„Kupiliśmy dom na wsi. Znajomi traktowali go jak darmowy pensjonat. Przyjeżdżali co weekend i chcieli być obsługiwani”

Goście przyjeżdżali do nas co tydzień i chcieli być obsługiwani fot. Adobe Stock, denis_vermenko
Goście przywozili ze sobą jakąś butelkę wina czy ciasto, ale dwa dni byli na naszym utrzymaniu. Śniadania, obiady… Piwo do grilla, kiełbaski – wszystko my kupowaliśmy. Nikt nawet się nie zaoferował, że pojedzie do sklepu czy dorzuci do zakupów.
/ 26.11.2021 16:02
Goście przyjeżdżali do nas co tydzień i chcieli być obsługiwani fot. Adobe Stock, denis_vermenko

To nie jest tak, że nie lubię urządzać przyjęć czy przyjmować gości. Jestem z natury towarzyską osobą i wizyty przyjaciół zwykle bardzo mnie cieszyły. Ale wszystko ma swoje granice…

Od lat marzyłam o wyprowadzce na wieś. I teraz wreszcie mogłam zrealizować swoje plany. Znajomi, gdy dowiedzieli się o zmianach w naszym życiu, od razu zadeklarowali, że będą nas odwiedzać.

A ja, naiwna, serdecznie ich zapraszałam…

Właściwie to nie wiem, skąd to moje zamiłowanie do wsi, bo urodziłam się i mieszkałam w mieście. I to dużym! Ale wieś znałam, wyjeżdżaliśmy z rodzicami na wakacje do mojej cioci i może dlatego tak to lubię?

Zapach pól, ryczenie krów, wyprawy do lasu – to wszystko kojarzy mi się z dzieciństwem i beztroską. A tego brakowało mi w mieście. Pracowałam w korporacji, jako księgowa, mój mąż jest finansistą. Powodziło nam się znakomicie, mieliśmy duże mieszkanie w nowym bloku, dzieciakom niczego nie brakowało. Ale ciężko za to płaciliśmy – harówką od rana do nocy. No i nerwami.

Dlatego gdy dzieciaki dorosły i poszły na swoje, postanowiłam – wyjeżdżamy.

– Stać nas na kupno siedliska, a ja robotę jako księgowa znajdę wszędzie. Zawsze ktoś się potrzebuje rozliczać. Zresztą, oszczędności mamy dużo, a tu, w mieście, kupimy małe mieszkanko i będziemy je wynajmować, więc i tak będzie stały dopływ gotówki.

– Jak znajdziemy siedlisko koło jakiegoś miasteczka z bankiem, to i ja będę mógł pracować – powiedział mój mąż.

Nawet mnie to zdziwiło, bo nigdy specjalnie nie popierał moich planów.

– Starzeję się i też widzę, że muszę zmienić tryb życia – uśmiechnął się, widząc moją minę.

Zaczęliśmy wszystko załatwiać i szukać siedliska. Znajomi, którym opowiadaliśmy o naszych planach, najpierw pukali się w czoło.

– Wy, na wsi? A co wy tam będziecie robić? Jeszcze latem, ale zimą? Wrócicie do miasta prędzej, niż stąd wyjedziecie.

– Przejdzie wam – machali ręką inni. – Bród, kurz, wszędzie daleko...

– Ale powietrze czyste, spokój, wolniejsze tempo życia, przyroda… – argumetowaliśmy z przekonaniem.

– Pożyjemy, zobaczymy. Na stare lata człowiek potrzebuje wygody.

Nie mieli racji

Co prawda dość długo szukaliśmy naszego wymarzonego siedliska, ale ósme z kolei, które pojechaliśmy obejrzeć, okazało się naszym miejscem na ziemi! W pobliżu las, dwa kilometry dalej jeziorko i rzeczka, wokół pola i typowe wiejskie chałupy. A do miasta 15 kilometrów. Marek w miejscowym banku od razu złożył swoje CV.

Zrobiliśmy pożegnalną imprezę, bo przecież trzeba było sprzedać mieszkanie. Znajomi zachwycali się zdjęciami siedliska.

– Urocze! – wołali. – No, to chyba będziemy was tam często odwiedzać. Letnie wyjazdy i wypady na grzyby. Możecie się nas spodziewać.

– Taką mamy nadzieję, że o nas nie zapomnicie – powiedziałam.

Niestety, na własną zgubę. Już w pierwszym roku, gdy tylko zagospodarowaliśmy się w siedlisku, zrobiliśmy dużą imprezę powitalną. Zjawiło się pięć rodzin, ledwie wszystkich pomieściliśmy, chociaż nasz domek nie jest mały. Przyjechali do nas na przedłużony weekend, na grzyby – bo to był wrzesień.

