„Kumpel załatwił mi pracę u kobiety, która… zabiła faceta. Nie wiedziałem, że robię zakupy i obiady dla kryminalistki”

Pracowałem u kobiety, która zabiła człowieka fot. Adobe Stock, Fabio
„– A wie pan, że takie sploty dziwnych zbiegów okoliczności niektórzy nazywają przeznaczeniem? – Pani w to wierzy, w to, że ktoś programuje nasze życie i nie możemy nim kierować? – zdziwiłem się. – Moje ktoś zaplanował. I właśnie dlatego wierzę, że przeznaczenie ukarze tego człowieka”.
/ 12.10.2022 18:30
Pracowałem u kobiety, która zabiła człowieka fot. Adobe Stock, Fabio

„Czasem trzeba pomóc przeznaczeniu” – napisała Kamila w liściku.

Czy jeszcze kiedyś ją spotkam? Mam nadzieję… Nawet sobie nie wyobrażałem, że można mieć tak dużo czasu. Potrzebny jest tylko jeden warunek: trzeba być singlem. Gorzej, kiedy nie jest to własny wybór… Moja dziewczyna z dnia na dzień uznała, że wiązanie się ze mną nie ma sensu. Nie próbowała ze mną porozmawiać.

Uznała i sobie poszła

– Ty się nie martw, ty się ciesz! – klepał mnie po plecach Andrzej, serdeczny kumpel od szczenięcych lat. – Nie gniewaj się, Olek, ale chyba tylko ty jeden nie dostrzegałeś prawdziwej twarzyczki tej dziewczyny.

Kochałem ją, chyba ciągle kocham – odpowiedziałem trochę płaczliwie.

– Oj, nie pieprz, dobrze? Równie dobrze mogłeś kochać manekin, a byłby cichszy i tańszy w obsłudze. Ponadto czasem trzeba też o czymś porozmawiać, prawda?

Miał rację. Ale żeby aż tak dostać w łeb? Wolny komplet kluczy powędrował do szuflady, a kupiony specjalnie dla niej ciśnieniowy blender oddałem Andrzejowi dla jego żony. Kumpel dźwigał karton i wywalił się na schodach Cieszyłem się swobodą i nadrabiałem zaległości, które nawarstwiły się przez cztery lata. Porządek w papierach, porządek w szafach, porządek w zdjęciach, porządek w komputerze… Wreszcie poczułem się, jak człowiek bez garbu i ogona. I wtedy zaczęło mi czegoś brakować. Andrzej do niczego mnie nie namawiał, ale życzliwie żartował:

– Olek, wiem, że nie szukasz dziewczyny, bo one są „be”, ale masz przecież jakieś zdolności, więc może rozwijaj je wspólnie z innymi?

Co knujesz, przyjacielu? – zrobiłem się podejrzliwy. – Chcesz mnie zapisać do chóru parafialnego albo do Związku Działkowców?

– Nic z tych rzeczy. Nie chcę tylko, żebyś skapcaniał przy dwudziestym sezonie jakiegoś durnego serialu. Jak wiesz, mam żonę i córkę, więc nie będę cię prowadził za rękę. Po prostu: zrób coś ze sobą.

– Dzięki, Andrzejku, ale chwilowo mam dosyć presji.

Kumpel podniósł ręce w geście pokoju

Wziął przygotowaną paczkę z blenderem dla Hanki i podreptał do przedpokoju. Otworzyłem drzwi i wypuściłem go z domu.

– Dasz radę? – zapytałem, widząc, że pudło zasłania mu drogę.

– Dam, dam. Trzymaj się!

Wsadziłem go jeszcze do windy i zaczekałem, aż kabina zniknie mi z oczu. Wróciłem do domu i padłem na kanapę naprzeciw telewizora. Nie wiem, co nadawali, ale szybko mnie to uśpiło. Obudził mnie telefon: „Andrzej”.

– Słucham cię, przyjacielu…

– Aleksander, przyjdź natychmiast. Andrzej miał wypadek – to był głos bardzo zdenerwowanej Hanki.

– Pędzę! – oznajmiłem i w locie zbierałem kluczyki do auta, dokumenty…

„Dobrze, że to tylko dwie klatki dalej” – myślałem, zamykając drzwi.

