Od dziecka marzyłam o byciu żoną i matką. Kiedy moje koleżanki wyrastały z lalek–niemowlaków i zaczynały interesować się wymalowanymi Barbie, ja nadal troskliwie zajmowałam się swoimi „dziećmi”. Takich zabawek miałam kilka, bo zawsze marzyłam o byciu matką dla całej gromadki. Inne dziewczynki często podśmiewały się z mojego zamiłowania do plastikowych bobasów. Uważały, że jestem już za duża na takie zabawki i powinnam teraz bawić się klockami, koralikami do robienia bransoletek czy zestawami fryzjerskimi.
Czy zabawa, w której uczymy się swoich przyszłych obowiązków, nie jest właśnie najbardziej odpowiednia? Ale faktycznie, dziewczynie w wieku trzynastu lat nie wypada już udawać, że jest mamą dla plastikowego niemowlaka. Postanowiłam wtedy spróbować swoich sił w opiece nad prawdziwymi dziećmi. Bez przerwy jeździłam w odwiedziny do cioci, która miała kilkumiesięczną córeczkę. Chętnie zmieniałam jej pieluchy, bawiłam się z nią, a nawet zabierałam sama na spacery. Dzięki temu, w domu zawsze uważano mnie za wyjątkowo dojrzałą i odpowiedzialną.
Byłam dla brata niczym druga matka
Kiedy moja mama zaszła w późną ciążę z moim bratem, byłam w siódmym niebie. Już nie mogłam się doczekać, kiedy w naszym domu pojawi się dzidziuś. Duża różnica wieku bardzo mnie cieszyła: wiedziałam, że będę mogła być dla brata wzorem, opiekunką i właściwie drugą mamą. Rodzice do dziś mówią, że wychowanie mojego brata Jasia było dla nich bułką z masłem, bo z wielką przyjemnością przejmowałam od nich wiele obowiązków. Mama śmieje się, że żadna jej koleżanka nie była tak wyspana i ogarnięta w pierwszym roku życia swojego dziecka, co ona.
Pewnie, cieszyłam się, że nie jest przemęczona, może w spokoju ogarnąć dom albo zwyczajnie obejrzeć odcinek serialu, ale nie ukrywam, że opieka nad Jasiem była dla mnie przede wszystkim frajdą. Czułam się bardzo dorosła i cieszyłam się, że rodzice powierzają mi taki obowiązek. Niektóre koleżanki w moim wieku nie mogły nawet iść jeszcze same do kina, a ja wychodziłam sama na spacery z niemowlakiem, za którego byłam wtedy odpowiedzialna.
Byłam chyba ewenementem, bo inne dziewczynki, które znałam niechętnie zajmowały się swoim młodszym rodzeństwem. Ciągle jęczały, że się nie wysypiają, bo dzieci w domu płaczą, albo że zawsze muszą ustępować tym młodszym, bo rodzice są w nich zapatrzeni. U nas to ja broniłam Jasia przed rodzicami: zawsze usprawiedliwiałam go, kiedy coś zbroił i spokojnie tłumaczyłam, dlaczego pewnych rzeczy się nie robi, kiedy mama traciła już do urwisa cierpliwość.
Dziś mam z bratem świetną relację. Wiem, że jestem dla niego bardziej opiekunką niż siostrą, ale nie przeszkodziło nam to w zawarciu prawdziwej przyjaźni. Jasiek wie, że zawsze może na mnie liczyć, a ja wierzę, że pomogłam wychować go na naprawdę cudownego chłopca.
To właśnie ta świadomość utwierdziła mnie w przekonaniu, że chciałabym jak najszybciej założyć rodzinę. Nie da się jednak ukryć, że chłopcy, których znałam ze szkoły, i ich stosunek do życia, nie napawały mnie optymizmem. W wieku licealnym koledzy prześcigali się w przechwałkach co do ilości swoich podbojów i ani myśleli o znalezieniu dziewczyny, z którą mogliby planować przyszłość.
– Córunia, daj sobie trochę czasu. Chłopcy w tym wieku naprawdę są jeszcze niedojrzali. Nie martw się, znajdziesz kiedyś takiego, z którym spełnisz swoje marzenia – pocieszała mnie mama.
Kamila poznałam w parafialnym klubie młodzieżowym. Pomyślałam, że największe szanse na spotkanie porządnego chłopaka, który marzy o dobrej żonie i rodzinie, mam właśnie w kościele. Na spotkaniach omawialiśmy różne fragmenty Biblii, ale też graliśmy w planszówki, organizowaliśmy pikniki i potańcówki. Miałam więc okazję poznać Kamila w różnych sytuacjach. Wiedziałam, że można się z nim świetnie bawić, ale kiedy przyjdzie co do czego, ma poukładane w głowie i poważnie podchodzi do życia. Miałam szczęście: Kamil o mnie pomyślał dokładnie to samo i wkrótce zostaliśmy parą.
Koleżanki lepiej wiedziały, co dla mnie dobre
Pobraliśmy się po roku związku. Miałam wtedy dziewiętnaście lat i byłam jeszcze w liceum, a Kamil kończył właśnie studia. Wiedziałam, że koleżanki ze szkoły szepczą o mnie na korytarzach. Że zwariowałam, że mi ta cała wiara pomieszała w głowie, że zmarnuję sobie życie i zaraz utonę w pieluchach.