Zamieszania było sporo, no i gotowania, a potem sprzątania. Ale było nam miło, że chciało im się nas odwiedzić. To w końcu 150 kilometrów, wiadomo, że to cała wyprawa. Nie przewidzieliśmy jednak, że znajomym aż tak bardzo się u nas spodoba.

Jesienią, dopóki nie skończył się sezon grzybowy, praktycznie co tydzień ktoś nas odwiedzał. Prawdę mówiąc, miałam już trochę tego dość. Bo oczywiście goście przywozili ze sobą jakąś butelkę wina czy ciasto, ale dwa dni byli na naszym utrzymaniu. Śniadania, obiady, kolacje… Piwo do grilla, kiełbaski – wszystko my kupowaliśmy.

Nikt, niestety, nawet się nie zaoferował, że pojedzie do sklepu czy dorzuci do zakupów. Nikt też jakoś nie poczuł się w obowiązku, żeby pomagać mi w kuchni. Traktowali te przyjazdy jak wakacje. Dlatego kiedy zaczęła się zima i skończyły odwiedziny, odetchnęłam z ulgą.

Co prawda na wsi jest trochę nudno o tej porze roku. Niewiele osób tu znaliśmy, a w każdym razie nie w takim stopniu, żeby chodzić w odwiedziny. Marek pracował w banku, ja siedziałam sama. Prowadziłam rachunki wiejskiego sklepiku i kilku okolicznych tartaków – roboty nie miałam więc zbyt wiele.

Ale nie narzekałam. Czytałam, sprzątałam, uczyłam się robić na drutach, szykowałam mężowi tradycyjne dania. A kiedy wracał z pracy, szliśmy do lasu na spacer. kiedy spadł pierwszy śnieg, Marek powiedział, że fajnie byłoby zrobić kulig.

Zapaliłam się do tego pomysłu, nasi znajomi też

I nawet udało nam się wstrzelić w moment, gdy śniegu było sporo i można było pojechać pożyczonymi końmi i saniami (oczywiście z woźnicą!) na ognisko do lasu. I pomimo że było fajnie, powiedziałam sobie, że nigdy więcej.

Bo chociaż wspominaliśmy znajomym, że konie, wóz i woźnica są wynajęci, nawet nie zapytali, ile mają się dołożyć do imprezy! My też kupiliśmy kiełbaski. Ale kiedy Marek chciał kupić też rum i wódkę na rozgrzewkę, zaprotestowałam.

– Może oni niech też się dołożą, co? – naskoczyłam na niego. – Nie stać nas na takie koszty.

Dołożyli się, owszem. Kupili w sumie dwie butelki, dla każdego starczyło więc po dwa kieliszki. I nawet narzekali, że mało. I jeszcze wzdychali, że przy takim kuligu przydałby się bigos!

– Trzeba było kupić więcej alkoholu i przywieźć bigos, my zapłaciliśmy za konie i za całą resztę – powiedziałam.

Nikt tego nawet nie skomentował! No więc stwierdziłam, że koniec z tym. Nie organizujemy już żadnych wakacji, jak chcą, to niech sami sobie to finansują. A chcieli, owszem. Pytali, czy nie robimy imprezy, czy na Wielkanoc czegoś nie szykujemy. Powiedziałam, że na Wielkanoc to dzieci przyjeżdżają – co było zgodne z prawdą – i na razie nic nie szykujemy.

A przede wszystkim, nie bardzo mamy pieniądze na takie imprezy. Miałam nadzieję, że to im da do myślenia, ale myliłam się. Nikt nie zaproponował, że w takim razie coś przywiezie, że się dorzuci. Każdy tylko żałował i mówił, że gdybyśmy coś robili, to proszą o sygnał.

Marek nawet chciał zorganizować powitanie lata, ale zaprotestowałam.

– Nie mam ochoty bawić się w usługiwanie tabunom darmozjadów – powiedziałam. – Oni traktują przyjazd tu jak wakacje, a ja nie jestem kucharką i sprzątaczką.

Ale nasi znajomi nie dali za wygraną. Jak tylko zrobiło się ciepło, zaczęli do nas przyjeżdżać na weekendy. Zdarzało się, że bez uprzedzenia! Po prostu podjeżdżali pod dom, trąbili i radośnie oznajmiali:

– Jesteśmy!

Nie powiem, zdarzało się, że przywieźli ze sobą sałatkę czy kiełbasę na grilla. Ale przecież siedzieli u nas co najmniej po dwa dni! I co miałam zrobić? Ugotować obiad tylko dla nas? Może powinnam, ale było mi zwyczajnie głupio, więc pichciłam dla wszystkich. A to zupę, a to mielone...

