Opowiadam swoją historię nie po to, żeby się wyżalić czy ponarzekać. Chcę przestrzec inne kobiety. Nie twierdzę, że każdy facet poznany przez internet to drań. Ale pamiętajcie: im więcej składa obietnic i szepce czułych słów, tym bardziej trzeba być ostrożną. Bo nawet w pięknym, czerwonym jabłku może kryć się paskudny robak.
Moja historia zaczęła się pewnego zimowego wieczoru, kiedy usiadłam do komputera i jak zwykle weszłam na czat. Od kilku miesięcy robiłam to prawie codziennie. Bardzo chciałam poznać mężczyznę, który mnie pokocha.
Od rozstania z mężem minęły już dwa lata. Uznałam, że czas przestać rozpamiętywać przeszłość i zacząć wszystko od nowa. Miałam tylko 31 lat i bardzo pragnęłam mieć kogoś, na kim mogłabym wesprzeć się w trudnych chwilach. Nie, nie chodziło mi o pieniądze. Byłam niezależna finansowo, miałam mieszkanie, dobrą pracę. Po prostu życie w samotności coraz bardziej mi doskwierało.
Niestety, wszystkie dotychczasowe próby poznania kogoś interesującego kończyły się fiaskiem. Moi dotychczasowi internetowi adoratorzy chcieli się tylko zabawić. Na swoich profilach wypisywali, że marzą o miłości na całe życie, a tak naprawdę chodziło im tylko o seks. Kiedy okazywało się, że ja szukam czegoś więcej, po prostu zrywali ze mną kontakt. Mimo to nie rezygnowałam.
Nieraz słyszałam opowieści o ludziach, którzy poznali się przez internet, i stworzyli szczęśliwy związek. Miałam nadzieję, że i mnie się uda.
Tamtego wieczoru zaczęłam rozmowę z mężczyzną podpisującym się imieniem Krzysztof. Kliknięcie do kliknięcia, słowo do słowa… Okazało się, że oboje uwielbiamy muzykę klasyczną, literaturę piękną, podróże. I nie szukamy przygodnej znajomości, ale prawdziwego, głębokiego uczucia.
Po dwóch miesiącach rozmów miałam w głowie obraz niesamowitego faceta – mądrego, wrażliwego, opiekuńczego. Byłam pewna, że to właśnie ten! Długie rozmowy na czacie zamieniły się w telefony. Krzysztof nalegał na spotkanie. Twierdził, że jest gotów przyjechać z Gdańska do Wrocławia choćby jutro. Zgodziłam się. Bardzo chciałam go wreszcie zobaczyć.
Na pierwszą randkę zaprosił mnie do eleganckiej restauracji. Przyszedł punktualnie, w nienagannie skrojonym garniturze, śnieżnobiałej koszuli. W ręce trzymał olbrzymi bukiet róż. Było wino, świece, pyszne jedzenie. Z lokalu wyszliśmy jako ostatni. Odprowadzając mnie do domu, otulił mnie swoją marynarką.
– Jest chłodno, możesz się przeziębić – zatroszczył się.
Przed wejściem do bloku szarmancko pocałował mnie w rękę.
– Dziękuję ci za cudowny wieczór, mam nadzieję, że nie ostatni – powiedział.
Nawet nie próbował się do mnie wprosić, zaciągnąć do łóżka! Pożegnał się jak dojrzały, kulturalny facet i wrócił do hotelu. Byłam oczarowana. Miałam poczucie, że oto na mojej drodze stanął prawdziwy książę z bajki…
Rzuciłam wszystko i pojechałam do niego
Przez następne pół roku spotykaliśmy się co drugi weekend. Krzysztof przyjeżdżał do mnie, do Wrocławia lub ja pędziłam do Gdańska. To były cudowne dni. Czułam się jak księżniczka!
Krzyś przynosił mi śniadanie do łóżka, zabierał na koncerty do filharmonii, obdarowywał nowościami książkowymi. Zapraszał do uroczych kawiarenek. Coraz trudniej było mi się z nim rozstawać. Mój ukochany nalegał, abym się do niego przeprowadziła. Mówił, że beze mnie nie wyobraża sobie życia, że nie przypuszczał, iż kiedykolwiek spotka tak wspaniałą kobietę jak ja.
– We Wrocławiu mam rodziców, pracę, mieszkanie, znajomych, niełatwo byłoby mi to wszystko zostawić tak z dnia na dzień – broniłam się jeszcze.
