Kiedy pięć lat temu odchodziłam z firmy, aby założyć własną, miałam jej klarowną wizję. W pracy sporo się nauczyłam, zdobyłam doświadczenie w rozmowach z klientami oraz negocjacjach z kontrahentami. Wiedziałam, co chcę robić, i wydawało mi się, że wiem też jak. Aby nie popełnić błędu na starcie, wieczorami siedziałam w internecie, sprawdzając aktualne przepisy i wymogi. Było tego dużo, ale powoli zaczynałam się w nich orientować. Kiedy się kładłam spać, rozmyślałam o swoim planie, dopieszczając go w każdym szczególe. Aż nadszedł czas, kiedy swoim pomysłem mogłam podzielić się z najbliższymi.
– No, nie wiem… – mama pokręciła głową, patrząc na mnie z troską. – Teraz masz pewny chleb i jasno określony zakres obowiązków. Na swoim… – urwała, a ja miałam się domyślić reszty jej obaw związanych z prowadzeniem samodzielnego biznesu.
– A ja uważam, że dobrze robi – oznajmił tata, odkładając gazetę. – Też mi pewny chleb! – prychnął. – W najlepszym wypadku średnia krajowa. Poza tym wiecznie jest uzależniona od cudzych humorów, kaprysów, oczekiwań. Inni nawalą, a ona za to po głowie dostaje.
– Prawda, ale przynajmniej nie musi się martwić o zusy, vaty, podatki – broniła swego stanowiska mama. – Nie mówiąc już o tym, że rozkręcenie biznesu kosztuje…
– No właśnie, córcia – ojciec jakby zmienił front. – Pomyślałaś, skąd na to weźmiesz kasę? Bo my nie za bardzo możemy ci pomóc…
– Wszystko przemyślałam, spokojnie, nie zmierzam od was pożyczać. Zresztą na początek wcale dużo nie potrzebuję. Biuro urządzę w tej przybudówce do garażu, gdzie teraz macie graciarnię. Samochód, komputer i drukarkę mam, muszę tylko zdobyć fundusze na towar, ale na to wezmę kredyt – objaśniałam detale z nieco przesadnym entuzjazmem.
Finanse były najsłabszą częścią planu
Wprawdzie złożyłam podanie o dofinansowanie, ale jak do tej pory nie dostałam żadnej odpowiedzi.
– Oby ci się powiodło…
To mówiąc, tata wstał i wyjął z barku wiśniówkę, rozlał ją do trzech kieliszków.
– Za twój sukces! – wzniósł toast i wychylił zawartość swojego kieliszka jednym haustem.
My z mamą sączyłyśmy nalewkę wolno, delektując się jej cierpko-słodkim smakiem. Tak samo pewnie smakuje samodzielność.
– Idealna na taką okazję – mało elegancko mlasnęłam językiem.
– Żeby tylko nie zawróciło ci to w głowie – mruknęła mama, nie precyzując, czy ma na myśli alkohol, czy ewentualny sukces.
Uśmiechnęłam się.
– Nie bój żaby, mamo, nie nastawiam się na jakiś olśniewający sukces i krociowe zyski. Powoli rozwijając firmę, też mogę dojść do przyzwoitego poziomu. Zobacz moich dotychczasowych pracodawców – powołałam się na bliski przykład – zaczynali od polowego łóżka na bazarku, czyli znacznie gorzej niż ja teraz. Ale dali radę.
– To były inne czasy, teraz jest trudniej…
– Za to ja jestem lepiej przygotowana i wykształcona – przekonywałam. – Oni, gdy zaczynali, nie mieli pojęcia o handlu. On kierowca, ona przedszkolanka….
– Tacy, co mniej wiedzą, mniej też się boją. Nie zdają sobie sprawy, czym ryzykują.
– Nie dołuj dziecka! – zainterweniował ojciec. – Ma plan i niech go realizuje. Najwyżej, jak jej nie wyjdzie, to wróci na posadę u kogoś. A jeśli teraz nie spróbuje, zawsze pozostanie z poczuciem, że straciła okazję, bo stchórzyła, zanim spróbowała – i sięgnął po gazetę, kończąc dyskusję.
