„Korespondencyjny narzeczony okazał się być zwykłym oszustem. Coś zaczęło mi śmierdzieć, kiedy poprosił o numer konta”

Narzeczony okazał się być oszustem fot. Adobe Stock, Tatyana Gladskih
„Beata okazała się mądra i rozsądnie nieufna, co nie znaczy, że mniej cierpiała. Nie wiedziałam, jak ją pocieszyć. Bolało ją, że wyszła na pierwszą naiwną, bała się, że zostanie pośmiewiskiem. Niepotrzebnie. Wszystkie jakbyśmy dostały w twarz. Wszystkie poczułyśmy się oszukane i wściekłe. Że można, ot tak, omamić sympatyczną, samotną kobietę...”.
/ 30.07.2022 16:30
Narzeczony okazał się być oszustem fot. Adobe Stock, Tatyana Gladskih

Beata żartobliwie nazywała siebie „konserwatorką zabytków”, a w naszej przychodni, czasy świetności mającej już dawno za sobą, wykonywała prozaiczną pracę sprzątaczki. Nigdy się nad sobą nie użalała. Dobiegała sześćdziesiątki, ale zupełnie nie wyglądała na swoje lata. Preferowała styl młodzieżowy, modne, krótkie fryzury, nieprzesadny makijaż, i nosiła, co wszystkie dziewczyny zgodnie przyznawały, niesamowicie stylowe okulary. Miała ich chyba z pięć par, po jednej na każdy dzień roboczy, a każdą jakby dobierał za grube pieniądze zawodowy optyk. Podsumowując, żadna tam dzidzia-piernik z toną różu na policzkach, w postrzępionych dżinsach oraz szpilkach.

Po prostu, obiektywnie patrząc, fajna babka

Niby miała jakieś dzieci, nawet wnuki, ale mówiła o nich dość oszczędnie. Syn i córka ze swoimi rodzinami mieszkali daleko, Beata widywała się z nimi podczas świąt albo wakacji; nie była typem babci, której podrzuca się wnuki przy byle okazji. Faceci? Nie było żadnego na stałe. Rozwiedziona przed laty, rozczarowana przelotnymi związkami z dupkami, których w swoim czasie przyciągała jak magnes, postanowiła zaszaleć i założyła sobie konto na jakimś portalu dla singli. Trochę dla zabawy, trochę z desperacji, jak przyznała.

– Widzisz, Anka – mówiła mi – męczą mnie te randki w ciemno, jakie mi aranżujecie. Ci goście to jakaś porażka. Każdy się zmywa, gdy powiem, ile mam lat. Bo takich czterdziestoletnich królewiczów boli, że wzięli na randkę pięćdziesiątkę z plusem. Co za bałwany, co za kretyni do kwadratu… A za dziadków dziękuję uprzejmie.

– Żeby wszystkie kobiety miały takie problemy – wzdychałam. – Wyglądasz za młodo, co za pech! Beata, weź ty się ogarnij i posłuchaj sama siebie.

Jak napiszę, ile mam naprawdę, to zgłoszą się same dziadki. Albo wszyscy będą pytać, czy to zdjęcie jest twoje, czy córki.

– Może i masz rację.

Nie do końca miałam rację

Choć rzekomo był to zwykły portal dla poszukujących miłości samotników, przez pierwszy tydzień Beata dostawała niemal wyłącznie propozycje mniej lub bardziej wyuzdanego seksu, litanię pozycji i pieszczot, do których zapraszał ją tabun niewyżytych samców albo zwykłych erotomanów-gawędziarzy, a także sugestie testowania (odpłatnego!) erotycznych wdzianek. Lateksowych, satynowych, jedwabnych i Bóg wie jeszcze jakich.

Spławiała tych oszołomów, nie zadając sobie trudu czytania do końca ich wypocin. Wtedy część koleżanek jeszcze to drażniło. Bo chociaż Beata nie obnosiła się z sytuacją i głównie prosiła o pomoc dziewczyny bardziej obeznane w internetowym świecie, w którym dopiero raczkowała, to chyba wyczuła, że niejedna chętnie poczytałaby pikantne świństewka od obcych facetów, ale… mąż, dzieci. W związku z tym wolała nie kłuć ich w oczy wirtualną adoracją własnej osoby.