– Daj spokój. Pracę załatwię ci od zaraz, dobre księgowe są wszędzie potrzebne. Do twoich rodziców i znajomych będziemy często przyjeżdżać. A mieszkanie? Możesz je wynająć lub sprzedać. Będziesz miała dodatkowe pieniądze – Krzyś na wszystko miał odpowiedź.
Kiedy tydzień później klęknął przede mną i wręczył mi pierścionek zaręczynowy, uległam. Po roku znajomości byłam gotowa na przeprowadzkę.
Złożyłam w pracy wymówienie. Szef był wyraźnie zdziwiony.
– Życzę pani wszystkiego najlepszego, bo powrotu do firmy nie ma – powiedział ostatniego dnia.
Wzruszyłam tylko ramionami. Przecież nie zamierzałam wracać! Byłam zakochana po uszy i przekonana, że w Gdańsku rozpocznę nowe, wreszcie szczęśliwe życie u boku ukochanego. W domu spakowałam do walizek osobiste rzeczy, zostawiłam klucze lokatorom i pojechałam na dworzec.
Odprowadzali mnie rodzice.
– Mam nadzieję, dziecko, że będziesz szczęśliwa – powiedziała mama.
– No chyba nie masz wątpliwości – odparłam zdziwiona.
Rodzice poznali Krzysztofa, zrobił na nich świetne wrażenie. Nie rozumiałam więc, dlaczego nagle się martwi.
– Nie, tylko tak sobie pomyślałam, że 35-letni kawaler to rzadkość – zawahała się. – To dziwne, że wcześniej nie był żonaty… No, ale może rzeczywiście przez tyle lat czekał na ciebie. Na pewno wszystko będzie w porządku – dodała na zakończenie i uśmiechnęła się.
Teraz myślę, że gdzieś tam w głębi matczynej duszy czuła, że coś jest nie tak…
Pierwszy dzień mojego nowego życia zaczął się od awantury. Krzysztof odebrał mnie z dworca. Gdy tylko weszliśmy do mieszkania, poinformował mnie, że jesteśmy zaproszeni do jego znajomych na przyjęcie. Mieliśmy się stawić punkt 18, czyli za dwie godziny.
Byłam zmęczona podróżą, marzyłam o gorącej kąpieli i odpoczynku.
– Przecież muszę cię pokazać światu – zakomunikował stanowczo, gdy powiedziałam, że wolałabym się położyć.
Pośpiesznie przebrałam się więc w znaleziony na wierzchu walizki sweterek i ciemne spodnie. Włosy spięłam gumką. Na więcej nie miałam czasu.
– Jestem gotowa – powiedziałam.
Aż podskoczył na mój widok.
– Zwariowałaś? Idziemy na przyjęcie, a nie na spacer do parku – krzyknął zdenerwowany. – Przebieraj się szybko w elegancką sukienkę, szpilki. Zrób coś z włosami. Wyglądasz jak kuchta! Wstyd się z tobą gdziekolwiek pokazać! I pośpiesz się, ja się nie spóźniam!
Oniemiałam. Ten jego atak złości zupełnie mnie zaskoczył. Nigdy wcześniej nie zachowywał się w ten sposób, nie krytykował mojego wyglądu. Nie wiedziałam, że właśnie wtedy Krzysztof po raz pierwszy zdjął maskę i pokazał prawdziwą twarz. Grzecznie wyrzuciłam z walizki ubrania i w ekspresowym tempie zrobiłam się na bóstwo. Na miejsce przyjechaliśmy dwadzieścia minut spóźnieni.
– Przez ciebie będę musiał się tłumaczyć! Oby to było ostatni raz – wysyczał przez zęby, gdy staliśmy pod drzwiami mieszkania znajomych.
Na jego twarzy malowała się złość. Kiedy jednak weszliśmy do środka, zupełnie się zmienił. Zrobił się miły, uprzejmy, szarmancki. Zabawiał towarzystwo, sypał dowcipami. Błyszczał. Wszyscy goście byli wpatrzeni w niego jak w obrazek. Powtarzali, jaki jest cudowny, miły mądry i jak dobrze będę z nim miała. A mnie chciało się płakać. Z trudem dotrwałam do końca przyjęcia…
Już nie byłam księżniczką
Mijały kolejne dni, a ja ciągle siedziałam w domu. Praca, którą obiecał mi załatwić Krzysiek, podobno nie wypaliła. Mimo że się starałam, nie mogłam niczego szybko znaleźć w swoim zawodzie, byłam więc nawet gotowa przerzucać skrzynki w supermarkecie. Byle tylko mieć jakieś zajęcie. Ale on nie chciał nawet o tym słyszeć.