Najbliższe miesiące miałam szczelnie wypełnione. Samo załatwianie wszystkich formalności trwało dłużej, niż zakładałam, potem przeciągał się remont komórki, w której zamierzałam urządzić biuro. Trzeba było ją odmalować i doprowadzić internet, bez którego w dzisiejszych czasach ani rusz. Plus musiałam zamówić pieczątki, wizytówki, firmowe opakowania. Równocześnie wgryzałam się w zasady księgowości, ponieważ przynajmniej na początku zamierzałam prowadzić ją sama. Dbałam też o zdobywanie klientów i prowadziłam rozmowy z ewentualnymi odbiorcami, przekonując ich do swoich towarów.
Wreszcie nadszedł wielki dzień otwarcia
Pierwsze zamówienia były skromne, a zarobki inwestowałam w rozwój. W tym czasie bardzo pomagali mi rodzice, którzy zapraszali mnie codziennie na domowe obiady, żeby chociaż w ten sposób odciążyć mój napięty budżet. Było ciężko, ale widziałam sens tego, co robię. Pracowałam siedem dni w tygodniu po dwanaście godzin na dobę, bywałam nieludzko zmęczona, nie miałam czasu na przyjemności, spotkania towarzyskie czy choćby obejrzenie filmu w telewizji. Ta harówka przynosiła jednak efekty. Każdego miesiąca suma firmowych strat zmniejszała się, aż nadszedł taki, w którym odnotowałam pierwszy zysk. Tego dnia zrobiłam sobie święto i po pracy kupiłam tort, żeby wraz z rodzicami uczcić mój mały sukces. Po roku okrzepłam już na tyle, że mogłam sobie pozwolić na drobne przyjemności. Pamiętam łzy w oczach mamy i dumę na twarzy taty, kiedy w podziękowaniu za codzienne wsparcie wręczyłam im voucher na weekendowy pobyt nad morzem.
– Córciu, nie trzeba było… – krygowała się mama – lepiej kupiłabyś sobie coś ładnego…
– Trzeba, mamuś, trzeba.
Objęłam ją mocno.
– Bez was nie dałabym rady. Chcę, żebyście wiedzieli, że doceniam to, co dla mnie robicie.
– Dziękujemy, córka! – tata mocno klepnął mnie w ramię i żeby ukryć wzruszenie, zaproponował: – To co? Naleweczka?
– Za wasz wypoczynek – powiedziałam, wznosząc kieliszek.
– Za twój sukces – zrewanżowali się.
Drugą rocznicę działania firmy świętowałam już w lokalu, tym bardziej że uroczystą kolację z rodzicami mogłam wrzucić w koszty. Nauczyłam się wykorzystywać wszystkie możliwości pokrywania wydatków z funduszy firmy. W zasadzie każdego dnia uczyłam się czegoś nowego. Nieraz były to drobiazgi, które jednak przekładały się na konkretne efekty. Dzięki nim wypracowałam sobie grono stałych dostawców oraz odbiorców. Cieszyłam się ich zaufaniem i robiłam wszystko, aby go nie zawieść. Pilnowałam terminów płatności, a do większych zamówień zawsze dołączałam firmowe gadżety. Sytuacja była na tyle stabilna, że odważyłam się na wzięcie większego kredytu, aby kupić lepszy samochód i sprzęt komputerowy. Niestety, ten rozwój miał też swoje ujemne strony. Tryb życia, który prowadziłam, okazał się bardzo wyczerpujący. Zżerały mnie nerwy, czy nie przeoczyłam jakiegoś terminu odprowadzenia podatku do skarbówki, czy dobrze zinterpretowałam ciągle zmieniające się przepisy. Źle sypiałam, miewałam zawroty głowy, kilkakrotnie zasłabłam. Zaczęło do mnie docierać, że dłużej nie dam rady zmagać się ze wszystkim sama. Oddałam zatem sprawy księgowe w ręce biura rachunkowego i tak zamiast codziennego siedzenia nad fakturami, raz w miesiącu zawoziłam je do księgowej. Ona czuwała nad prawidłowością zeznań podatkowych, korygowała ewentualne błędy, informowała o zmianach w przepisach.
A któregoś dnia zadzwoniła do mnie moja przyjaciółka.
– Hej, Bożenka, masz teraz może czas? – zaczęła jakoś tak niepewnie.
– Dla ciebie zawsze. A co się stało?
– Straciłam pracę! Po prostu dzisiaj rano wręczyli mi wymówienie, dranie… – Ulka pociągnęła nosem, co najlepiej dowodziło, że dobrze nie jest.
Może to znak, żeby kogoś zatrudnić
– Przyjeżdżaj, pogadamy.
