśną zielenią, z sadem, łąkami i polami tuż za ogrodzeniem.

– Wiesz, mamy przecież samochód, dałoby się dojeżdżać – mówił, ale też z lekkim wahaniem w głosie.

– Tak, ale tylko jeden. Logistyka byłabym całkowicie niemożliwa – gasiłam jego entuzjazm.

Nie stać nas było na budowę domu

Mąż pracował jako hydraulik i często brał dodatkowe zlecenia. Ja byłam księgową. Z prywatnego biura rachunkowego, gdzie nie płacili najlepiej, przeniosłam się do pewnej fundacji. Lubiłam to zajęcie. Tutaj szefowie byli rzeczywiście zaangażowani w swoją pracę i nie myśleli tylko o tym, jak urwać premie pracownikom, żeby kupić sobie nowy samochód czy wyjechać na egzotyczny urlop.

W fundacji zarabiałam całkiem dobrze, bo pozyskiwaliśmy fundusze unijne. Dodatkowo czasami brałam udział w akcjach promocyjnych czy kolejnych zbiórkach funduszy dla niepełnosprawnych dzieci i rzeczywiście zaangażowałam się w naszą działalność całym sercem. Wreszcie czułam, że moje codzienne życie zawodowe to nie tylko tabelki z cyferkami, ciągłe przeglądanie zmieniających się przepisów i obawa przed kontrolą z ZUS oraz skarbówki, która mogła wykazać nieprawidłowości.

Kto kiedykolwiek pracował w księgowości, ten wie, że nawet najrzetelniejsze wypełnianie dokumentów i staranie się rozliczać zgodnie z przepisami, niekoniecznie uchroni przed upartym inspektorem, który bardzo chce doszukać się jakiegokolwiek błędu.

Powoli mijały nam lata na spokojnym życiu rodzinnym. Mąż został kierownikiem ekipy i teraz głównie nadzorował pracę innych hydraulików. Ja nadal pracowałam w fundacji i czasami dorabiałam, wykonując rozliczenia dla zaprzyjaźnionych przedsiębiorców.

Ola i Agnieszka skończyły liceum, a potem poszły na studia. Jedna zdecydowała się na farmację, druga na pielęgniarstwo.  Nasze wydatki wzrosły, ale przyznam uczciwie, że dziewczyny starały się dokładać do rodzinnego budżetu. Obie otrzymały stypendia naukowe za dobre oceny, w weekendy i popołudniami nieco dorabiały.

Po skończeniu studiów, Ola wyszła za mąż i wyprowadziła się do W. Zaczęła pracę w aptece, jej mąż był programistą. Wzięli kredyt na mieszkanie. Potem urodził mi się wnuk, a za 2 lata po nim wnuczka. Byłam bardzo dumna z mojej córci, która wiodła szczęśliwe życie mamy.

Agnieszka wolała bardziej niezależną codzienność. Najpierw wyjechała do pracy do Niemiec, potem przeniosła się do norweskiego szpitala. Poznała tam chłopaka i zakochała się. Jeszcze jednak nie wzięli ślubu.

– Mamuś, jesteśmy młodzi, nie spieszy się nam do zakładania rodziny. Zresztą, co taki papierek zmienia? Na razie dobrze nam tak jak jest – tłumaczyła mi podczas wizyty w Polsce.

Chciałam jej powiedzieć, że ślub to wcale nie papierek, ale przyrzeczenie miłości, obietnica wspierania się w zdrowiu i chorobie. Ale co tam będę szła w patetyczne tony? Zresztą czy młodzi teraz słuchają rodziców? Machnęłam ręką i dałam spokój z dopytywaniem się o zaręczyny czy plany macierzyńskie.

– Najważniejsze, że jesteście szczęśliwi. Wychowałam cię na mądrą kobietę i czuję, że zawsze dasz sobie radę – powiedziałam tylko i mocno ją przytuliłam.

Mąż powrócił do marzeń o domu na wsi

Po wyprowadzce dziewczyn, Marek zaczął znowu powracać do tematu budowy domu i wyprowadzki na wieś. Zauważyłam, że niemal obsesyjnie przegląda ogłoszenia w Internecie i sprawdza ceny nieruchomości. Zapisał się nawet do jakiejś grupy na portalu społecznościowym zrzeszającej ludzi, którzy zdecydowali się na wyprowadzkę z miasta.

