Presja środowiska bywa czasem tak silna, że potrafimy robić naprawdę idiotyczne rzeczy, byle tylko dostroić się do grupy. Przykład mojego kumpla pokazuje, jak taki owczy pęd może się skończyć.
Tak to kiedyś działało
Było to ponad dekadę temu, w czasach kiedy jeszcze modele funkcjonowania przedsiębiorstw nie tyle promowały, co umożliwiały awans z pracownika fizycznego na umysłowego. Obecnie taka praktyka niemal zanikła. Firmy wolą rekrutować średni i wyższy szczebel menedżerski z zewnątrz i rzadko dopuszczają do sytuacji, w których dokształcony w odpowiednim kierunku pracownik awansuje na przełożonego swoich dawnych kolegów. Argumentów za i przeciw takim sytuacjom jest multum, ale rzecz nie w tym.
Firma, w której pracowałem, rozrastała się w imponującym tempie, stając się grupą. Przejmowaliśmy nawet zakłady o podobnym profilu z sąsiednich krajów. Kierowników i dyrektorów oraz ich zastępców przybywało wraz z kolejną reorganizacją, wyłanianiem nowych działów i ogólnym rozwojem, a także zwiększaniem zatrudnienia.
Niemal naturalnie zarysował się podział na ludzi awansowanych ze stanowisk produkcyjnych, którzy pięli się od zwykłego robotnika, przez majstra, brygadzistę, zaocznie lub wieczorowo kończyli marketing i zarządzanie oraz ludzi, którzy w innych firmach zarządzaniem zajmowali się „od zawsze”. Byłem w pierwszej grupie. Mieliśmy tę przewagę, że znając pracę podwładnych od podszewki, z własnego doświadczenia, wiedzieliśmy, gdzie leży granica wykonalności niektórych zadań, wynikająca choćby z ograniczeń czasowych i zwykłych praw fizyki. Dlatego pewnych problemów udawało nam się uniknąć.
Z drugiej strony myśleliśmy innymi schematami, a nasi współzarządzający koledzy mieli głowy pełne zapożyczonych z japońskich systemów pracy sloganów i bon motów, z których największą furorę robił „nie mów, że czegoś nie da się zrobić, bo przyjdzie ktoś, kto o tym nie wie, i to zrobi”.
Podlizywali się szefowi
Rywalizowaliśmy w ramach wspólnego przedsięwzięcia, ale udało mi się zaprzyjaźnić z kolegą z drugiej grupy – Maćkiem. Na jego przykładzie zaobserwowałem, co znaczy owczy pęd, bo ludzie z obu grup solidarnie włączyli się w kuriozalny wyścig o szacunek i uznanie prezesa. Wszystkie chwilowe zainteresowania i tymczasowe hobby naszego przełożonego z miejsca stawały się udziałem niemal wszystkich dyrektorów, również Maćka.
Ja byłem skromnym kierownikiem, to nie był mój pułap, choćby z racji tego, że nie miałem dostępu do prezesa na tyle, żeby się z nim wymieniać spostrzeżeniami o tym czy owym. Jeśli prezes miał fazę na piłkę nożną, od razu ludzie, którzy nie bardzo odróżniali piłkę ręczną od siatkowej, stawali się futbolowymi zapaleńcami, co to śledzą rozrywki Ligi Mistrzów, z rękawa sypią statystykami, królami strzelców i liczbą mistrzostw zdobytych przez taki a taki klub.
To oczywiście było zabawne, kiedy gość urodzony w 1974 roku wymieniał światłe uwagi o Mundialu, który odbył się, gdy delikwent miał cztery lata. Nawet halę sportową wynajmowali, by z panem prezesem pokopać piłkę albo chociaż poudawać, że kopią. Miał prezes fazę na narty, nagle wszyscy awansowali na bywalców stoków i tras, co to im żadna mulda ani uskok niestraszne.
To wszystko było jeszcze niewinne, ale gdy do zainteresowań szefa dołączyła motoryzacja z wysokiej półki oraz nieruchomości, zaczęły się dla niektórych schody. Żeby porozmawiać o luksusowym aucie, wypadałoby go mieć. Jak tu gawędzić o domu na Mazurach, skoro się go nie buduje? Mimo gigantycznych jak na polskie warunki pensji część tych wariatów na dyrektorskich stołkach zaczęła się zadłużać. Brali kredyty, bo mieli możliwości oraz świadomość, że jeśli nie w tej firmie, to w innej poziom zarobków wystarczy na spłatę ekskluzywnych dóbr.
Wszystko przestało się liczyć
Maciek, który z powodu tego wyścigu szczurów miał coraz mniej czasu dla mnie i innych znajomych, zaniedbywał także swoją narzeczoną i przestał myśleć o czymkolwiek innym poza pracą. Jako wicedyrektor transportu dwoił się i troił, by wdrażać coraz to nowe pomysły, uzyskiwać premie racjonalizacyjne i inne gratyfikacje. Nie dopytywałem, na co wziął kredyt. Auto, którym jeździł, nie sugerowało, że grozi mu niewypłacalność.
Zupełnie przypadkiem usłyszałem wieść, że Maciek stawia w górach duży dom. Niech mu będzie, mało ludzi stawia domy? Tylko on go stawiał na zboczu góry, które też sobie kupił. Ogromna działka o równie ogromnej cenie. Nawet nie chciałem przeliczać, jak potężna musiała być miesięczna rata za taką fanaberię. Pewnie niewiele mu zostawało z niemałej przecież pensji.