Długo rozmawiałyśmy. Szczerze przedstawiłam sytuację, powiedziałam, że w tej chwili mogę jej jedynie zaproponować wynagrodzenie poniżej średniej krajowej plus pełne ubezpieczenie zdrowotne i emerytalne.
– Więcej nie mogę, ale póki nie znajdziesz czegoś lepszego, możesz u mnie pracować.
Ula nie narzekała, przeciwnie, wydawała się szczerze uradowana.
– Nie wiem, jak ci dziękować. Boże, nawet nie wiesz, jak mi ulżyło! Byłam załamana, teraz nie tak łatwo o nową pracę, zwłaszcza w moim wieku. Kiedy mogę zacząć?
– Od poniedziałku.
Uśmiechnęłam się na widok tego entuzjazmu. Przyjemnie komuś pomóc, zwłaszcza gdy ów ktoś to docenia.
– Księgowa sporządzi umowę, podpiszesz, dostarczysz świadectwo medycyny pracy i gotowe. Oficjalnie będziesz pracować na stanowisku „sprzedawca”, a w praktyce podzielimy się obowiązkami.
Współpraca układała się nam wspaniale i już po paru miesiącach nie mogłam sobie wyobrazić, jakim cudem do tej pory dawałam sobie radę sama. Ulka podsunęła mi też ciekawy pomysł.
– A nie myślałaś o stacjonarnym sklepiku? Wiem, że żyjesz głównie z hurtu, ale rozważ to. Masz lokal, personel, czyli mnie, towar. Czyli praktycznie bez dodatkowych nakładów możemy sprzedawać detalicznie.
– Czy ja wiem? – powiodłem wzrokiem po naszym biurze. – Ciasno tu będzie…
– A na co dużo miejsca? Zobacz! Tutaj przepierzenie, tutaj półki na towar, mała lada i gotowe… – machała rękami, wskazując, gdzie co stanie. – Razem w biurze i tak rzadko siedzimy, bo albo ty zostajesz, a ja jeżdżę z towarem, albo na odwrót. Ta z nas, która będzie na miejscu, może przecież przy okazji obsłużyć kilku klientów. Kokosów z tego nie będzie, ale zawsze do przodu…
– Hm… warto spróbować. Punkt jest dobry, sporo ludzi się kręci, nawet jeśli dziennie do kasy wpłynie parę stówek, to w skali miesiąca jest to już suma nie do pogardzenia. Ale zdajesz sobie sprawę, że będziesz miała więcej pracy? Bo jeżdżę głównie ja…
– I bardzo dobrze – energicznie pokiwała głową. – Bo jak na razie ciągle mam wrażenie, że nie zasługuję na pensję, którą mi płacisz.
– Oj, przestań… – zarumieniłam się. – Chciałabym ci więcej płacić, ale wiesz, ZUS, podatek…
– Nie tłumacz, wiem – ucięła. – To co? Próbujemy z tym sklepem?
– Próbujemy!
Po miesiącu sklepik był gotowy i cieszył się dużym powodzeniem. Bez większych problemów poradziłyśmy sobie też z obowiązkowym wprowadzeniem kas fiskalnych i szkoleniem w zakresie ich obsługi.
Żadna dobra passa nie trwa wiecznie…
W kolejnym roku w sąsiedztwie powstał duży sklep tej samej branży co nasz. Mieli większy wybór, należeli do sieci, mogli sobie pozwolić na niższe ceny i atrakcyjne promocje. Robiłyśmy, co mogłyśmy, ale nasi dotychczasowi klienci coraz częściej robili zakupy u nich. Lojalność? Znika, gdy w grę wchodzą pieniądze. Bessa nastąpiła także w handlu hurtowym; konkurencja była coraz większa i moje obroty zaczęły spadać. Próbowałam rozszerzyć asortyment, nawiązałam nowe kontakty z producentami, starając się sprowadzić bardziej atrakcyjny towar. Jednak cokolwiek robiłam, po jakimś czasie te same produkty pojawiały się u konkurencji, na dodatek w niższych cenach. Musieli zamawiać większe ilości i w związku z tym dostawali korzystniejsze rabaty. Aby przetrwać, wprowadziłyśmy ostre cięcia, oszczędzając na czym się dało. Niewiele to pomogło i wkrótce stało się jasne, że sklepik stracił rację bytu. Nie zarabiał nawet na prąd potrzebny do jego ogrzania i oświetlenia.