Po chwili dzwoniłem domofonem. Hanka była rozdygotana i zapłakana, a mała Helenka przyglądała się facetom w czerwonych kombinezonach z napisem „Ratownik”. Zajrzałem do salonu: Andrzej leżał na kanapie z zamkniętymi oczami, a łapiduch zgłaszał szpitalowi „mężczyznę z podejrzeniem złamań kończyn”. Wreszcie ułożyli go na noszach i wynieśli do karetki. Usłyszeliśmy sygnał i ambulans odjechał.

– Co się stało, Haniu? – spytałem, kiedy gospodyni zapakowała córkę do łóżka i usiadła z herbatą w salonie.

– Pierdoła… – powiedziała ciężkim głosem. – Wiesz, jaki jest Andrzej. Sto rzeczy naraz, pośpiech, wariactwo. Wchodził po schodach z kartonem przed nosem, źle obliczył krok i wygrzmocił się na schodach tak, że złamał nogę i chyba rękę. Przy okazji – dziękuję za blender. Jest cały.

– Czyli gips i leżakowanie?

– Dlatego jestem wściekła! Podwoją mi się obowiązki i nie wiem, czy dam radę z pracą, Helenką, domem… Ech, co za paskudny los. Kiedy już się wydaje, że wszystko się dobrze układa – bęc i znowu kaszana.

– Nie zrobił tego specjalnie… – broniłem kumpla.

– Tylko bezmyślnie.

– Oby szybko wyzdrowiał – próbowałem łagodzić napięcie. – Będzie samoobsługowy…

– Wiesz co, Olek. Mam prośbę: zawieziesz Andrzeja do jego matki? Będzie miała okazję zatroszczyć się o syna przez trzy tygodnie. A ja – z głowy niańczenie dużego dziecka.

– To dobry pomysł. Jasne, że go zawiozę. Powiedz, kiedy i jedziemy. To jest Mińsk Mazowiecki, tak?

– Tak. Bardzo dziękuję. Ratujesz moje nerwy. Przynajmniej do dnia, kiedy go przywiozą ze szpitala.

Pożegnałem się i wróciłem do domu. Nazajutrz zadzwoniłem do Andrzeja, ale był jeszcze pod wpływem znieczulenia i bełkotał. Hanka poprosiła zaś, żeby dać im spokój do momentu, kiedy wszystko przygotuje do wyjazdu. No to czekałem.

Zadzwoniła po dwóch dniach

– Hej, Olek. Wpadnij i omówimy podróż, dobra? Zapraszam cię na sernik – Hanka miała zdecydowanie pogodniejszy głos.

Kiedy wszedłem do Robaków, przywitała mnie Halinka.

Wiesz, że tata ma białą nogę i rękę na sznurku?

– Na temblaku! – poprawiła Hanka. – Chodź, zobaczysz gościa, który walczył z Tysonem…

Nie wytrzymałem. Parsknąłem śmiechem. Andrzej miał na prawej nodze gips do biodra, lewa ręka zawinięta elastycznym bandażem spoczywała na granatowym temblaku. A twarz kumpla wyglądała tak, jakby ktoś mu solidnie przylał. Sińce pod oczami były krwistofioletowe, policzki poocierane, a przedramiona i dłonie zdobiły sińce i zadrapania.

– Wyglądasz jak zombie – powiedziałem łagodnie. – Nie będę pytał, jak się czujesz, bo domyślam się, że nie lepiej, niż wyglądasz…

Andrzej uśmiechnął się z trudem i pokiwał głową.

– Za czy dni bydzie lepi… – odparł bełkotliwie.

– Trzeba go jeszcze chwilę poniańczyć – Hanka spojrzała na mnie. – Siadaj, zjemy coś dobrego.

Zostawiliśmy Andrzeja pod kocem i usadowiliśmy się przy stole w kuchni.

– Przepraszam, że trzymam cię tak długo pod parą. Myślę, że za kilka dni będzie się nadawał do podróży. Z teściową już się dogadałam, Helenką zajmie się moja kumpelka z pracy. Sporo się dzieje, sam rozumiesz.

Wydawało mi się, że rozumiem. Hanka wreszcie odtrąbiła wsiadanego. Tyle że miałem jechać bez niej: nie miał kto zaopiekować się małą. Zapakowaliśmy połamańca na tylną kanapę, Hania ucałowała go ze łzą w oku.

– Ojciec Andrzeja będzie czekał. A on już kuśtyka. Dzięki i spokojnej drogi. Zadzwoń, kiedy dojedziecie. Pa!

Pomachał połamaniec, pomachałem ja i ruszyliśmy.

– Jezusie, rany boskie, nareszcie… – jęknął z tyłu Andrzej.

– Nadmiar opieki? – zaśmiałem się.