Jak się cały czas pracuje, o błąd bardzo łatwo. Maciek go popełnił. W skali firmy, która zaczynała powoli przypominać korporację, dość istotny. Nie stracił pracy, ale to, co mu zaproponowano, było jednak degradacją. Miał zostać kierownikiem w mniej newralgicznym dziale. Mniej stresu, ale i wypłata stosownie mniejsza. Dużo mniejsza. Maciek uniósł się honorem, zrezygnował i sam odszedł z firmy. Sądził, że headhunterzy będą się o niego zabijać i nawet dwóch tygodni nie zostanie bez pracy. Trochę w tym racji było, bo ofert miał bez liku, tylko... No właśnie. Tylko nikt nie zaproponował mu pensji, która po odliczeniu raty na ten nieszczęsny dom w górach, wystarczyłaby jeszcze na życie.
Po pół roku się załamał. Bank zaczął na poważnie dochodzić tego, co jego. Monity, tytuł egzekucyjny, komornicy. Maciek przestał mieć do tego głowę, zostawiła go dziewczyna. Wtedy do mnie zadzwonił. Pijany, z jakiegoś lokalu.
– Ładnie dałem ciała, co? – bełkotał. – Ty byś pewnie nie dostał małpiego rozumu na moim miejscu... Zaczynałeś jako zwykły robotnik, wiesz, co to życie...
– Maciek, nie chrzań z łaski swojej. Myślisz, że to zależy od tego, czy ktoś wbijał gwoździe, czy programował gry? Słabych psychicznie nie brakuje. Sorry, ale padło na ciebie. Przykro mi z powodu Beaty...
– Dzięki, mnie też... Ale zaczynam nowe życie. Poznam je wreszcie. Niech sobie pijawki wsadzą gdzieś tę chałupę, tę górę, to cholerne auto...
– Maciek! – zawołałem ostrzegawczo. – Nie rób głupstw! Maciek!
Rozłączył się. Nie wiedziałem, skąd dzwonił, może bym zdążył...
Było już za późno
Wdał się w awanturę i mocno pobił jakiegoś gościa. Zrobił to celowo, żeby pójść do więzienia. Dostał rok. Miałem nadzieję, że wyjdzie szybciej, że będzie się dobrze sprawował. Nadzieja matką głupich... Zadzwonił do mnie z pociągu, z kradzionego telefonu. Gdy ze współwięźniami w ramach resocjalizacji malowali wiadukt, Maciek wskoczył do przejeżdżającego składu. Kto w dwudziestym pierwszym wieku ucieka z więzienia, mając zaraz wyjść?! Kto w ogóle ucieka z więzienia?
Złożył mi życzenia urodzinowe, wprosił się na imprezę, którą w jego mniemaniu urządzałem. Służba więzienna zgarnęła go, zanim dotarł do mnie z prezentem. Za ucieczkę dołożyli mu półtora roku. Maciek siedział już w typowym zakładzie zamkniętym, o żadnych pracach poza więzieniem nie było mowy. Co ciekawe, o ile niemal zerwał ze mną kontakt, gdy rzucił się w wir pracy, teraz – jak na więzienne warunki – w kółko wydzwaniał. Mógł wykonać dwa połączenia na tydzień, a rozmowy miały limit trzech minut. Było mi trochę głupio, że zamiast zadzwonić do rodziców, gada ze mną, ale skoro miał taką potrzebę...
Poczułem się w obowiązku pojechać po niego, kiedy wychodził. Ucieszył się. A ja zdzieliłem go przez łeb na powitanie.
– Mam nadzieję, że trochę zmądrzałeś w pierdlu, że już tu nie wrócisz.
– Ja też – Maciek spoważniał. – Na kierownicze stanowisko też już raczej nie trafię, z taką piękną więzienną kartą. I dobrze. Będę drwalem, hutnikiem, juhasem, ogrodnikiem...
– Ty jednak za kratkami kompletnie zgłupiałeś.
Mojemu koledze bank zabrał wszystko, co zdążył wybudować, wraz z kawałkiem góry. Maciek imał się różnych zajęć. Aktualnie pracuje w drukarni, mamy dość luźny kontakt, ale bywa, że o nim myślę. Z jednej strony jego decyzja o świadomej ucieczce od życia za bramę więzienia była niewyobrażalnie głupia, bo przecież tam mogło mu się przydarzyć wszystko, od jakiejś tragedii aż po degenerację. Z drugiej – to jednak wymagało odwagi. Z młodego dyrektora od transportu „awansować” na więźnia. Z życia człowieka, który pod presją materialnego aspirowania do najwyższej klasy zadłużył się ponad miarę i pracował do upadłego, przestawić się na tryb więziennej celi, pryczy i drelichu.
Może tego mu było trzeba? Jak już poznał życie więźnia, jak już odhaczył inne prace fizyczne, a teraz zażywa uroków bycia drukarzem, to może się połapał, że nie ma nic fascynującego w zwykłym życiu zwykłych ludzi? Bo jako dyrektor też był zwykłym człowiekiem, i też, jak mnóstwo zwykłych ludzi, nie wiązał końca z końcem. Kiedyś go o to zapytam.
Czytaj także:
„Macocha bez naszej zgody skremowała ojca, bo podobno taką miał wolę. Jestem pewna, że chciała w ten sposób coś ukryć”
„Przepisałam dom na syna, a on potraktował mnie jak stary mebel. Wyrzucił mnie na bruk i wymienił zamki w drzwiach”
„Prawie poszedłem z torbami, bo mój pomysł na biznes nie wypalił. Fortuny dorobiłem się na pierogach i schabowych”