„Koronawirus pogrzebał moje marzenia o pięknym weselu. Zamiast wielkiego balu, ślub będzie wyglądał jak stypa”

Kobieta załamana ślubem fot. Adobe Stock, boryanam
„Pewnie teraz powiecie, że jestem pustą lalą, która zamiast przejmować się zagrożeniem, jakim jest koronawirus, myśli o jakimś ślubie. Może i tak… Ale ciekawe, jak wy byście się zachowywały w mojej sytuacji? Przecież ślub to najpiękniejszy dzień w życiu kobiety”.
/ 07.03.2022 06:33
Kobieta załamana ślubem fot. Adobe Stock, boryanam

Od dzieciństwa marzyłam, by mój ślub miał wspaniałą oprawę. No wiecie, suknia z najlepszego salonu w mieście, limuzyna, wspaniała uroczystość w kościele, a po wszystkim przyjęcie do białego rana. Na szczęście mój narzeczony, Marcin, także chciał hucznego wesela, więc niedługo po zaręczynach rozpoczęliśmy przygotowania.

Aby ułatwić sobie zadanie, wynajęliśmy konsultantkę ślubną. Jej usługi kosztowały krocie, ale chcieliśmy mieć gwarancję, że wszystko zostanie zorganizowane i zaplanowane perfekcyjnie. Miało być pięknie i na bogato.

Konsultantka stanęła na wysokości zadania. Zadbała o każdy, nawet najmniejszy szczegół. Nie będę ich wymieniać, bo mi się od razu na płacz zbiera. W każdym razie zapowiadała się naprawdę wspaniała uroczystość. Dokładnie taka, jaką sobie wymarzyłam.

Szacunkowy koszt tego wszystkiego przyprawiał co prawda o zawrót głowy, ale się tym nie martwiliśmy. Część pieniędzy obiecali dać rodzice, na resztę wzięliśmy kredyt. Wiedzieliśmy, że nasi goście nie mają węża w kieszeni i wydatki się zwrócą.

Zapłaciliśmy więc wszelkiego rodzaju zadatki, zaliczki i honoraria, i zaczęliśmy odliczać dni do ślubu. Ma się odbyć 26 września tego roku. Nie sądziliśmy, że coś  stanie nam na przeszkodzie. Gdy planowaliśmy uroczystość, nawet nie wiedzieliśmy, że istnieje takie słowo jak pandemia.

Spaliśmy więc spokojnie…

No, a potem w telewizji zaczęli mówić o tym przeklętym koronawirusie. Początkowo w ogóle się tym nie przejęliśmy. Byliśmy pewni, że to nic groźnego, taka sobie grypka. Ale wieści było coraz bardziej przerażające, a reżim sanitarny coraz ostrzejszy.

Wczesną wiosną stało się jasne, że nasze wesele w ogóle może się nie odbyć. Gdy zdałam sobie z tego sprawę, wpadłam w czarną rozpacz. Nie mogłam uwierzyć że to prawda, a nie jakiś koszmarny sen. Marcin przekonywał mnie, że do września jeszcze daleko, że pewnie do tego czasu wirus zniknie, ale mnie to nie uspokoiło ani nie pocieszyło.

Przez następne tygodnie z biciem serca oglądałam wiadomości. Wiedziałam, że odzyskam dobry nastrój i spokój dopiero wtedy, gdy usłyszę, że przyjęcia weselne znowu można organizować. Pewnie teraz powiecie, że jestem pustą lalą, która zamiast przejmować się zagrożeniem, jakim jest koronawirus, myśli o jakimś ślubie. Może i tak…

Ale ciekawe, jak wy byście się zachowywały w mojej sytuacji? Przecież ślub to najpiękniejszy dzień w życiu kobiety. Każda chce, żeby był idealny, niezapomniany, pełen wrażeń. A ja wyobrażałam sobie swój od dzieciństwa…

W czerwcu nadeszły dobre wieści. Odmrożono branżę weselną. Co prawda na przyjęciu mogło być tylko 150 osób, a my chcieliśmy zaprosić grubo ponad 200, ale cóż było robić. Usiedliśmy z Marcinem i zredukowaliśmy listę gości. Przez następne dni obdzwanialiśmy tych, którzy na niej zostali, i pytaliśmy, czy przyjadą na uroczystość.

Wszyscy odparli, że się na pewno stawią. Bo mają już dość siedzenie w domu, bo chcą się rozerwać, dobrze pojeść, popić, zabawić. Gdy to usłyszałam, to aż się popłakałam, ale tym razem z radości. Byłam szczęśliwa, że jednak będę miała swoje wymarzone wesele. Może nie tak wielkie i z pewnymi obostrzeniami, ale jednak…

Oczami wyobraźni widziałam, jak dumny tata prowadzi mnie do ołtarza, a ponad setka gości patrzy na mnie z zachwytem. Dziś już wiem, że cieszyłam się za wcześnie. Bo im bliżej ślubu, tym coraz więcej osób dzwoni i odwołuje swój przyjazd. Pierwszy telefon odebrałam już pod koniec lipca. To była ciotka Zośka ze Szczecina. Myślałam, że chce dopytać o jakieś szczegóły uroczystości. Tymczasem usłyszałam, że ani ona, ani wujek jednak nie przyjadą.

– Ale dlaczego? Czy coś się stało? Źle się czujecie? – dopytywałam się.

– Nie, wszystko z nami dobrze. I chcemy, żeby tak pozostało – odparła.

– Możesz mówić jaśniej? – nie rozumiałam, o co jej chodzi.