– Może też być tak – tłumaczyłam Beacie – że oni po prostu wklejają ten sam komunikat wszystkim babom i liczą na odzew. Że jedna na sto albo tysiąc odpowie i coś z tego będzie.

Minęły 2 tygodnie

Beata przestała nas wypytywać o to i owo, a jej zachowanie się zmieniło. Zamyślenie i tajemniczy uśmiech sugerowały, że coś się dzieje. Chyba trafiła w końcu na kogoś, kto zaproponował coś innego niż natychmiastowe zaproszenie do łóżka. Porozumiewawczo mrugałyśmy do siebie z innymi dziewczynami. Wydelegowana przez współpracownice, zdybałam w końcu Beatę na osobności w pokoju socjalnym i zapytałam bez ogródek, co to za jeden. Beata zachichotała jak podlotek.

– Wojskowy.

– Co?! Trepa wyrwałaś na tę śliczną buźkę i okulary?

– Wypraszam sobie! To jest amerykański wojskowy. Pan colonel, czyli pułkownik – oświeciła mnie.

Szczęka mi opadła. Tego się nie spodziewałam. Tylko coś mi w tym wszystkim nie pasowało.

– Zaraz, zaraz… W jakim języku gadacie?

– Po angielsku.

Przecież ty nie znasz angielskiego!

– Przez translator. Czasem wychodzą niezłe kwiatki, ale generalnie sens jest zachowany – zaśmiała się.

No, to była wyższa szkoła jazdy!

Pan pułkownik Walters miał pięćdziesiąt dwa lata, służył w Iraku, właściwie to z Iraku korespondował z Beatą. Trzaskał w służbowego laptopa w wolnych chwilach i tak trafił na naszą Beatkę. Samotny weteran kilku bliskowschodnich wojen flirtował w wirtualnym świecie ze sprzątaczką z Polski! Nieźle, nie? Miał dorosłego syna w Kentucky, lubił psy i filmy Woody’ego Allena. Sympatyczny facet.

– Bardzo fajnie mówi o tym swoim synu – opowiadała Beata. – Tak trochę inaczej. Jakby o kumplu, a jednak o własnym dziecku.

– Może jednak translator nawala? – spytałam z przekąsem.

– Nie czepiaj się! – Beata pogroziła mi palcem. – I nie psuj mi humoru.

Żadna z nas nie psuła Beacie humoru i w końcu wszystkim nam udzieliła się radość z tej znajomości. Gdyby to był polski biznesmen, pan minister czy wojewoda albo jakiś Adonis koło trzydziestki, pewnie inaczej byśmy na to patrzyły. A tu egzotyka pełną gębą! Beata pokazała nam w telefonie jego zdjęcie. Mężczyzna z charakterem. Mundur polowy, krótki zarost, siwizna, blizna. Czego chcieć więcej? Żaden trefiony piękniś, żaden wymoczek. Ułan jak malowanie, tylko z transportera opancerzonego. Trwało to prawie dwa miesiące.

Komplementy, rozmowy, miłe słowa tłumaczone przez program komputerowy, tymczasem Beata wyładniała jeszcze bardziej. Niby zarzekała się, że to nic poważnego, ale w żartach mówiła o sobie „pani pułkownikowa”. Zanosiło się na coś poważniejszego, przynajmniej z jej strony.

– Anka! On chce na urlop przyjechać do Polski! Gdzie mam go zabrać?

Aż przysiadłam z ekscytacji.

– Bo ja wiem? Chyba do Krakowa. Albo do Wrocławia. Przecież nie do ministerstwa obrony…

– No jasne, że nie.

Ależ to była nowina dla całej przychodni!

Prosto z Iraku przyleci do naszej kumpeli żołnierz. Na randkę, a może coś więcej. A może jeszcze zabierze ją do Stanów? Przecież już chyba czas najwyższy na wojskową emeryturę. I będą tam sobie żyli jak pączki w maśle. Wszystko to było tak słodkie i romantyczne, że nawet największe marudy i malkontentki nie szukały dziury w całym. Niestety, dziura objawiła się sama.

