„Kumpel podstępem wcisnął mi ruderę w Bieszczadach. Bóg zrekompensował mi ten przekręt i przysłał anioła”

Mężczyzna z kurami fot. iStock by Getty Images, IPGGutenbergUKLtd
„Te odwiedziny pozwalały mi nie zdziczeć i motywowały, bym nie zapuścił siebie ani domu. Zacząłem nawet trochę remontów. Łatałem dziury w ścianach i szpary w oknach, naprawiałem dach. Przerażała mnie wizja mieszkania zimą w takich warunkach”.
/ 29.06.2024 20:00
Mężczyzna z kurami fot. iStock by Getty Images, IPGGutenbergUKLtd

Kiedy Paula wyprowadziła się z mojego mieszkania, zabrała ze sobą Iskrę, bo, jak stwierdziła, ja i tak jej nie lubiłem. Ale to nie była prawda. Iskrę przygarnęliśmy ze schroniska. Zabrano ją z domu, w którym ktoś ewidentnie ją kiedyś skrzywdził, i był to bez wątpienia facet.

Psinka patrzyła na mnie z takim strachem w oczach, że po pewnym czasie przestałem się starać, by ją do siebie przekonać. Nie głaskałem jej, bo tylko się stresowała. Kiedy wychodziłem z nią na spacer, musiałem być czujny, bo próbowała mi uciec. Ale mimo to lubiłem ją i chciałem, żeby na swoje stare psie lata czuła się bezpiecznie. Teraz, gdy mieszkała tylko z Paulą, bez samca w stadzie, pewnie była bardziej zadowolona

No a ja zostałem sam

Nikt nie czekał na mnie w domu, nikt nie odzywał się, gdy wracałem, nikt nie merdał ogonem ani nie szczekał. Przykre. Tym bardziej że moja praca ze zdalnego tłumaczenia tekstów i stacjonarnie udzielanych lekcji włoskiego zmieniła się tylko w pracę zdalną, bo od miesięcy każdy wolał uczyć się języków bez wychodzenia z domu. Przez to ja też niemal nie opuszczałam mieszkania. Zmieniałem się w odludka, który jedzenie i zakupy zamawia przez internet albo telefon. Siedziałem przed kompem i albo robiłem tłumaczenia, albo klepałem odmianę czasowników z moimi uczniami. Tak właśnie wyglądało moje życie.

Miałem wrażenie, że wraz z Paulą straciłem ostatnią szansę. Pół roku temu skończyłem trzydzieści sześć lat. W najbliższej przyszłości nie widziałem się z inną kobietą, nie widziałem siebie otoczonego rodziną, dziećmi. Po dwunastu latach związku trudno rzucić się od razu w następny, jeszcze trudniej zyskać pewność, że to ta właściwa kobieta, i od razu brać się do płodzenia dzieci, żeby nie musiały się wstydzić, że mają dziadka za ojca. Odpuściłem więc sobie. Po prostu. Nie miałem siły walczyć, układać sobie życia z drugą osobą.

Tymczasem znajomi martwili się o mnie coraz bardziej. Zniknąłem im z horyzontu. Nie dawałem się namówić nawet na wypad do ulubionego pubu.

– Stary, no weź, potrzebujesz resetu – namawiał przez telefon kumpel, który martwił się najbardziej.

– Wóda mi nie pomoże.

– Nie zgadzam się, ale ja nie tylko w tej sprawie. W sumie po prośbie. Moja ciotka, wiesz, ta, zwariowana…

– Która? – spytałem, bo znając Damiana, mógł mieć więcej zwariowanych krewnych. Sam był nieźle pokręcony.

– Ta, co mieszka w Bieszczadach. Byliśmy u niej kiedyś w wakacje, za studenckich czasów, pamiętasz?

– No i co?

– No i trochę z nią kiepsko.

– To znaczy?

– To znaczy, że zabieramy ją do moich starszych, którzy mają blisko do centrum onkologicznego i będą się starali pomóc jej w chorobie.

– Przykro mi – mówiłem szczerze.

Widziałem tę kobietę kilkanaście lat temu przez kilka dni, co nie zmieniało faktu, że nikomu nie życzyłbym takiego choróbska. Z drugiej strony…

– Nie rozumiem, jak mogę pomóc.

– No bo… Słuchaj, Piotrek, tylko ty ze znajomych pracujesz zdalnie i nie masz rodziny na głowie. A ona ma tam cały zwierzyniec, który potrzebuje opieki...

– Chyba zwariowałeś!

