Wyszłam za mąż za Janusza, gdy miałam dwadzieścia lat. Niewiele wtedy wiedziałam o życiu, ale wiedziałam (albo wydawało mi się), że marzę o rodzinie. Cieszyła mnie perspektywa szybkiego zamążpójścia.
„Dobrze, że trafił mi się ten Janusz. Masa moich koleżanek nadal czeka na swoich wybranków albo wybrzydza i wybiera co lepszych partnerów, a ja już mogę się zabrać za zakładanie rodziny”, myślałam z optymizmem.
Dostaliśmy od teściów dom, dzięki czemu nie musieliśmy też czekać na to, aż się dorobimy, zanim zabierzemy się za powiększanie rodziny. Miałam swoje własne „gospodarstwo”, mogłam sobie wybrać kolory ścian, meble, sama rządziłam w swoim domu i swojej kuchni. Trochę bawiłam się w dorosłość, ale ta zabawa była dla mnie bardzo przyjemna.
Zupełnie nie zauważyłam, że przez pierwszy rok małżeństwa Janusz nie zrobił prawie niczego. Wracał z pracy równo o czwartej i zalegał na kanapie. Oczywiście, zawsze czekał na niego obiad i czysty, wysprzątany dom. Przyznam szczerze, dbanie o dom i męża sprawiało mi jakąś przyjemność, więc dobrze się dogadywaliśmy.
On otrzymywał to, czego ode mnie oczekiwał, a ja mogłam sobie spokojnie, wygodnie żyć, zajmując się tylko sprawami domowymi. Czułam się wtedy bardzo szczęśliwa. Nie zastanawiałam się nad tym, co będzie, gdy urodzą nam się dzieci, a ja nadal nie będę mogła liczyć na pomoc męża.
W pierwszą ciążę zaszłam szybko, a Julka urodziła się zdrowo, bezproblemowo i sprawnie. Opieka nad pierwszym dzieckiem nie sprawiała mi jeszcze większych problemów, bo Julka była naprawdę wyjątkowym niemowlakiem.
Niestety, dalej nie było już tak różowo
Ciąża z Adasiem przebiegała mi ciężko. Źle się czułam, miałam częste mdłości, byłam wiecznie zmęczona i obolała. To wtedy po raz pierwszy zauważyłam, że mąż nie pali się do pomocy, nawet kiedy jej potrzebuję, a wręcz naprawdę o nią proszę. Miałam w domu faceta przyzwyczajonego do usługiwania mu, małe dziecko, które, jak grzeczne by nie było, wymagało uwagi, a w brzuchu kolejnego malucha, który dawał mi nieźle popalić.
Po narodzinach Adasia byłam w dużo gorszej formie niż po narodzinach Julki. Lekarze radzili mi, żebym dużo wypoczywała, skorzystała z pomocy mamy, teściowej lub niani. No cóż, na nianię nas nie było stać, moja mama nie żyła, a teściowa wpadała sporadycznie na parę godzin i nieszczególnie przejmowała się moim przemęczeniem. Uważała, że ogarnianie domu i dzieci to obowiązek żony, niezależnie od tego, jak źle by się nie czuła i jak bardzo nie miałaby siły. W końcu ktoś musiał zaszczepić w moim mężu to przekonanie…
Jakoś dawałam radę, chociaż było mi bardzo ciężko. Mąż, po powrocie z pracy, uważał, że ma święte prawo do relaksu. Coraz częściej się kłóciliśmy. Ja wypominałam mu, że dzieci powinny mieć obydwoje rodziców, że jesteśmy partnerami, a on wyrzucał mi, że wiedziałam, na co się pisałam i że taki rozkład obowiązków nie przeszkadzał mi, dopóki „nie zrobiło się trudno”.
– Co jeśli mnie nagle zrobi się trudno w pracy? Sama pójdziesz do roboty, żeby dorobić do budżetu? – pytał mnie.
– Nie wiem, Janusz, ale wiem, że w małżeństwie powinno się być partnerami – tłumaczyłam bez przekonania. – Potrzebuję pomocy, rozumiesz to? Potrzebuję mojego męża.
Niechętnie zaczął mi pomagać
Był przy tym jednak tak nabzdyczony i urażony, że wkrótce przestałam go prosić o pomoc. Gdy Adaś miał dwa latka, a Julka trzy i pół, zaszłam w kolejną ciążę. Mąż się cieszył, ale ja wpadłam w ogromny dołek. Teściowa oczywiście sarkała, że „powinnam dziękować Bogu za takie błogosławieństwo, a ja jestem wiecznie niezadowolona”.
Jestem, bo już wiem, że cała praca i wychowywanie dzieci spada na mnie. Poza pieniędzmi nie otrzymuję od męża niczego, praktycznie nie uczestniczy w wychowaniu naszych dzieci. Zaczęłam nieśmiało proponować mężowi pomysł niani, nawet na kilka godzin w tygodniu.
– Czyś ty oszalała, Kinga? Nie po to siedzisz w domu, żebym jeszcze za niańkę płacił! Nie masz na co pieniędzy wydawać? – skrytykował mnie.