– To nie opieka, Olek. To histeria połączona z paniką. Matkę utrzymam na dystans, ale moja kochana żona skacze po sinusoidzie nastrojów: od euforii do czarnej rozpaczy. A poza tym – mam problem i tylko ty możesz mi pomóc.

– Zamieniam się w słuch.

– Widzisz, jestem społecznym opiekunem, to znaczy należę do fundacji „Dobry sąsiad”. I kiedy jest taka potrzeba, pomagamy ludziom. No i przypadła mi opieka nad kobietą po wypadku, miałem zacząć za trzy dni. A tu taka kicha… Zastąpisz mnie? Tylko nie mów nic Hance.

– Zwariowałeś?! Dlaczego to ukrywasz? Przecież to supersprawa i robota godna pochwały.

– Aha, akurat – mruknął kolega. – „W domu nic nie robisz, a obcym pomagasz” – to by była ocena.

– Nie przesadzasz czasem? Hanka by ci jeszcze pomogła…

– Tę próbę już mam za sobą. Teraz proszę o pomoc ciebie. Zgadzasz się?

– Jasne, nie możesz nawalić, kiedy ktoś potrzebuje pomocy.

Potem kumpel wyjaśnił mi, na czym moja pomoc ma polegać, gdzie mam dzwonić w kwestii szczegółów.

Poczułem się dumny, ważny i potrzebny

A pół godziny później zatrzymałem się przed domkiem rodziców Andrzeja. Jego ojciec już czekał przed bramą.

Nie wchodź, oni by tego nie chcieli – Andrzej był lekko zawstydzony. – Ja zresztą też. Dzięki, Olek. Zadzwonię.

Z zaskakującą zwinnością wysiadł z auta i bez pomocy ojca, o kulach, pokicał do domu. Wyjąłem jego torbę z bagażnika i podałem starszemu panu. Bez słowa odwrócił się i poszedł za synem. Odjechałem. Wróciłem do domu z poczuciem potwornego zmęczenia. Od razu zadzwoniłem do fundacji i umówiłem się na następny dzień. Miła pani szybko i sprawnie poinstruowała mnie, co i jak mam robić, przekazała kartę kredytową na zakupy oraz podała adres, pod którym mieszkała podopieczna Andrzeja, a teraz moja.

– Pani nazywa się Kamila, jest bardzo miła, spokojna – powiedziała na zakończenie. – Miała wypadek w laboratorium, coś eksplodowało. Ma poparzoną twarz, oczy, musi przebywać w ciemności. To jest karta i kod do jej drzwi. Resztę znajdzie pan w internecie. Zaczyna pan jutro. Powodzenia!

Wyszedłem na ulicę i dopadła mnie trema

Listę zakupów zgrałem do telefonu, wziąłem głęboki oddech i ruszyłem nieść sąsiedzką pomoc. Zakupy załatwiłem w kwadrans i po chwili otwierałem drzwi z numerem 22. Wszedłem prawie na palcach.

– Dzień dobry! Jestem z fundacji, przyniosłem zakupy – rzuciłem w głąb mieszkania.

Po kilku sekundach odpowiedział mi niski, przytłumiony, ale miły kobiecy głos.

Proszę wejść i bardzo dziękuję…

Zajrzałem do pokoju, z którego dobiegł głos. Panował tam półmrok. Wzrok powoli przyzwyczaił się do ciemności i wtedy zobaczyłem drobną sylwetkę w nowoczesnym fotelu na kółkach. Głowa i twarz kryły się pod jasną kominiarką z otworem na usta, więc wyglądała jak mumia lub filmowy niewidzialny człowiek. Na kolanach leżał kraciasty koc, pod którym kobieta kryła ręce, jej oczy zasłaniały duże, ciemne okulary przeciwsłoneczne.

– Dzień dobry, nazywam się Aleksander. Przyniosłem zakupy, zaraz rozpakuję. Może zrobić pani herbatę, kawę? – odruchowo ukłoniłem się i wyciągnąłem rękę.

Oczywiście nie zareagowała, ale odpowiedziała.

Jestem Kamila, to pan już wie – chyba się uśmiechnęła. – Bardzo panu dziękuję, zakupy proszę zostawić w kuchni. Siostra zajmie się wszystkim. A herbatę mam w termosie – pomachała naczyniem.

Błyskawicznie poukładałem zakupy w lodówce i w szafkach.

– Sprawunki ogarnięte. Na pewno nie trzeba w niczym pani pomóc?

