„Konkurowałam z własnym dzieckiem o uwagę swoich rodziców. Ona ma wszystko na skinienie, ja jestem tylko marnym odpadkiem”

Kobieta zazdrosna o córę fot. Adobe Stock, fizkes
„Nie pamiętałam, żeby kiedykolwiek któreś z rodziców bawiło się ze mną, zawsze tylko słyszałam, że mam się nie garbić, nie brudzić, nie krzyczeć. A potem, gdy podrosłam, traktowali mnie jak ambasadora wysuniętej placówki: miałam reprezentować i nie przynosić wstydu”.
/ 29.04.2022 06:50
Kobieta zazdrosna o córę fot. Adobe Stock, fizkes

To święta prawda, a nie żaden truizm – dziadkowie psują dzieci. Dobrze, może i trafiają się jakieś rozumne wyjątki, ale moi rodzice z pewnością się do nich nie zaliczają. Odkąd tylko Agnieszka przyszła na świat, mama dostała regularnego fioła na jej punkcie.

Ojciec się trochę ociągał, pewnie dlatego, że do końca się łudził, iż urodzi się chłopiec, ale w końcu i on dołączył do grona adoratorów. W każdy weekend ciągnęli do nas niczym jacyś trzej królowie objuczeni darami.

Widząc, jak pokój dziecka zapełnia się rozmaitym dobrem, mniej lub bardziej gustownym, drżałam, co to będzie, gdy rodzice przejdą na emeryturę i będą mogli bywać częściej. Może w ogóle zyskamy lokatorów na stałe?

– Przesadzasz, Majka – stopował mnie mąż. – Powinnaś się cieszyć, że są tacy zaangażowani! Przynajmniej jednych dziadków Agunia będzie miała z prawdziwego zdarzenia, bo moi rodzice, jak przyjadą z Kanady raz na pięć lat, to wszystko. Nawet na chrzest się nie wybierają…

„Jeszcze ci bokiem wyjdą, człowieku, jak nam zaczną życie układać” – pomyślałam wtedy, ale czas pokazał, że się myliłam.

Przestali się wtrącać do moich spraw zawodowych, nie interesowała ich kondycja naszego związku, teraz liczyła się tylko Agnieszka. Dopóki gaworzyli nad łóżeczkiem, byli tylko śmieszni. Kto by pomyślał, że mój ojciec, kostyczny doktor filozofii, może robić z siebie takiego wariata! I że moja elegancka, zawsze ufryzowana matka, będzie występować w durszlaku na głowie, coś niesamowitego.

– Ale cyrk! – szturchałam Grześka.

– Dziwna jesteś – zaskoczył mnie mąż. – Zazdrosna o własne dziecko?

Z początku odruchowo się żachnęłam, lecz potem musiałam mu przyznać rację.

Nie pamiętałam, żeby kiedykolwiek któreś z rodziców bawiło się ze mną, zawsze tylko słyszałam, że mam się nie garbić, nie brudzić, nie krzyczeć. A potem, gdy podrosłam, traktowali mnie jak ambasadora wysuniętej placówki: miałam reprezentować i nie przynosić wstydu. Najwyraźniej późno zaskoczyli, że dziecko do właściwego rozwoju potrzebuje głównie bezwarunkowej miłości…

Może faktycznie powinnam się cieszyć, że w ogóle do nich dotarła ta prosta prawda? Agnieszka rosła, a wraz nią uczucia dziadków i… coraz częściej zdarzało mi się je doceniać. Mała czuła się z nimi swojsko, mogliśmy z Grześkiem zawsze zostawić ją na parę godzin i wyskoczyć do kina czy do knajpki na romantyczną kolację. Niby nic, ale w codziennym kołowrocie były to naprawdę chwile oddechu.

W każdej beczce miodu musi się jednak znaleźć łyżka dziegciu, w naszym wypadku była to akurat cukrowa dywersja. Rozumiem, podsunąć dwulatce kostkę czekolady czy kawałek domowego ciasta, ale badziewie w rodzaju lizaków?