Byłam załamana. Gdybym mogła, większość ciąży spędziłabym w łóżku, ale niestety, nie miałam takiej możliwości. Gdy dwukrotnie zasłabłam, lekarz wezwał mnie na dywanik.
– Pani się przemęcza, pani Kingo, tak nie można. Jak tak dalej pójdzie, zdrowie się pani posypie… Pani musi mieć kogoś do pomocy!
– Ale kogo? – zapytałam bezradnie.
Funkcjonowałam tak przez parę lat
Lekarz nie umiał mi odpowiedzieć. Niestety, człowiek przyzwyczaja się zarówno do dobrego, jak i do złego. Po narodzinach Marysi, naszej najmłodszej córki, oswoiłam się z tym, że jestem wiecznie przemęczona. Wypijałam hektolitry kawy i napojów energetyzujących. Noc, podczas której udało mi się przespać łącznie pięć godzin, uważałam za udaną. Gdy dzieci zasypiały, zajmowałam się stertami prania i sprzątaniem domu, który wyglądał jak po przejściu tajfunu.
Chwilowo było mi nieco łatwiej, gdy pozbyłam się dzieci z domu. Marysia poszła do przedszkola, Adaś do zerówki, a Julka do szkoły. Byłam jednak tak przemęczona, że nawet kilkukrotne drzemki w ciągu dnia nie sprawiały, że czułam się lepiej. Miałam wrażenie, że doprowadziłam swój organizm do ruiny i nie byłam w stanie już tego nadrobić. Moje wyniki badań pozostawiały wiele do życzenia, zwłaszcza jak na osobę w wieku ledwo trzydziestu lat.
Szybko okazało się jednak, że dzieci przebywające przez połowę dnia poza domem, wcale nie są mniej wymagające. A to szły na urodziny do kolegów i koleżanek, więc ganiałam po sklepie w poszukiwaniu prezentów. A to przygotowywały projekty do szkoły, więc ślęczałam nocami nad wycinankami, żeby pomóc im uzyskać dobrą ocenę. A to potrzebowały wsparcia przy odrabianiu lekcji, więc często musiałam jeszcze poprawiać pracę po nauczycielach, którzy mieli jedno zadanie: wyedukować moje dzieci. Tylko tego wymagałam od szkoły. Żeby zdjęła ze mnie chociaż jeden obowiązek.
Nie mogę tak dalej żyć
Pewnego dnia coś we mnie pękło. Patrzyłam na dzieci wsiadające do samochodu ojca, który odwoził je do szkoły i przedszkola, i zalałam się łzami. Szlochałam nieustannie przez następną godzinę, użalając się nad swoim beznadziejnym losem.
To wtedy impulsywnie postanowiłam, że nie mogę tak dalej żyć. Co by było, gdyby Janusz nagle stracił pracę albo postanowił, że to on zostanie w domu (haha, dobre sobie). Sama bym poszła do pracy i zarabiała na rodzinę! Ale co by się stało, gdyby mnie nagle zabrakło? Nie mam pojęcia! Janusz przecież nigdy w życiu nie poradziłby sobie z domem. Przede wszystkim, nigdy w życiu nie doświadczył takiego przepracowania.
Niewiele myśląc, wyciągnęłam z komody podróżną torbę i zaczęłam pakować swoje rzeczy. Do męża napisałam pospiesznie list: „Janusz, wyjechałam. Nie mam już siły, jestem na skraju załamania. Próbowałam cię prosić o pomoc, ale nie słuchasz. Zajmij się dziećmi i domem przez kilka dni. Może zrozumiesz, jak się czuję każdego dnia”. Wypisaną kartkę wsadziłam do koperty, którą zostawiłam na stole jadalnianym. Wiedziałam, że to pierwsze miejsce, na które spojrzy mąż po powrocie do domu – stół, na którym będzie oczekiwał parującego obiadu.
Czułam się źle z tym, że zostawiam dzieci bez wyjaśnienia, ale nie miałam wyboru. Wiedziałam, że muszę potrząsnąć mężem, jeśli w moim życiu ma się coś zmienić. Wyłączyłam telefon, wyszłam z domu i wsiadłam do pierwszego lepszego autobusu prowadzącego na dworzec. Kupiłam bilet na najbliższy pociąg, nie patrząc nawet, dokąd jedzie.
Przede mną podróż w głąb siebie i pierwszy prawdziwy odpoczynek od prawie dekady. Nie wiem, jak mąż sobie poradzi i co zastanę, po powrocie do domu. A może w ogóle nie wrócę do męża? Może czeka mnie rozwód i samotne wychowywanie trójki dzieci? Brzmi to strasznie, ale z drugiej strony… czy to się tak bardzo różni od życia, które mam obecnie?
Czytaj także:
„Przez to, że nie mogę mieć dzieci, zniszczyłem marzenia żony o rodzinie. Zamiast wsparcia, dostałem papiery rozwodowe”
„Matka nie tolerowała mojej starszej kochanki, bo w głowie miała wnuki. Nie rozumiała, że lepszy rydz niż nic”
„Rodzina żerowała na moim dobrym sercu. Gdy zachorowałam, nie było komu nawet podać mi herbaty. Pomógł mi obcy człowiek”