Po kilku takich weekendach nie wytrzymałam.

– Słuchajcie, będę robiła obiad, może ktoś by mi pomógł, bo dla ośmiu osób to jest trochę roboty?

– Dobrze kochana, ale może później – słyszałam. – Teraz jest takie piękne słoneczko, złapię jeszcze trochę opalenizny. W mieście tego nie mam.

Kończyło się na tym, że ja i Marek siedzieliśmy w kuchni, a panie na leżaczkach. Panowie najczęściej pili w tym czasie piwko, czasem któryś porąbał drwa na ognisko albo do grilla. No zdarzyło się, że któraś z moich znajomych pokroiła warzywa na sałatkę, ale to wszystko.

A już o sprzątaniu czy zmywaniu po posiłku mowy nie było! Pod koniec wakacji miałam już tego naprawdę dość. Raz, że utrzymać to całe towarzystwo – a praktycznie co weekend ktoś przyjeżdżał – a dwa, że i roboty miałam dużo.

Bo przecież trzeba było przygotować łóżka, potem zmienić pościel, poprać to, poprasować. A ile śmieci zostawało po ich wyjeździe! Zbuntowałam się.

– Nie wiem, jak ty, ale ja odmawiam – powiedziałam do Marka w pewien piątek. – Jak ktoś do nas jutro przyjedzie, to niech sam się obsługuje. Pościel jest poprana, ale ja jej powlekać nie będę. I nie mam zamiaru gotować! Jak dla mnie, mogą chodzić głodni przez dwa dni!

– Ja też? – zapytał żałośnie. – Bo głupio będzie, jak my będziemy jeść, a oni nie.

– Mnie nie będzie głupio – potrząsnęłam głową. – Powiem im zresztą, jak tylko przyjadą, że koniec z obsługą.

No i słowa dotrzymałam. Bo jak zaczęły się grzyby i przyjechały dwie pierwsze pary, od razu oznajmiłam, że zapraszamy serdecznie, ale nie mam siły ani ochoty ich obsługiwać. Więc jak chcą, to mogą jechać do sklepu i kupić produkty, a gdzie jest lodówka i kuchenka wiedzą.

Zostali, ale wyraźnie byli obrażeni. Kupili sobie mrożonki, a ja ugotowałam dla siebie i Marka rosół. Trochę byłam skrępowana i dziwnie się czułam, bo zawsze byłam gościnna. Taka sytuacja jest dla mnie nowa. Ale zacisnęłam zęby i udawałam, że wszystko jest ok.

Posunęłam się nawet do tego, żeby przypomnieć gościom, aby doszorowali po sobie patelnię! Wyjechali w niedzielę, następni przyjechali na kolejny weekend. Zrobiłam dokładnie tak samo – i od tamtej pory nikt do nas nie przyjeżdża.

Wieści widać się rozeszły. Marek, co prawda, trochę narzeka, że pusto, bo lubi gości. Ale ja jestem uparta.

– Proszę bardzo, mogą przyjeżdżać, ale jeżeli sami będą się obsługiwać – powtarzałam. – Musi do nich dotrzeć, że nie stać nas na ich utrzymywanie i nie mam zamiaru spędzać całych dni w kuchni na gotowaniu i sprzątaniu. O nie, mój drogi. Ja też lubię gości, ale wszystko ma swoje granice. Albo to do nich dotrze i przemyślą sprawę, albo trudno, niech sobie szukają innych frajerów.

No i zobaczymy. Wakacje przed nami, ale po moich ostatnich przytykach chyba niewiele osób odważy się przyjechać. Chociaż nie wiadomo. Dzwoniła ostatnio koleżanka i pytała, czy urządzamy powitanie wiosny. Powiedziałam, że jeszcze o tym nie myślałam, ale może to dobry pomysł.

Pod warunkiem, że impreza będzie składkowa, bo ja nie chcę sama wszystkiego szykować. Może więc jednak coś do nich dotarło? Przynajmniej do niektórych. No cóż, okaże się, kto z nich jest wart naszej przyjaźni.

Czytaj także:
„Gdy zmarł teść, teściowa się zmieniła. Obsesyjnie interesowała się naszym życiem, nieproszona cerowała moje majtki”
„Czułam, że to dziecko musi żyć. Próbowałam odwieść Kasię od usunięcia ciąży i miałam rację. To dziecko uratowało jej życie”
„Adrian miesiącami mnie dręczył i prześladował. Policja mnie zbyła. Zainteresują się dopiero, gdy zrobi mi krzywdę”

Redakcja poleca

REKLAMA