Dodałem dwa do dwóch i wyszło mi, że mój kumpel chce, żebym spędził jakiś czas w samym środku niczego, w drewnianej chacie, z mnóstwem znajd, które jego zwariowana ciotka co rusz przygarniała.

– Przemyśl to, proszę. Miałbyś we mnie dozgonnego dłużnika. Ciotka nie chce zostawić zwierząt, a boimy się, że za chwilę będzie za późno, by ją uratować. Kasa na utrzymanie zwierzaków jest. Starsi biorą to na siebie, za twój pobyt też zapłacą. Nie dołożysz grosza do biznesu. I nie stracisz, bo tam też możesz zdalnie pracować, więc kasę z tłumaczeń i korków będziesz miał na przyjemności. A jak wynajmiesz swoje mieszkanie, to wpadną ci dodatkowe środki. Mam rację?

– No… niby tak…

Gdy tak to przedstawiał, brzmiało dość rozsądnie i nawet kusząco.

– No widzisz. Dasz zwierzakom jeść dwa razy na dzień, popatrzysz na piękne widoki i jeszcze zarobisz. Głowa ci odparuje, zresetujesz się inaczej niż gorzałą, uspokoisz wszystko w środku i wrócisz do domu.

– Na jak długo kogoś potrzebujecie?

– Pół roku, może trochę dłużej, wiesz, ciężko określić, jak długo potrwa leczenie…

Poczułem się oszukany

Obiecałem, że przemyślę sprawę. To był dość długi okres, nie chodziło o zwykłe wakacje, tylko o zmianę życia na wiele miesięcy. Z drugiej strony, Damian miał rację. Mogłem pracować wszędzie, gdzie działał prąd i internet. I jeszcze mogłem całkiem nieźle na tym wyjść. Odłożyć trochę kasy, może gdzieś wyjechać, może wyremontować własną chałupę, gdy wrócę? Znałem Damiana tyle lat, by wiedzieć, że nie prosiłby o tak dużą przysługę, gdyby nie miał przysłowiowego noża na gardle. A mnie co tu trzymało? Wspomnienia, które raniły?

Co mi tam, zgodziłem się. Spakowałem ciuchy, zapakowałem się do samochodu i odebrawszy klucze do nowego domu, pojechałem na południowy wschód, w dzikie Bieszczady.

Kiedy zaparkowałem przed rozlatującą się, drewnianą chatą, którą szybciej nazwałbym szopą, trochę się zdziwiłem. Więcej niż trochę. Piętnaście lat temu inaczej to wyglądało. A może za młodu człowiek nie przejmuje się aż tak warunkami podczas wakacji? O dziwo, komórka wskazywała całkiem niezły zasięg szybkiego internetu.

Cywilizacja. Acz wybiórcza, bo obok chaty była studnia. Widocznie wodociągi do dziś tu nie dotarły. Westchnąłem i zacząłem mocować się z kłódką.

Przynajmniej elektryczność była. Rozświetliłem wnętrze pojedynczą żarówką i humor pogorszył mi się jeszcze bardziej. Boże drogi, toż to normalna ruina! Meble pamiętające jeszcze Niemca, piec kaflowy, zawieszone na ścianach makatki.

Naprawdę byłem tutaj piętnaście lat temu? I nie zauważyłem tego skansenu? A może było ciut lepiej? Albo pamięć zachowała to, co najlepsze, a co gorsze wyparła? Studenciak cieszy się, jak ma niebo nad głową i zupkę chińską w plecaku, na resztę nie zważa.

Zajrzałem na podwórko. Super, no to mnie Damian wrobił. Naprawdę się wściekłem. Dwa konie, koza i kilka owiec. Kury, kaczki i chyba dwa indyki. Psów pewnie z milion dwieście i drugie tyle kotów. Dobrze chociaż, że zwierzaki były przyzwyczajone do ludzi i nie rzucały się nam mnie z zębami i pazurami. Koty i psy zaraz mnie obwąchały i chyba zostałem uznany za swojego człowieka. Jak miło.

Co dalej? Miałem oporządzać ten cały majdan między tłumaczeniami i lekcjami językowymi? Przecież to robota na pełen etat. Dotarłem tam wieczorem, więc widoków nie mogłem podziwiać. Usiadłem na progu i zacząłem dumać. Niczego sensownego nie wymyśliłem. Słowo się rzekło, kobyłka pod płotem czeka. Dosłownie. No i już tu przyjechałem. Moje mieszkanie za dwa dni zasiedlą lokatorzy, kasa za pierwsze trzy miesiące była już na moim koncie. Tak samo jak pieniądze od Damiana na żywienie zwierzaków. Już się nie dziwiłem, że przesłał mi aż tyle. Musiałem tu zostać. Nie miałem innego wyjścia.