– Nie ma mowy, jeszcze ktoś cię zobaczy ze znajomych – odparł ze złością. – Jaki byłby wstyd! Lepiej idź na bezrobocie i zajmij się sprzątaniem, gotowaniem, praniem. To chyba potrafisz? – zapytał z przekąsem.
Byłam posłuszna. Kochałam go. Ciągle pamiętałam nasze romantyczne weekendy, czułe słowa, które do mnie szeptał. Tłumaczyłam sobie, że z czasem wszystko się ułoży, że po prostu musimy się dotrzeć. Gotowałam więc, sprzątałam, prałam i prasowałam. A on był wiecznie niezadowolony. Czepiał się o wszystko: nierówno powieszone koszule w szafie, brudny kubek w zlewie.
– Czy ty się wychowywałaś w chlewie? – pytał, pokazując malutką plamę na dywanie albo kurz na telewizorze.
Zaciskałam tylko zęby i milczałam. Nie chciałam prowokować awantur. Kiedyś jednak po kolejnej takiej „pochwale” rozpłakałam się. Nawet się nie przejął.
– Tylko ryczeć potrafisz, to ci wychodzi świetnie – stwierdził z pogardą.
Czułam się winna. Za wszelką cenę starałam się sprostać jego wymaganiom, zasłużyć na dobre słowo. Ale zawsze coś było nie tak. Na dodatek miałam wrażenie, że Krzysztof traktuje mnie jak darmozjada. Miałam oszczędności, pieniądze z mieszkania, które wynajęłam we Wrocławiu, więc to ja kupowałam wszystko, co było potrzebne w domu. Ale on jakby tego nie zauważał.
– Służąca byłaby tańsza niż ty. I pewnie lepiej wywiązywałaby się ze swoich obowiązków – rzucił kiedyś.
Obowiązków?! Kiedy planowaliśmy wspólne życie, nie było o nich mowy! Wtedy Krzysztof obiecywał, że będę jego księżniczką, że weźmiemy ślub, że będziemy żyli jak w bajce, długo i szczęśliwie. Tymczasem traktował mnie jak przedmiot. Nawet w łóżku.
Nie było gry wstępnej, przytulania, pocałunków. Po prostu właził na mnie i robił swoje. To, co nas zbliżyło – filharmonia, książki, romantyczne wypady do restauracji i kawiarenek – stało się już tylko wspomnieniem. Na dodatek Krzysztof coraz częściej zaczynał znikać z domu. Wyjeżdżał na dwa, trzy dni. Kiedy próbowałam się dowiedzieć, gdzie był, wpadał w szał.
– G… cię to obchodzi. Rób to, co do ciebie należy! – krzyczał.
I rozliczał mnie ze wszystkiego, co jego zdaniem powinnam w domu zrobić. Jak zawsze byłam pod kreską.
Moje miejsce zajęła inna
Nie potrafiłam odejść. Nawet o tym nie myślałam. Ktoś kiedyś powiedział, że zło przyciąga. To prawda. Dziś wiem, że byłam uzależniona od Krzyśka. Dałam sobie wmówić, że do niczego się nie nadaję, i tylko przeze mnie nie możemy się dogadać.
Kiedy do niego jechałam, wmówiłam sobie, że to wymarzona szansa na ułożenie sobie życia. I że jej nie zmarnuję, dam z siebie wszystko. Chciałam zasłużyć na miłość Krzysztofa, jeszcze bardziej się starałam. Wkrótce dotarło do mnie jednak, że to nie miało znaczenia. Krzysiek postanowił się mnie pozbyć. Szukał chyba tylko pretekstu. I go znalazł.
Pół roku po mojej przeprowadzce do Gdańska miałam wypadek. Pośliznęłam się na mokrej posadzce i paskudnie złamałam prawą rękę. Bolało jak diabli. Sama pojechałam do szpitala taksówką bo Krzysiek nie mógł się urwać z pracy. Założyli mi gips. Miałam go nosić co najmniej przez sześć tygodni.