Na emeryturze na pewno nie będę siedzieć w bloku. Dość już mam tego zamknięcia, wiecznych hałasów, pośpiechu i miejskiego smogu. Chcę pić kawę na własnym tarasie, zachwycać się zielenią, posadzić warzywa i mieć drzewa – powtarzał z pasją.

– To może kupimy działkę? Gdy odejdziesz z pracy, będziesz tam jeździł. Jadwiga ze Staszkiem tak zrobili i ponoć są zadowoleni. Musimy kiedyś wybrać się do nich, obejrzeć te ich włości – próbowałam nieco ostudzić jego zapędy.

– Daj spokój, Agata. To jest tylko namiastka prawdziwego życia. Miejskie działki to skrawki ziemi ogrodzone płotem z siatki i przyciągające bezdomnych czy meneli – powiedział ze złością w głosie.

Ja jednak wiedziałam swoje i pewnego dnia wybraliśmy się do naszych znajomych na grilla. Markowi jednak w ogóle się tam nie spodobało. Niestety chyba źle trafiliśmy, bo akurat za płotem biegała cała zgraja dzieci, wrzeszcząc niemiłosiernie i cały czas się kłócąc.

Po drugiej stronie był spokój gdzieś do 18:00. Potem przyjechała młoda para i zaczęła rozkładać grilla. Wkrótce zaczęli schodzić się goście, włączyli muzykę na cały regulator, a alkohol zaczął lać się strumieniami. Przeklinałam w duchu, że akurat taki termin musieli wybrać sobie wszyscy na imprezowanie. Swoją myślą podzieliłam się z Jadzią, ale koleżanka tylko się uśmiechnęła do mnie.

– Szczerze mówiąc, to tutaj często tak wyglądają weekendy. Wszyscy wyrywają się z bloków, żeby się bawić. Też mi to przeszkadza, ale co zrobić – szepnęła, gdy poszłyśmy do domku z talerzykami.

Wtedy po raz pierwszy pomyślałam, że ten pomysł Marka z domem na wsi nie jest taki najgorszy. Może rzeczywiście na emeryturze lepiej byłoby nam w otoczeniu zieleni? Moglibyśmy zapraszać Olę z dziećmi. Urządziłabym dla nich kącik w ogrodzie z trampoliną, piaskownicą i innymi zabawkami.

Gdy Marek kolejny raz zaczął pokazywać mi znalezione ogłoszenia, nie zlekceważyłam go jak dotychczas. Teraz zaczęliśmy wspólnie przeglądać różne oferty w okolicy. Emerytura męża zbliżała się wielkimi krokami. Za pół roku miał iść na zasłużony odpoczynek.

Był bardzo podekscytowany

Pewnej niedzieli, gdy oglądałam akurat swój ulubiony serial, mąż przybiegł do salonu bardzo zaaferowany.

– Patrz, patrz. To jest nasz raj. Normalnie jak „U Pana Boga za piecem” – powtarzał, podtykając mi pod oczy zdjęcia na swoim telefonie.

Rzeczywiście, na ekranie dostrzegłam całkiem przyjemny domek. Nieduży, ale już na pierwszy rzut oka widać, że dobrze utrzymany. Otoczony drzewami, z dużym orzechem rosnącym w rogu i pięknym  ogródkiem kwiatowym.

– Gdzie to jest? – zapytałam.

– Nie wiem dokładnie. Jest napisane, że M., ale nie mam pojęcia, co to za wieś. W każdym bądź razie województwo wielkopolskie, to na pewno nie tak daleko od nas. A podoba ci się? – dopytywał niczym dziecko, które za chwilę ma dostać ogromną porcję ulubionych lodów z bitą śmietaną, wiórkami czekolady i rurkami.

– Tak, jest całkiem ładnie. Ale nie emocjonuj się tak. Na zdjęciach to mogli pokazać wszystko, co tylko chcieli. Rzeczywistość niekoniecznie musi tak wyglądać.