Czy nie byłem tam sam?

– Hej, a ty to kto? – usłyszałem wypowiedziane wojowniczym tonem pytanie. – Czego tu szukasz?!

– Na pewno nie kradnę, bo nie ma czego… – odparłem dowcipnie.

W mroku zobaczyłem ciemną sylwetkę szczupłej kobiety.

– Poważnie pytam! – tubylcza niewiasta wyciągnęła przed siebie jakiś kij czy gałąź.

Jestem naiwniakiem, który ma się opiekować całą tą menażerią… – westchnąłem.

– Och, to pan! Damian dzwonił i mówił, że ktoś niebawem przyjedzie. Karina – przedstawiła się, opuszczając kij. – Jestem weterynarzem, mieszkam i prowadzę praktykę w sąsiedniej wsi, a podczas nieobecności pani Stasi oporządzałam zwierzaki. Przyjechałam, żeby sprawdzić, czy z nimi wszystko w porządku, nakarmić, zamknąć na noc. Czy już pan się tym zajmie? – ruszyła w stronę domu, czując się jak u siebie. W świetle wydobywającym się zza drzwi spostrzegłem rude refleksy we włosach i okulary na nosie.

– Bardzo chętnie przyjmę dziś pomoc i rady od fachowca.

– Nie ma sprawy, wszystko panu pokażę.

– Piotr. Brzmi lepiej niż naiwniak, choć jak na to wszystko patrzę, właśnie tak się czuję – przyznałem samokrytycznie.

– Och, nie jest tak źle. Fakt, pani Stasia żyje w surowych warunkach, ale… ja czuję, że sobie poradzisz. Nie wyglądasz mi na słabego, a temu miejscu przyda się męska ręka. Tu masz paszę, tu jest słoma – otwierała drzwi kolejnych komórek i niewielkiej stodoły. – Puszki dla psów i kotów, karma dla kur… Tuż za domem jest pastwisko, zwierzaki rano można wypuścić, będą dojadać ostatki trawy. Nie uciekną. Są przyzwyczajone.

Podchodziła do zwierząt, które się z nią witały. I to wszystkie. Nie tylko machające ogonami psy i łaszące się koty. Owce i koza podchodziły, ocierały się o jej kolana, a konie nadstawiały wielkie łby do głaskania. Normalnie czary jakieś.

– Masz podejście do zwierząt.

– Taka robota – skwitowała z uśmiechem. – Jeśli chcesz, przyjadę jutro, żeby sprawdzić, jak sobie radzisz. W razie czego pomogę.

– Nie wiem, czy dam radę odwdzięczyć się chociaż herbatą… Jeszcze się nawet nie rozpakowałem.

– Masz czas. No to do jutra.

Nie nadążałem za tym wszystkim

Od rana się zadomawiałem. Poukładałem swoje rzeczy, obszedłem najbliższą okolicę. Do sklepu było daleko, już wiedziałem, że muszę dobrze planować zakupy, bo nie wyskoczę do spożywczaka pod blokiem ani nie zamówię dostawy pod drzwi. Skończyły się kebaby i pizza na wynos. Przeprowadziłem dwie lekcje, ciesząc się, że internet sprawuje się bez zarzutu. Zwierzaki, póki co, były mniej kłopotliwe, niż sądziłem, choć kiedy Karina przyjechała, od razu zaczęła mnie besztać.

– Hej, Piotrek! Owce i kozę musisz wydoić, inaczej będziesz miał kłopot z zapaleniem wymion…

Na widok mojej winy chwyciła wiaderko i dodała wspaniałomyślnie:

– Okej, dziś ja to zrobię, ty wypuść konie na pastwisko. Ale nie unikniesz opanowania nowej harcerskiej sprawności. Musisz się nauczyć doić, bo nie będę mogła być tu codziennie.

– Cholera, nie wiedziałem wcześniej, że są tu owce i koza. Myślałem, że tylko psy i koty. Z kurami nie ma większego kłopotu, ale…

– Dasz radę, kiedyś na wsi byle półgłówek to umiał! – parsknęła śmiechem.