Przez to złamanie zupełnie nie radziłam sobie w domu. W pokoju rosła góra niewyprasowanych koszul, na kieliszkach w barku osiadł kurz. Skóra pod gipsem piekła, więc trochę marudziłam. Dla mojego ukochanego było to już za wiele.
– Musisz się wyprowadzić. Do niczego się nie nadajesz – stwierdził kategorycznie któregoś dnia.
– Jak to, przecież jestem chora i dlatego sobie nie radzę – próbowałam protestować, ale on był nieubłagany.
– Przyczepiłaś się do mnie jak rzep do psiego ogona. I na mnie żerujesz. Mam dość! – stwierdził.
Nie mogłam w to uwierzyć. Przecież niedawno klęczał przede mną i wręczał mi pierścionek zaręczynowy. A teraz wyrzucał jak śmieci… Czułam, jak świat wali mi się na głowę.
Wyprowadziłam się. Nie miałam innego wyjścia. Krzysiek zapowiedział, że jeśli nie odejdę sama, wystawi moje rzeczy za drzwi i zmieni zamki. Przed wyjazdem oddałam mu ten nieszczęsny pierścionek. Wytarł go chusteczką i włożył do ozdobnego pudełeczka.
Jak się dowiedziałam, kilka dni później do jego mieszkania wprowadziła się inna kobieta. To pewnie z nią spotykał się, gdy znikał z domu. Kolejna naiwna, która uwierzyła w jego piękne słowa, dała się złapać na pierścionek… Ciekawe, ile kobiet nosiło go wcześniej?
Wróciłam do Wrocławia i zamieszkałam u rodziców. Musiałam, nie mogłam z dnia na dzień wyrzucić swoich lokatorów. Zresztą nie nadawałam się do samotnego życia. Byłam wrakiem człowieka. Nie myślałam o szukaniu pracy, spotkaniach ze znajomymi. Przez pierwsze dni nawet nie wstawałam z łóżka. Straciłam wiarę we własne siły, uwierzyłam, że się do niczego nie nadaję.
– Dziecko, to on był dupkiem. Nie szukał miłości, partnerki, tylko służącej gotowej spełniać każde jego życzenie – powtarzała mi mama.
Jednak do mnie ta prawda nie docierała. Byłam przekonana, że przez swoją głupotę i nieporadność straciłam szansę na ułożenie sobie życia. Przecież w Gdańsku wszyscy zachwycali się Krzyśkiem. To ze mną coś było nie tak…
Pewnie długo żyłabym w tym przeświadczeniu, gdyby nie mój były szef. Zadzwonił trzy miesiące po moim powrocie do Wrocławia. Nie wiem, kto mu powiedział, że jestem w mieście.
– Gdyby się pani zdecydowała wrócić do nas do firmy, zapraszam w poniedziałek. Co prawda, przy naszym rozstaniu mówiłem, że powrotów nie ma, ale co tam! Jest pani za dobra, by tak łatwo z pani rezygnować – oświadczył.
Zamurowało mnie. Szef raczej nie zmieniał zdania. A tu taka niespodzianka. Gdy ochłonęłam, dotarło do mnie, że chyba nie jestem takim zerem, jak twierdził Krzysztof, jednak coś umiem, do czegoś się nadaję. I nie jest to wcale sprzątanie, pranie i prasowanie koszul, ale prowadzenie księgowości dużej, dobrze prosperującej firmy. Poczułam, jak wracają mi siły, chęć do życia.
Okazało się, że gdy mnie nie było, firmę rozliczało jakieś biuro księgowe z zewnątrz. Narobili trochę bałaganu i mocno się musiałam nagłowić, żeby to wszystko uporządkować. Ale dzięki temu ostatecznie stanęłam na nogi, uwierzyłam w siebie.
Dziś jestem inną kobietą. Silniejszą i dużo ostrożniejszą. Nie twierdzę, że nigdy już nie spotkam się z żadnym mężczyzną. Ale wiem, że nie dam się już tak łatwo złapać na lep pięknych słów.
Czytaj także:
„Nieznajomy wyświadczył mi przysługę, a ja wyszłam przed nim na oszustkę. Nie mogłam sobie tego wybaczyć”
„Padliśmy ofiarą naciągacza. Zapłaciliśmy za remont budynku, który... nigdy nie istniał. Po marzeniach zostały zgliszcza”
„Po 15 latach w końcu oświadczyłem się Bożence. Mieliśmy żyć w wolnym związku, ale jej choroba pokrzyżowała nam plany”