Pewnego dnia Beata poprosiła mnie o rozmowę, ale nie w pracy. Umówiłyśmy się w kawiarni na mieście. Beata dała mi swój telefon, żebym poczytała archiwum z ich ostatnimi rozmowami. Z trudem przedzierałam się przez niegramatyczny chaos, czasem bez ładu i składu, myśląc, że chyba nie wytrzymałabym dwumiesięcznej korespondencji tego typu. Męczące to było jak diabli, ale treść… Facet pisał, że podczas ostatniej militarnej akcji weszli z kolegami w posiadanie sporej ilości pieniędzy, i że on jako dowódca dostał największy udział. Ponieważ już wkrótce się spotkają, prosił, by Beata zechciała mu podać numer konta i adres, aby przelał jej gotówkę. Gdy odmówiła, zarzucił ją lawiną pretensji.

Wypominał, że mu nie ufa, a przecież tak fajnie rozkwitła ich znajomość, i kiedy już mieli ją przenieść ze świata wirtualnego do realnego, ona wykręca mu taki numer.

– Beatko… – zaczęłam smutno – to chyba nie jest żaden pułkownik, z żadnego Iraku. Coś mi mówi, że to jakiś stały schemat działania, a cała znajomość to oszustwo.

Przypomniałam sobie, jak kiedyś dostałam maila, w którym łamaną polszczyzną jakiś facet podawał się za członka obalonego rządu w jednym z afrykańskich krajów. Podobno miał zamrożoną na kontach fortunę i obiecywał udział w tym bogactwie, jeśli tylko zapłacę za niego symboliczną prowizję czy ubezpieczenie. Było to tak głupie, że aż śmieszne, ale… pewnie kilku się połakomiło na łatwą kasę.

– Oszust, prawda?

Beata już chyba znała prawdę; u mnie szukała tylko potwierdzenia. Urabiał ją dwa miesiące. Albo urabiali. Przecież mogło być ich kilku, mogła z nią gadać kobieta. Jakiż to problem ściągnąć z sieci zdjęcie jakiegoś wojskowego, podpisać fikcyjnym nazwiskiem? Żaden. Więcej trudu wymagało wymyślenie historii i spędzanie z Beatą czasu na rozmowach.

Widocznie gra była warta świeczki

– Mam nadzieję, że nie podałaś im żadnych danych? Żadnego adresu, żadnych numerów…

– Na szczęście nie. Boże, jak sobie pomyślę, w co mogłam się wplątać! Lewe pieniądze, narkotyki… Przez internetowy romans, którego nie było.

Poczytałam trochę po powrocie do domu. Klasyczny przekręt, jak z podręcznika! Schemat działania identyczny. Aż trudno uwierzyć, ilu ludzi daje się nabrać na obietnice wielkich pieniędzy. Tacy są głupi, że inwestują mniejszą kasę, ale własną. Beata okazała się mądra i rozsądnie nieufna, co nie znaczy, że mniej cierpiała. Nie wiedziałam, jak ją pocieszyć. Bolało ją, że wyszła na pierwszą naiwną, bała się, że zostanie pośmiewiskiem w pracy. Niepotrzebnie. Wszystkie jakbyśmy dostały w twarz. Wszystkie poczułyśmy się oszukane i wściekłe. Że można, ot tak, omamić sympatyczną, samotną kobietę, by wykorzystać ją do swoich szemranych interesów.

Beacie został żal i smutek, nam też. Ale też wiara, że w końcu znajdzie miłość, na którą przecież nigdy nie jest za późno. Niekoniecznie w internecie. Ten jeden jedyny może wszak czekać tuż za rogiem, niekoniecznie gdzieś tam po drugiej stronie łącza.

Czytaj także:
„Gdy zmarł teść, teściowa się zmieniła. Obsesyjnie interesowała się naszym życiem, nieproszona cerowała moje majtki”
„Czułam, że to dziecko musi żyć. Próbowałam odwieść Kasię od usunięcia ciąży i miałam rację. To dziecko uratowało jej życie”
„Adrian miesiącami mnie dręczył i prześladował. Policja mnie zbyła. Zainteresują się dopiero, gdy zrobi mi krzywdę”

Redakcja poleca

REKLAMA