– Dziękuję bardzo, jest OK – do widzenia za trzy dni. Proszę dobrze zamknąć drzwi.

– Do widzeni… – powiedziałem, ale jeszcze przez chwilę stałem w progu i patrzyłem na tę dziwną kobietę. – Gdyby pani…

– Dziękuję. Do widzenia.

Wyszedłem z poczuciem niedosytu. Następne wizyty u pani Kamili były niby do siebie podobne, ale miałem wrażenie, że za każdym kolejnym razem dłużej rozmawialiśmy i więcej robiłem. Aż wreszcie kupiłem kilka ciastek i zaproponowałem, by wspólnie je zjeść przy herbacie.

Z przyjemnością, panie Olku – odpowiedziała i byłem przekonany, że mówi szczerze.

Szybko przygotowałem miniprzyjęcie, przystawiłem do jej fotela podręczny stolik i po kilku minutach siedzieliśmy naprzeciw siebie w aromacie cytrynowego lukru i mocnego earl greya. Rozmowa toczyła się inaczej niż do tej pory: wiele różnych tematów, trochę żartów. Sam nie wiem kiedy, opowiedziałem jej o pracy, odejściu Andżeli i o tym, że moim życiem rządzą ostatnio dziwne przypadki, na które nie mam najmniejszego wpływu.

No cóż, nie zawsze da się wszystko kontrolować… – odpowiedziała łagodnym tonem Kamila. – A wie pan, że takie sploty dziwnych zbiegów okoliczności niektórzy nazywają przeznaczeniem?

– Pani w to wierzy, w to, że ktoś programuje nasze życie i nie możemy nim kierować?! – zdziwiłem się.

– Moje ktoś zaplanował – potwierdziła i opowiedziała, jak to ktoś celowo uszkodził w laboratorium jej aparaturę, żeby eksperyment szlag trafił.

Eksplozja nie tylko zniszczyła sprzęt i badania, ale poparzyła jej twarz i najprawdopodobniej nieodwracalnie uszkodziła wzrok.

– Wie pani, kto to zrobił?

– Wiem. I właśnie dlatego wierzę, że przeznaczenie ukarze tego człowieka.

Nie odpowiedziałem

Nie było we mnie takiej wiary. Posprzątałem, pozmywałem naczynia i wytarte schowałem do szafki. Kiedy wychodziłem, Kamila podjechała fotelem do drzwi przedpokoju.

– Trzeba mieć dużo wiary, panie Aleksandrze. Kto wie, co może się zdarzyć. Dlatego mówię „do zobaczenia”. Uśmiechnąłem się i całkiem szczerze odpowiedziałem:

– Mam nadzieję. Do zobaczenia.

Następne zakupy przygotowałem dla Kamili po weekendzie. Wysiadłem z windy i podszedłem do drzwi. Odblokowałem zamek i wszedłem.

– Dzień dobry! – zawołałem, ale odpowiedziała mi cisza, więc ruszyłem do kuchni rozpakować siatki.

Poszedłem do pokoju Kamili i o mało nie zwymiotowałem. Na podłodze leżało na wznak ciało mężczyzny. Miał dwie krwawe dziury w klatce piersiowej i jedną w czole. Na fotelu leżał kraciasty kocyk, który Kamila trzymała zawsze na kolanach, tyle że teraz miał przestrzeloną dziurę. Wyjąłem z kieszeni telefon i wybrałem numer 997. W kilku słowach opowiedziałem, co zastałem w mieszkaniu mojej podopiecznej. Gapiłem się i czekałem. Pierwszy raz zapaliłem w pokoju światło i wtedy zobaczyłem na podręcznym stoliku kartkę leżącą obok metalowego termosu. Rozłożyłem ją i przeczytałem: „Czasami przeznaczeniu trzeba pomóc. Do zobaczenia, Aleksandrze! K.”. Schowałem kartkę do kieszeni. Policjanci, którzy wchodzili do mieszkania, nie musieli o tym wiedzieć.

Czytaj także:
„Gdy zmarł teść, teściowa się zmieniła. Obsesyjnie interesowała się naszym życiem, nieproszona cerowała moje majtki”
„Czułam, że to dziecko musi żyć. Próbowałam odwieść Kasię od usunięcia ciąży i miałam rację. To dziecko uratowało jej życie”
„Adrian miesiącami mnie dręczył i prześladował. Policja mnie zbyła. Zainteresują się dopiero, gdy zrobi mi krzywdę”

Redakcja poleca

REKLAMA