Zapragnęła tabletu, był po tygodniu

– I to ty, mamo?! – nie mogłam uwierzyć, gdy po raz pierwszy odkryłam, co cichcem daje wnuczce.
– Jesteś przecież stomatologiem!

– Rzecz nie w produktach, tylko w proporcjach – beztrosko wzruszyła ramionami mama. – Skoro wy Agusi nie dajecie nic słodkiego, to taka odrobina jej nie zaszkodzi.

– Nie lepiej byłoby przynieść owoce? – próbowałam przetłumaczyć.

– Jakieś brzoskwinie albo nektarynki.

– Kiedy ty się, Maja, zrobiłaś taka zasadnicza? – zdziwiła się raczej niemile, po czym, widząc moją zniesmaczoną minę, zgodziła się łaskawie: – No dobra, żadnych lizaków więcej.

Tym razem Grzesiek nie oponował, jako internista chyba wystarczająco zdawał sobie sprawę z tego, że mam ewidentną rację. Poza tak oczywistymi przypadkami, zazwyczaj stawał po stronie rodziców albo przynajmniej bagatelizował ich karygodne występki. Czasem miałam wręcz wrażenie, że to on jest ich dzieckiem, a ja średnio lubianą i akceptowaną z łaski synową…

Gdy w wieku pięciu lat Agnieszka uparła się, że chce mieć sandałki na obcasiku, babcia zamówiła je przez internet. Zapragnęła tabletu, był po tygodniu. Aparat fotograficzny w pierwszej klasie – proszę bardzo! Zgubiła go na pierwszej wycieczce szkolnej, lecz dziadek beztrosko stwierdził, że kupi jej lepszy.

Uważałam, że dziecko staje się przez nich coraz bardziej roszczeniowe, a co gorsze, nie ma możliwości, by nauczyło się ponosić konsekwencje swoich wyborów. A Grzesiek machał ręką, żebym dała spokój. Że niby mała ma czas na takie rzeczy!

Czułam się coraz bardziej zdezorientowana jako rodzic. Wielokrotnie miałam ochotę huknąć pięścią w stół i ochrzanić całe towarzystwo z góry na dół, ale wokół widziałam tylko uśmiechy… Istna sielanka, którą głupia i przewrażliwiona matka może zniszczyć przez swoje fanaberie. W efekcie tylko raz zareagowałam stanowczo: gdy matka podważyła otwarcie przy dziecku moje zdanie.

Agnieszce nie chciało się posprzątać w pokoju po wizycie koleżanki, zabroniłam jej więc oglądać telewizję. No to babcia złapała za odkurzacz i pognała robić porządki, bo „przecież ulubiony film dziecka się właśnie zaczął”.

Powiedziałam otwartym tekstem, żeby się nie wtrącała, a ona zaśmiała mi się w twarz, że wydziwiam. Wyłączyłam więc korki i załatwiłam obie – babcię i wnuczkę.

Cóż to była za obraza majestatu!

A ile potem wypominania, skarżenia się Grześkowi. Byłam niczym skała, wobec męża także, i nareszcie do wszystkich dotarło, że nie zamierzam zrezygnować ze swoich rodzicielskich praw. A przynajmniej na to wyglądało do dziś…

Ostatnie dni wakacji musiałam poświęcić na wyjazdowe szkolenia z pracy. Wcześniej planowałam, że wyskoczymy jeszcze z Agnieszką w góry, ale cóż, trudno. Wróciłam w połowie sierpnia i już na dworcu spotkałam koleżankę. To wychowawczyni Agnieszki.

Latem prowadziła zajęcia z cyklu „Lato w mieście”, na które Agnieszka chodziła do domu kultury przed południem. Zapytałam, jak Aga, czy nie zdążyła już czasem czegoś zbroić, a ona na to, że skąd, że to złote dziecko! Roześmiałyśmy się obie.

