Wiosna to czarodziejski czas. Wiatr wieje ożywczo i pachnie jak w żadnej innej porze roku: świeżą ziemią, budzącą się do życia naturą i czymś, czego nie zawaham się nazwać nadzieją i miłością. Ludzkość – pobudzona sokami krążącymi w pędach, łodygach i własnych żyłach – głębiej i odważniej oddycha. W efekcie – zaczyna się rozbierać…
– Mama! Możemy wyjść na dwór? – zawołał mój młodszy syn.
Starszy o nic nie pytał, tylko już stał u drzwi z piłką pod pachą.
– Możecie – zgodziłam się. – Ale proszę ubrać się odpowiednio. Zrozumiano? – dodałam groźnym tonem.
– Jasne! – odkrzyknął młodszy.
Starszy westchnął ciężko, jakbym kazała mu co najmniej wdziać kożuch, ale cofnął się od drzwi po bluzę i czapkę z daszkiem. Uff! Gdy po godzince wyszłam na balkon, stwierdziłam, że małoletnie bandziory cwałują przez zwodniczą wiosnę z gołymi głowami, w krótkich spodenkach i T-shirtach.
Na trawie leżały porzucone bluzy i czapki. Długich spodni w ogóle nie raczyli włożyć
„Bo nam jest gorąco!” – tak się tłumaczą, a potem jęczą: „Mama, gardło mnie boli, czy mogę dziś nie iść do szkoły?” Niedoczekanie.
– Jaaaneeek!!! Baaarteeek!!! – rozdarłam się z wysokości trzeciego piętra tak głośno, że niemal wszyscy przechodnie stanęli na baczność. – Ubierać się, ale już, bo jak zejdę…!
Nie skończyłam groźby, ale nie musiałam. Dość już im obciachu przed kumplami narobiłam. Nie zdziwiłam się, że ubierali się migiem, jakby im kto pieprzu na ogon nasypał. Powinnam być zadowolona, ale skoro już byłam na balkonie, mój wzrok niechybnie padł na… choinkę. Rozebraną, rzecz jasna. I znowu mną zatrzęsło. Tym razem oberwie się małżonkowi. Kupujemy choinkę w doniczce, by jak już przyjdzie wiosna, zasadzić ja na działce u mamy. Tak jest ekologicznie i praktycznie zarazem. Ale tylko z pierwszą zdążyliśmy na czas i przyjęła się bez problemów. Potem było coraz gorzej i niektórych, wsadzonych zbyt późno, nie dało się uratować. Uschły. Gdzie tu ekologia? Wróciłam do pokoju, gdzie małżonek oglądał telewizję.
– Każdej wiosny – zaczęłam pozornie spokojnym tonem – jest to samo. Obiecujesz, przyrzekasz, że załatwisz sprawę… a potem, zapominasz, nie masz czasu i znowu choinka puszcza pędy na balkonie!
– Ach, choinka… – westchnął nieuważnie małżonek.
– Nie „ach, choinka”, tylko kiedy ją wreszcie zawieziesz na działkę?!
– W ten weekend, przysięgam na mur. A w ogóle co ty taka wściekła jesteś. Chłopcy już się żalili. Przecież wiosna przyszła… – wzruszył się i rozmarzył.
A ja wiem doskonale, na co! Wiem, czemu na wiosnę tak chętnie proponował mi spacery i z własnej woli, bez poganiania i błagania, wychodził z psem, i skąd u niego to rozmaślone spojrzenie. I to jest, szczerze mówiąc, zasadniczy powód mojego wiosennego zdegustowania. Rok w rok. Bo co innego rozebrana choinka „puszczająca się” na balkonie; co innego za lekko ubrane dzieciaki goniące z piłką i łapiące nieżyt; a co innego dziewczęta i niewiasty, które na podobieństwo krokusów i tulipanów wykwitają spod grubych płaszczy, futrzanych czapek i ciężkich butów.
Nie wiadomo, co robi większe wrażenie: strojna w złoto forsycja czy kobiece włosy swobodnie tańczące na wietrze; niewinna zieleń młodziutkich listków czy zgrabne łydki licealistek; obsypana kwieciem jabłoń czy odważny dekolt pani sprzedawczyni.
No dobra, masz rację, nie chcę stać się niewidzialna
Co do mojego męża nie mam wątpliwości. Zwłaszcza bujne skarby pani ekspedientki, z którymi nie wygra żadna wiśnia ani jabłonka, przekonują go, że oto nadeszła wiosna! I łypie. To w wypukły dekolt, to na zgrabne uda, ledwie osłonięte minispódniczką. A ja jestem zazdrosna i nic nie mogę na to poradzić. Na mnie też łypią, przyznaję. Ale ja, zamiast się cieszyć, że sąsiad zerka na moje nogi, zastanawiam się w popłochu, czy aby nie zapomniałam ich ogolić. Kiedy męski wzrok podnosi się i spoczywa na moich opiętych spódnicą biodrach tudzież pośladkach, przysięgam sobie, że kończę ze słodkim jedzeniem. A jak już mi łypią w wycięcie bluzki, mało szału nie dostaję!
– Nie znoszę, gdy się mnie traktuje jak obiekt, jak towar na wystawie. Faceci są pod względem okropni! Ty też – wytknęłam mężowi. – Widział kto, żeby dorosła kobieta śliniła się na widok mężczyzny w rozchełstanej wiosennie koszuli? Poza tym, czy to moja wina, że nie mam biustu? – pożaliłam się na koniec tej perory. – To niesprawiedliwe…
– Nawet bardzo, wiem coś o tym – potaknął aż nazbyt skwapliwie małżonek.
– Za to mam inne zalety! – rzuciłam buńczucznie.
– Mówisz o charakterze piekielnicy i furiatki, stosach kompleksów, zazdrości oraz chorobliwej podejrzliwości? – dobił mnie kpiną mój ślubny. – Gdy się facet gapi na twoje łydki albo pupę, rozumiem go. Mam ochotę mu przyłożyć, ale rozumiem. Sam lubię na ciebie popatrzeć. Kiedy się nie wściekasz, rzecz jasna. Pomyśl raczej, co by było, gdy się przestali gapić?
I tu mnie zażył. Bo co by było, gdyby faktycznie przestali łypać? Źle, bardzo źle! Póki patrzą, znaczy, że wciąż jest co pokazać. To przykre, ale już lepiej być traktowaną jak obiekt niż… powietrze. Nawet to wiosenne.
Czytaj także:
Postanowiłam uciec z naszego domu na wsi. Wszystko zaczęło się od... awantury o rodzaj makaronu
Szewc bez butów chodzi. Mój mąż był zaangażowanym wychowawcą, ale olewał własnego syna
Zamiast zajmować się dzieckiem siostry, wolałam opiekować się psem mamy