Co gorsza, zaczęła się seria kontroli. Najpierw miałyśmy wizytę pracowników Sanepidu, którzy choć nie dopatrzyli się poważniejszych uchybień, zalecili wprowadzenie zmian i zapowiedzieli ponowną kontrolę. Zdarzył się też incydent z udającym klienta pracownikiem skarbówki, który chciał nas złapać na niewydaniu paragonu z kasy. Ponieważ nigdy nie posuwałyśmy się do takich praktyk, pewnie nie dowiedziałybyśmy się o prowokacji, gdyby niedługo po jego wyjściu nie pojawiła się u nas zapłakana właścicielka niewielkiego warzywniaka, która nie nabiła na kasę pęczka koperku. Ostrzegła nas przed nim, podając dokładny jego rysopis.
– U nas już był – powiedziałam. – Kupił jeden ołówek.
Przez jakiś czas był spokój, a potem kontrole spłynęły po prostu lawiną. Nie było chyba instytucji, która nie poczułaby nieodpartej potrzeby sprawdzenia naszej działalności. Pracownicy Państwowej Inspekcji Pracy, straży pożarnej i urzędu skarbowego stali się naszymi stałymi gośćmi.
– Coś mi tu śmierdzi – orzekła Ulka, kiedy zamknęła drzwi za kolejnym urzędnikiem. – Pomyśl, to nie jest normalne…
– Nie jest – zgodziłam się, bo sama zastanawiałam się, skąd ta nagła inwazja kontrolerów różnej maści.
– Ktoś chce nas zniszczyć – zawyrokowała ponuro. – Komuś się naraziłyśmy albo ktoś nas namierzył i wziął na cel…
– Też tak myślę – westchnęłam. – Nie wiem jedynie, kto i czemu.
– Nie chciałabym krakać, ale obawiam się, że niedługo ten ktoś się zjawi i złoży ci propozycję nie do odrzucenia – mówiąc to, Ula skrzyżowała zabobonnie palce, a potem jeszcze odpukała w biurko.
– Myślisz, że odwiedzą nas do kompletu chłopcy z bejsbolami? – rzuciłam kpiąco, choć aż zadrżałam na samą myśl o takiej ewentualności, całkiem prawdopodobnej przecież.
– Tego się właśnie boję – przyznała. – Na początku myślałam, że to ci z marketu, ale przecież to oni dla nas, a nie my dla nich jesteśmy zagrożeniem. Więc jeśli ktoś nie ma do nas osobistej urazy, została mafia i płacenie haraczu.
Niby bardziej pasowałoby do nich wybijanie szyb, cięcie opon i podpalanie wycieraczki, ale może teraz bandyci działają inaczej, może mają znajomości w urzędach? Jezu…!
Nie wiem, co mam zrobić
Zamknąć firmę i szukać gdzieś zatrudnienia? A co z Ulką? Jak sobie poradzi bez pieniędzy i ubezpieczenia? Więc mam się dać zastraszyć i opłacać haracz? Czy odważnie iść na wojnę z bandziorami? Zgłosić ich na policję, jak już się objawią, i modlić się, by nie postanowili wziąć odwetu? A może to jednak zwykła ludzka podłość, zazdrość albo jakaś prywatna wendetta? Ktoś składa na mnie donosy i stąd te ciągłe kontrole? Ale kto? Komu się naraziłam? Kiedy? Czym? Tyle pytań bez odpowiedzi. Czuję się zagubiona i zdezorientowana. Wyczuwam grożące niebezpieczeństwo, ale nie mam pojęcia, z której stronie nadejdzie i jak mu przeciwdziałać. Na razie nic nie mogę zrobić, muszę czekać na „odkrycie” kart przez przeciwnika. Ta przymusowa bezczynność jest potwornie frustrująca, jednak staram się ją wykorzystać na rozpatrzenie wszelkich, nawet najgorszych wariantów, aby być przygotowaną. Chyba walka jest bliższa mojej naturze niż rejterada.
Czytaj także:
„Wiedziałam, że szef jest humorzasty, ale teraz przeciągał strunę. Chciałam mu pomóc, ale takiej odpowiedzi się nie spodziewałam”
„Wdałam się w romans z szefem wszystkich szefów. Czuję się jak Kopciuszek, który wreszcie spotkał swojego księcia”
„Szef dyskryminował mnie w pracy, bo jestem kobietą. Zaciągnęłam drania do łóżka, żeby dopiąć swego i dostać awans”