Marek nie czekał jednak dalej na moje wywody. Szybko zaczął dzwonić pod podany numer. Chciał umówić się teraz, natychmiast. Okazało się jednak, że to jakaś maleńka wieś oddalona od naszego miasta o około 70 km, a sprzedający nie mieszka na miejscu, tylko w K. i musi dopiero dojechać na spotkanie.
Skończyło się na tym, że mąż umówił się na przyszłą sobotę.

– To domek na samym skraju wsi. Do najbliższych zabudowań jest około kilometra drogi. Obok rozciąga się stary las bukowy, niedaleko płynie rzeczka. Po prostu marzenie. Agata, my musimy go kupić – mówił jakby w ogóle nie chciał nic sprawdzać.

– Uspokój się. W sobotę dopiero obejrzymy i zobaczymy, czy będzie nas na ten dom w ogóle stać. Bo mieszkania nie pozwolę sprzedać – ostudziłam jego przedwczesne zapędy.

Marek cały tydzień chodził rozkojarzony i mówił tylko o tym domu. Sprawdzał w Internecie okolicę, oglądał jakieś zdjęcia. Planował już jesienne grzybobrania, chodzenie z wędką nad rzekę i długie spacery z psem. Temu ostatniemu, o dziwo, udzielił się podniecony nastrój swojego pana i razem niemal biegali po mieszkaniu, nie mogąc chwili usiedzieć na miejscu.

W sobotę wyjechaliśmy z samego rana. Zdążyłam tylko zaparzyć termos herbaty i zrobić kanapki. Przez całą drogę mój mąż opowiadał, ile rzeczy będzie robić w nowym domu i jakie remonty tam planuje. Dom okazał się całkiem przytulną chatką z dwoma pokojami, kuchnią, łazienką i spiżarnią na dole oraz pokojem z łazienką na użytkowym poddaszu. Tyle, że był położony na największym odludziu, jakie dotychczas widziałam. Tuż za wsią kończył się asfalt, dalej ciągnęła się jedynie wąska szutrowa dróżka.

Całość zrobiła na nas naprawdę dobre jednak wrażenie. Domek nie wymagał dużych remontów. Woda była podłączona ze studni, było szambo, piec z automatycznym sterowaniem.

– Widzą państwo, tutaj mieszkali moi rodzice. Wyremontowałem im chatkę, żeby mieli wygodniej. Mój ojciec nie chciał nigdzie się stąd wyprowadzać. Nawet po śmierci mamy mieszkał tutaj sam. Chociaż wiele razy z żoną przekonywaliśmy go, że u nas byłoby mu wygodniej – opowiadał właściciel. – A on wciąż powtarzał, że starych drzew się nie przesadza.

Podwórko było zadbane, właściciel wykosił trawę, kwitły kwiaty, a w sadzie rosły stare jabłonie, grusze, śliwy i wiśnie.

Uległam marzeniom Marka

Może zwariowałam, ale dałam się ponieść marzeniom mojego męża i kupiliśmy ten domek w lesie. Udało mi się jedynie przekonać go, żebyśmy nie sprzedawali mieszkania.

– Po wyprowadzce go wynajmiemy. Zawsze to będą dodatkowe pieniądze do naszego domowego budżetu, a później zostanie dla naszych córek. Może kiedyś któraś wnuczka w nim zamieszka albo dziewczyny sprzedadzą i dadzą pieniądze dzieciom na start. Będzie im łatwiej – tłumaczyłam.

Cena była dość przystępna, dlatego wystarczyło nam oszczędności. Zaplanowaliśmy, że nieco odświeżymy całość. Pomalujemy pomieszczenia, kupimy nowe meble do kuchni i przeprowadzimy się, gdy tylko Marek przejdzie na emeryturę.

Mnie zostało jeszcze 4 lata pracy, ale udało mi się dogadać z szefostwem, że będę pracować zdalnie. Miałam tylko wprowadzić jeszcze koleżankę w część moich obowiązków, które trzeba wykonywać na miejscu. A potem jedynie przyjeżdżać 2-3 razy w miesiącu do biura po dokumenty i na krótkie konsultacje wymagające obecności.