Karina mimo wszystko przyjeżdżała codziennie. Sprawdzała, jak sobie radzę, i chwaliła, że coraz lepiej. Owcze i kozie mleko nie pasowało mi do kawy, ale czytałem i uczyłem się, jak robić z niego ser. Jajka od kur, z prawdziwie wolnego i bezklatkowego wybiegu, smakowały obłędnie. I miałem ich tyle, że sam bym nie przejadł, więc Karina zabierała zawsze kilka ze sobą. Czasem przywoziła w zamian świeżo upieczone ciasto drożdżowe, pyszne jak żaden wypiek jedzony przeze mnie wcześniej. Cieszyłem się, że ją poznałem. Ludzie we wsi, do której jeździłem po zakupy, byli mili, ale to z Kariną nadawaliśmy na jednej fali. Może dlatego, że była niemal w moim wieku, raptem trzy lata młodsza, niezamężna i bezdzietna. Rozumieliśmy się w bazowych kwestiach, że tak to ujmę.

Czyli „colazione” to po włosku śniadanie? – upewniała się, gdy częstowałem ją jakąś językową ciekawostką. – Brzmi jak po naszemu kolacja. Śmieszne. Niech Bóg ich błogosławi za pizzę i Wenecję, ale… sam przyznasz, że Włosi są nieco dziwni.

– He, he, nie bardziej niż my dla nich – śmiałem się.

Jej odwiedziny pozwalały mi nie zdziczeć i motywowały, bym nie zapuścił siebie ani domu. Chałupę zacząłem nawet trochę remontować. Łatałem dziury w ścianach i szpary w oknach, naprawiałem dach. Przerażała mnie wizja mieszkania przez całą zimę w takich warunkach, z toaletą na zewnątrz, wodą w studni i ogrzewaniem w postaci pieca kaflowego.

Musiałem jej pomóc

Któregoś dnia Karina nie przyjechała. Zająłem się tłumaczeniem, szło mi rewelacyjnie, książka była wciągająca, a sam przekład przyjemnością. Dopiero gdy z głodu kiszki zaczęły mi grać marsza, zauważyłem, że jest już ciemno. Szybko ogarnąłem zwierzaki, które przywykły do mnie na tyle, że wystarczyło je zawołać, a wracały z pastwiska, nakarmiłem je i napoiłem. Potem zadzwoniłem do Kariny. Brakowało mi jej towarzystwa.

– Przepraszam Piotrek, już miałam do ciebie dzwonić. Złamałam rękę, nie dam rady ci pomagać przez jakiś czas.

– Boże, co się stało?

– Nic takiego, koń się szarpnął, upadłam, pechowo akurat na prawą rękę…

Jak teraz będziesz pracować? Jak o siebie zadbasz? Z jedną ręką, i to lewą.

– Jakoś dam radę. Gdy poczuję się lepiej, przyjadę ci pomóc, ale teraz…

– Mam lepszy pomysł. Pakuj się.

– Co?! – wychwyciłem się w jej głosie nutki paniki.

– Pakuj się! Za godzinę będę u ciebie.

Nie mogłem zostawić jej bez pomocy. Mieszkała sama. Jak się umyje i ubierze jedną ręką? Jak sobie ugotuje? Pewnie są tacy, co to potrafią, ale z konieczności. I trenowali dostatecznie długo, a ona była jednoręczna jeden dzień. W chacie miałem drugi pokój, gdzie stało łóżko. Ja i tak spałem na tym w kuchni. Mogłem się odwdzięczyć Karinie za całą pomoc, przynajmniej gotując jej obiady.

Przyjechałem pod jej mieszkanie, które mieściło się tuż obok kliniki weterynaryjnej, a potem niemal ją zmusiłem, żeby spakowała kilka rzeczy i pojechała do mnie. Opierała się, ale w końcu ją przekonałem. Kiedy wieczorem jadła jajecznicę, nieporadnie trzymając widelec w lewej ręce, spytałem, czy nie miałem racji. Westchnęła.

– Wiem, że miałeś. Ale nie lubię być od nikogo zależna. Wolę pomagać, niż polegać na innych.

– To tylko kilka tygodni. Korona ci z głowy nie spadnie.

Już po paru dniach okazało się jednak, że Karina potrzebuje pomocy dosłownie we wszystkim. Posiłki, wiadomo, ale nie była w stanie związać włosów w kucyk. Słyszałem, jak przeklina w drugim pokoju, bo ubieranie się zajmowało jej o wiele więcej czasu niż zwykle i musiała wybierać obszerne, rozciągliwe ciuchy, łatwe do wkładania i zdejmowania. Każdego dnia zdawała się na mnie w wielu sprawach, a mnie zaczynało to sprawiać przyjemność. Ta jej urocza złość, rozczulająca bezradność, fakt, że mogłem jej pomóc, sama jej obecność… To, że nie rozstajemy się nawet na noc, choć śpimy w dwóch różnych pokojach.