Na początku było mi przykro, ale szybko zaczęłam wyśmiewać podobne domniemania. Moje rówieśniczki były przekonane, ze czeka je wspaniałe, niezależne życie, a mnie należy tylko współczuć. W rzeczywistości było jednak odwrotnie. Kiedy one wypłakiwały sobie oczy za facetami, którzy traktowali je jak zabawki i nie szanowali, ja spędzałam każdy wieczór z kochającym mężem.
Często „przechwalały się”, że dały się zaciągnąć nowemu chłopakowi do łóżka i z wypiekami na twarzy porównywały jego techniczne umiejętności do poprzednich partnerów. Nie rozumiałam, co jest w tym fajnego. Z uśmiechem ignorowałam uwagi o tym, że „ja też powinnam pokorzystać z życia, póki jestem młoda”. Nie czułam, żeby cokolwiek mnie omijało.
Chociaż wcześnie zaczęliśmy z Kamilem starania o dziecko, długo nie mogłam zajść w ciążę. Byłam przekonana, że młodość będzie tu moim największym sojusznikiem. Okazało się jednak, że na spełnienie swoich marzeń musiałam jeszcze chwilę zaczekać, ale w końcu się doczekałam. Gdy moje koleżanki kończyły studia i rozpoczynały kariery na żałośnie płatnych stanowiskach w korporacjach, ja byłam już szczęśliwą mamą rocznej Kalinki. Wtedy też słyszałam te niedorzeczne komentarze:
– Ty to jesteś biedna, Sandra. Weź czasem zostaw tego swojego bąbelka z dziadkami i wyrwij się ze mną do kina po pracy. Pewnie masz już dosyć pieluch i wiecznego oglądania tych samych bajek.
Problem w tym, że wcale nie miałam dosyć. Czas z dzieckiem był dla mnie prawdziwą frajdą. Naprawdę realizowałam się w macierzyństwie i cierpliwie znosiłam wszystkie gorsze momenty, bo uśmiech i uścisk córeczki rekompensowały mi wszystkie nieprzespane noce.
Niestety, z czasem zaczęłam odnosić wrażenie, że moje koleżanki zaczynają wyładowywać na mnie frustracje związane z własnym życiem. Nic dziwnego: harowały czasem i po dziesięć godzin dziennie za psie pieniądze, ledwo spinały koniec z końcem i dzieliły mieszkania ze współlokatorami, żeby w ogóle pozwolić sobie na wynajem. Tak to już bywa – jeśli nie jesteśmy zadowoleni ze swojego życia, wtrącamy się w życie innych i próbujemy im je „naprawiać”. Kiedy ich wkład ograniczał się do sporadycznych komentarzy, w których wyrażały swoje ubolewanie nad moim „ciężkim losem”, byłam w stanie puszczać to mimo uszu. Z czasem jednak zaczęły być coraz bardziej natarczywe.
Po raz pierwszy puściły mi nerwy
– Sandra, ty nie możesz tak żyć. Spójrz na siebie, nie masz nawet ćwierćwiecza, a całymi dniami siedzisz w domu z dzieckiem jak stara kura domowa. Nie chciałam ci nic mówić, ale serce mnie boli, gdy na ciebie patrzę. Kiedy ty ostatnio byłaś na imprezie? – usłyszałam pewnego dnia od Klary, koleżanki jeszcze z czasów licealnych.
– Dziękuję za troskę, ale naprawdę nie potrzebuję imprez – odpowiadałam coraz bardziej poirytowana. – Ja jestem szczęśliwa. Możesz zacząć się o mnie martwić, kiedy faktycznie zgłoszę, że jestem niezadowolona ze swojego życia.
– Czy ty siebie słyszysz? Tak bardzo wypierasz rzeczywistość, że sama nie widzisz, że jesteś nieszczęśliwa! – przekonywała mnie agresywnie.
Tego już było za wiele.
– Dlaczego tak bardzo chcesz mi udowodnić, że jestem nieszczęśliwa? Może dlatego, że sama jesteś? – zapytałam chłodno.
– Co ty opowiadasz? Przecież ja mam super życie... – odpowiedziała stanowczo Klara.
– A co w nim takiego super? To, że nie starcza ci na rachunki i musisz ciągle pożyczać od rodziców? To, że przespałaś się już z dziesiątkami facetów i nadal nie znalazłaś żadnego, z którym warto by się związać? Czy może to, że wmawiasz sobie, że jesteś niesamowicie niezależna, a tak naprawdę marnujesz życie siedząc na podrzędnym stanowisku i czekając, aż szef łaskawie cię awansuje i będziesz sobie mogła pozwolić na godne życie? – moje słowa wybrzmiewały spokojnie, ale w środku aż kipiałam ze złości.
– Wiesz co, dziękuję ci bardzo, ale nie prosiłam cię o ocenę mojego życia... – odpowiedziała mi przez zaciśnięte zęby.
– To zabawne, bo ja ciebie też nie, a regularnie ją otrzymuję – skwitowałam.
Klara wyszła z mojego domu obrażona i nie dzwoni od ponad tygodnia. Szczerze mówiąc, nawet nie czekam na jej telefon. Jej towarzystwo nie jest mi niezbędne do szczęścia. Moim największym szczęściem są mąż i córeczka i nie ma w tym żadnego powodu do wstydu.
Czytaj także:
„Wyszłam za mąż w wieku 18 lat, bo tak się robiło u nas na wsi. Żyliśmy z zasiłków i przelewów od babci”
„Ludzie kpili ze mnie, bo wyszłam za mąż mając 19 lat. Nie dbałam o to. Wiedziałam, że biała suknia to moje przeznaczenie”
„Wyszłam za mąż jako głupia i naiwna 19-latka. Po 30 latach nawet nie mogę na niego patrzeć”