I nagle ona mówi, że dzieciaki to jednak potrafią zaskakiwać. Czwarty rok prowadzi klasę Agnieszki i nie miała dotąd pojęcia, że dziewczyna tak świetnie maluje.

– Najszczersze gratulacje, pani Maju – złapała moją dłoń.

Żarty jakieś czy co? Aga nawet pisze jak kura pazurem, co dopiero mówić o malowaniu… O co chodzi?

– Już bez przesady z tą skromnością – Agata puściła do mnie oko. – Naprawdę to zaszczyt dla nas wszystkich. Nawet zamierzam dzieciaki zabrać do domu kultury na wystawę, może i w reszcie obudzą się jakieś ambicje, bo sama pani wie… Poza komputerem i grami większości nie interesuje literalnie nic. Nic!

I pobiegła na swój pociąg, zostawiwszy mnie z opadniętą szczęką. Szłam na postój taksówek i powoli robiło mi się coraz bardziej głupio. Może Agnieszka rzeczywiście wreszcie zdobyła się na jakiś wysiłek, a ja od razu wkładam jej sukces między baśnie i legendy?

Przebrała się miarka, mam rację?

W końcu ma już dwanaście lat, nie musi mi się ze wszystkiego zwierzać, poza tym, przyznaję szczerze, nie miałam dla niej ostatnio za wiele czasu…  Mimo najszczerszych chęci w talent plastyczny córki i tak trudno mi było uwierzyć – takie zdolności nie pojawiają się przecież z dnia na dzień!

W ostatniej chwili zmieniłam zdanie i kazałam taksówkarzowi zawieźć się pod dom kultury: po prostu musiałam słynne dzieło zobaczyć na własne oczy, by uwierzyć. I zobaczyłam. Ledwo weszłam na pierwsze piętro, gdzie była wystawa rysunków dzieci do lat piętnastu pod tytułem „Moje wakacje”.

Naprawdę ładna rzecz: zachód słońca w górach. Oszczędna kreska, fantastycznie dobrane barwy, a przede wszystkim klimat, którego nie udało się uchwycić żadnemu z pozostałych uczestników… Tylko co pod tym obrazkiem robiło imię i nazwisko mojej córy? Po wizji lokalnej byłam już pewna na sto procent, że nawet nie tknęła kredki.

Stałam tam i gapiłam się w stuporze, nie mogąc nawet zebrać myśli.

– Wyjątkowo zdolne dziecko, prawda? Piękny rysunek – podeszła do mnie opiekunka wystawy.
„Wyjątkowe tak, ale czy zdolne…” – pomyślałam i mruknęłam coś na odczepnego.

– I takie skromne – pracownica domu kultury nie dała się zbyć. – Gdyby nie babcia, dziewczynka nawet nie wzięłaby udziału w konkursie! I pomyśleć, ile talentów może przepadać przez zwykłą nieśmiałość…

Odwróciłam się i zbiegłam po schodach, by wyhamować dopiero przed budynkiem. O nie, tego nie daruję, skończyło się pobłażanie. Żeby mi dziecko uczyć oszustwa?! Przeprowadzę śledztwo i zmuszę rodziców, by się do wszystkiego przyznali, a potem wyjaśnili Agnieszce, dlaczego nie wolno tak postępować. Albo koniec z dziadkami! Przebrała się miarka, mam rację?

Czytaj także:
„Mama była słabego zdrowia, więc ukrywałam przed nią ciążę, bo chciałam oszczędzić jej stresów. Teraz tego żałuję”
„Dla innych emerytura to koniec świata, a dla mnie nowy i lepszy początek. W końcu złapałam życie za rogi”
„Umówiłam moją przyjaciółkę z nieznajomym z ulicy. Powinna być mi wdzięczna, a zachowała się podle”

Redakcja poleca

REKLAMA