Nagle coś się zmieniło

Zarazem czułem się coraz bardziej sfrustrowany. Patrzyłem na nią inaczej niż jeszcze kilka tygodni, ba, kilka dni temu. I miałem wrażenie, że ona na mnie też. To było dziwne. Nagle z dwójki niemal przyjaciół, zachowujących się wobec siebie swobodnie, dogryzających sobie czasem, ale nie złośliwie, staliśmy się dwójką ludzi, którzy uważali na każdy swój gest i słowo, którzy doszukiwali się drugiego czy trzeciego dna w każdym żarcie, spojrzeniu, byle uwadze.

– Karina… – zacząłem, bo wkurzała mnie ta sytuacja. Chciałem ją wyjaśnić. – Nie umiem tak dłużej…

– Rozumiem – pokiwała głową, odkładając kanapkę na talerz. – Spakuję się i wrócę do siebie.

– Nie, nie o to… Chociaż owszem, o to też! Od kilku dni wszystko, co mówię i robię, rozumiesz na opak. Wcale nie chcę, żebyś się wyprowadzała. Chyba właśnie w tym problem, że nie chcę.

– Nie rozumiem…

– Nie chcę, żebyś się wyprowadzała ani teraz, ani później, jak wyzdrowiejesz.

No to poszło. Powiedziałem, co mi leżało na wątrobie, w swoim antyromantycznym stylu. Nie wiem, czego się spodziewałem, ale raczej nie tego, że Karina zamilknie na dłuższą chwilę, a potem wstanie ze swojego krzesła, podejdzie do mnie i usiądzie mi na kolanach, jakby robiła to milion razy wcześniej, i pocałuje mnie w usta.

– Też bym nie chciała – zarzuciła mi ręce na szyję i przytuliła się mocno, nie zważając na gips. – Myślałam, że nigdy tego nie zauważysz.

Zaczął się zupełnie inny etap mojego, o przepraszam, naszego życia. Nie bawiliśmy się w randki, bo w końcu znaliśmy się już kilka miesięcy. Zamieszkaliśmy od razu we dwoje. Mimo niedogodności, braku wody, gotowania na ogniu. Mimo zbliżającej się zimy, która napawała mnie, mieszczucha, lękiem.

Aż w końcu przyszedł dzień, gdy zapytałem Damiana, czy jego ciocia nie sprzedałaby mi tej ziemi, domu i zwierzaków (kasę miałbym ze sprzedaży mieszkania). Chciałem zostać w Bieszczadach już na stałe. Przy kobiecie, którą pokochałem, w miejscu, w którym dobrze mi się żyło, choć bez luksusów. Nie chciałem też zostawiać zwierzaków, do których zdążyłem się przywiązać, a one do mnie, no i skoro już nauczyłem się dojenia i robienie sera z owczego i koziego mleka.

Kilka miesięcy później wziąłem się za remont mojego domu w górach, żeby stał się trochę bardziej nowoczesny. Wszak zmierzałem w nim żyć razem z moją ukochaną żoną i naszym dzieckiem, które już było w drodze. Bardzo szybko nam poszło z tym powiększaniem rodziny, ale mimo zrozumiałych obaw skakaliśmy z radości i nie mogliśmy się doczekać, kiedy nasze maleństwo będzie już z nami.

Miłość i szczęście kopnęły mnie zupełnie niespodziewanie, przewracając moje życie do góry nogami, ale jestem wdzięczny losowi, że tak to właśnie urządził. Znienacka. Że Damian zadzwonił właśnie do mnie, że pani weterynarz przyjechała tamtego wieczoru, że zaczęliśmy od przyjaźni, a skończyliśmy na miłości. Gdyby nie te zrządzenia losu, siedziałbym dalej sam, w swoim mieszkaniu na dziewiątym piętrze, i dziczał. A tak, żyję sobie w prawdziwej dziczy (choć z netem), ale czuję, że dopiero teraz się rozwijam. Każdego dnia. Moje serce robi fikołka za każdym razem, gdy moja ukochana patrzy na mnie zza szkieł okularów i uśmiecha się promiennie. Takie widoki chcę oglądać do końca życia.

Piotr, 37 lat

Czytaj także:
„Kiedy bratanica zaczęła nam pomagać, myślałam, że trafiłam szóstkę w totka. Wydało się, że to nie z dobroci serca”
„Żona nie dawała mi ani chwili wytchnienia. Wepchnąłem ją w ramiona uzdrowiskowego amanta, by wreszcie mieć spokój”
„Po 60-stce dostałam brutalnego kopniaka od męża i dzieci. Dostałam bilet w jedną stronę, prosto do samotnej starości”

Redakcja poleca

REKLAMA