Mąż wprost oszalał z radości. Planował budowę kominka w salonie. Na poddaszu chciał zrobić jeszcze jedną sypialnię.

– Będzie dla dziewczyn, gdy będą nas odwiedzać z całymi rodzinami. Zobaczysz, tam jest duża działka, którą trzeba jedynie doprowadzić do porządku, bo stary Antoni nie miał już do niej siły. Posadzę warzywa, porzeczki, agrest, maliny, truskawki. Będziemy robić domowe przetwory – opowiadał taką radością w głosie, której jeszcze chyba nigdy w życiu u niego nie słyszałam.

– Ty będziesz robił konfitury i dżemy? A może ogórki małosolne? Przecież nie umiesz, nigdy w domu nie robiłeś – nieco się z niego nabijałam.

– Razem będziemy robić Agatko, wspólnie. W ogóle będziemy więcej czasu razem spędzać. Wyobraź sobie śniadania na ganku, kawa w ogrodzie, wieczorne ogniska, romantyczne spacery i słuchanie dźwięku kumkających żab – planował wspólne sposoby na spędzanie czasu.

– Tam chyba nie ma stawu, to skąd niby żaby? – nieco się z niego podśmiewałam.

Nie będę jednak ukrywać, że mnie też zamarzyło się takie zwolnienie i ,jak to teraz mówią, styl slow life.

– Będziemy zapraszać rodzinę, znajomych. Spotkania na świeżym powietrzu to zupełnie coś innego niż nudne nasiadówki w bloku, gdy każdy o każdego się obija, odchodząc od stołu – nie wyczuł mojej ironii, bo dalej kontynuował swoje marzenia.

Wieś miała być dla nas szczęśliwa

Marek odszedł na emeryturę, ja pożegnałam się z koleżankami z biura i zaczęłam wykonywać swoje obowiązki zdalnie. Potem była przeprowadzka do naszego nowego domu. Wcześniej wzięliśmy ekipę budowlaną, która pomalowała ściany, odnowiła kuchnię i wykonała drobne naprawy. Mój mąż upierał się, że wszystko zrobi sam, ale miał już swoje lata i zauważyłam, że ostatnio jakby nieco osłabł.

Przewozem zajęła się wynajęta firma. Chociaż przyznam szczerze, że spakowanie całego życia do pudeł i mnie dało w kość. Na miejsce przyjechała Ola z mężem i dziećmi, żeby nam pomóc z rozpakowywaniem. Na niedzielę zaplanowaliśmy małą parapetówkę. A w środę mój mąż zasłabł i musiałam wezwać pogotowie.

Ratownicy zabrali go do szpitala, a ja miałam nadzieję, że to tylko drobna niedyspozycja wywołana przemęczeniem i natłokiem silnych emocji. Myliłam się jednak. To był rozległy zawał. Marek zmarł w szpitalu. W swoim wymarzonym domku pomieszkał dokładnie 3 tygodnie. Wszystkie nasze plany diabli wzięli.

Teraz siedzę na ganku, patrzę na ścianę drzew rozciągającą się tuż za naszym ogrodzeniem i zastanawiam się, co dalej. Czy mam sama mieszkać w domu w lesie na tym totalnym odludziu? Co ja tutaj będę niby robić i jak poradzę sobie z naprawami? Ale czy mam spakować wszystko i wrócić do naszego miejskiego mieszkania? A co na to powiedziałby mój mąż?

Nagle tuż pod ogrodzenie podchodzi całe stado saren. Spokojnie skubią zieloną trawę, nie zwracając zupełnie na mnie uwagi. W jakim innym miejscu będę miała takie widoki? A może tak zaryzykować i zostać?

Czytaj także:
„Ktoś za wszelką cenę chciał wysiudać nas z interesu. Miałam być kartą przetargową i wekslem bezpieczeństwa”
„Mimo choroby nie chcę od razu kłaść się do trumny. Mąż się mnie wstydził, więc zostawiłam go dla innego”
„Mąż był królem domu, a ja gosposią uganiającą się za bandą dzieci. Miałam dość. Spakowałam walizki i uciekłam”

Redakcja poleca

REKLAMA