– Telewizji nie oglądasz? Każda stacja trąbi o tym, że wesela to teraz główne źródła zakażeń, że liczba chorych gwałtownie wzrasta. A my z wujkiem nie jesteśmy już najmłodsi. Nie chcemy ryzykować… – westchnęła.

– Ależ ciociu, nikt chory na wesele nie przyjedzie. Poza tym będą maseczki, środki do dezynfekcji… Nic wam nie grozi – starałam się ją uspokoić.

– Może i tak, ale pewności nie ma. Przecież niektórzy ludzie nawet nie wiedzą, że są chorzy, bo nie mają nawet katarku. A na weselu, jak to na weselu. Jak się towarzystwo popije, to zapomni o bezpieczeństwie. I nieszczęście gotowe. Wybacz więc moja droga, ale zostaniemy w domu – zakończyła stanowczo.

Nie ukrywam, byłam zła na ciotkę. Przecież od początku wiedziała, w jakich warunkach będzie odbywać się wesele. Dlaczego więc najpierw obiecała, że przyjedzie, a teraz się z tego wycofała? Mogła od razu przyznać, że się boi. Ostatecznie postanowiłam się jednak tym nie przejmować. Łudziłam się, że reszta gości dotrzyma danego słowa. Niestety… 

Następny telefon odebrałam jeszcze tego samego dnia. Tym razem dzwoniła kuzynka Andżelika. Zapytała, jak mi idą przygotowania do ślubu i czy jestem zadowolona z sukienki.

– Jest boska, dokładnie taka, jaką sobie wymarzyłam. Zresztą, co ci będę opowiadać, sama zobaczysz! – odparłam

– Sęk w tym, że nie zobaczę… Chyba że później, na pamiątkowych zdjęciach – zająknęła się, a mnie w głowie zapaliło się czerwone światełko.

Do ślubu zostały 2 tygodnie, a telefony dzwonią

– Chcesz powiedzieć, że nie przyjedziesz na mój ślub?

– Przepraszam cię, ale nie. Mam mnóstwo pracy i nie mogę sobie pozwolić na chorowanie czy choćby kwarantannę…

Poczułam, jak ogarnia mnie złość.

– Ale przecież wirusa możesz złapać wszędzie! W domu, na ulicy, a nawet w tej swojej firmie! – wrzasnęłam.

– Wiem, ale to uzasadnione ryzyko. Muszę przecież zarabiać na życie. A wesele? Nie jest warte tego, by narażać się na niebezpieczeństwo – powiedziała i zanim zdążyłam odpowiedzieć, rozłączyła się.

Tamtego dnia odebrałam jeszcze dwa podobne telefony. A przez kolejne dni następne. Komórka Marcina też się rozdzwoniła. Po dwóch tygodniach lista gości skurczyła się o jedną trzecią. Byłam coraz bardziej rozżalona i przerażona.

– Jak tak dalej pójdzie, to na ślubie będziemy tylko my, świadkowie i nasi rodzice – skarżyłam się  narzeczonemu.

– Przesadzasz. Ci najbardziej strachliwi już odpadli. Pozostali na pewno się pojawią. Nie zrezygnują z dobrej zabawy – starał się mnie pocieszać, ale z jego miny wynikało, że sam nie za bardzo wierzy w to, co mówi, że też ma wątpliwości.

Moje przewidywania, niestety, się sprawdziły. Do ślubu zostały dwa tygodnie, a nasze telefony ciągle dzwonią. Na liście zostało już tylko nieco ponad 50 gości i nie ma gwarancji, że to koniec. Jak o tym pomyślę, to mi się od razu łzy cisną do oczu. Tyle przygotowań, tyle starań, tyle wydanych pieniędzy i wszystko na nic? Pójdzie w błoto?

Najgorsze jest to, że w domu weselnym nawet nie chcą słyszeć o obniżeniu kosztów i zwrocie chociaż części tego, co zapłaciliśmy. Konsultantka ślubna próbowała z nimi negocjować, ale odeszła z niczym.

Tłumaczyła, że tamci nie mogą pozwolić sobie na większe straty, że przez zamrożenie działalności i tak już dostali w plecy. Sama zresztą też wzięła od nas tyle, na ile umawialiśmy się na początku. Przecież ona ze wszystkiego się wywiązała, wszystko załatwiła, dopięła na ostatni guzik. A że koronawirus zniweczył plany? To już nie jej wina.

Nie wiem już, co robić. Gdyby była taka możliwość, to odwołałabym ślub. Nie mam ochoty iść do ołtarza w prawie pustym kościele, nie chcę się bawić na weselu, na którym będzie zajętych tylko kilka stolików! Przecież w moich marzeniach wyglądało to zupełnie inaczej.

Marcin zaproponował dziś rano, żebyśmy podzwonili po znajomych, których wykreśliliśmy z listy w czerwcu i spróbowali ściągnąć ich na uroczystość. Może to jest jakieś wyjście? Z listy wypadło prawie sto osób – tyle, ile brakuje. Tylko czy przyjmą zaproszenie na ostatnią chwilę? Czy też nie stchórzą? Ach, ten cholerny koronawirus! Gdybym mogła, to bym go rozgniotła jak robaka! 

Czytaj także:
„Mąż kpił ze mnie, bo jestem sprzątaczką. Z satysfakcją patrzyłam, jak zbiera szczękę z podłogi, gdy przyszłam z wypłatą”
„Szalony seks z Piotrem przysłonił mi oczy. Gdy przeszło zauroczenie zrozumiałam, że związek z wykładowcą, to pomyłka”
„Przez rodzinną tragedię nie byłam na ślubie kuzynki. Natalia wysłała mi rachunek za mój talerzyk”

Redakcja poleca

REKLAMA