Mój skuterek wzbudzał we wsi sensację, ale dla mnie oznaczał wolność i wygodę. Poza tym dzięki tej dwukółce poznałam przyszłego męża.
Gdy ciasto drożdżowe trochę przestygło, zaniosłam pełną tacę do szopy, gdzie mój mąż z wnukami robili porządki. Uśmiechnęłam się na widok łakomych oczu Witka, ale na talerzyk nałożyłam mu tylko jeden, niewielki kawałek.
– Mogę ci jeszcze przynieść krążki ryżowe – zaproponowałam.
– To ciasto bez ciasta? – mąż spytał żałośnie. – Nawet w wakacje nie pozwolisz mi na nic lepszego…
– To nie babcia ci nie pozwala, tylko twój cholesterol, dziadku – roześmiał się Karol, nasz starszy wnuk, student medycyny. – Wiesz, że musisz trzymać dietę.
– Wdzięczny mi powinieneś być, że o ciebie dbam, a nie narzekać – dodałam. – Ty przynajmniej przez cholesterol w areszcie nie siedziałeś, tak jak ja przez swoją cukrzycę…
– W areszcie, babciu? – zdumiał się Karol. – Bo masz cukrzycę?
– A jak! – roześmiałam się. – Co prawda, tylko przez jedną noc, ale zawsze – uchyliłam się przed dłonią męża, który chciał mi zasłonić usta. – Wasz dziadek mnie tam wsadził…
– Dałabyś spokój, kobieto – Witek pokręcił głową. – Kiedyż to było, wieki całe temu.
– Opowiedz, babciu! – młodszy Kuba już siedział przy mnie. – Taka pikantna, rodzinna historia. Mama nigdy nam tego nie mówiła.
– Bo i nie ma o czym! – widziałam, że Witek trochę się rozeźlił na mnie. – A tym aresztem, to ja babci uratowałem życie wtedy…
Spacer po starym cmentarzu bardzo mnie zmęczył
Rzeczywiście, mąż miał rację. I chociaż teraz chłopcy żartowali i śmiali się z tego mojego niby-aresztu, mnie wtedy wcale nie było wesoło.
Moje kilkuletnie małżeństwo właśnie się rozpadło. Najlepsza przyjaciółka odbiła mi męża, na dodatek za kilka miesięcy spodziewali się dziecka. A ja, w swej zranionej miłości i kobiecej dumie, pragnęłam tylko jednego: uciec gdzieś na koniec świata, gdzie diabeł mówi dobranoc.
No i udało mi się – znalazłam się w małej mieścinie na Kaszubach, wśród lasów i jezior. Nie miałam problemu ze znalezieniem pracy, nauczycieli zawsze tam brakowało.
Mieszkałam w wynajętym pokoju, w domu położonym dość daleko od szkoły, ale miałam swój własny środek lokomocji – ukochany skuter, jedyną rzecz, jaka mi pozostała po moim małżeństwie.
Co prawda, mieszkańcy miasteczka przyglądali mi się ze zdumieniem, gdy każdego ranka jechałam nim do szkoły. Nieraz też się zdarzało, że zabierałam na tylne siodełko któreś z sąsiedzkich dzieci. Moi uczniowie uwielbiali takie przejażdżki.
Wykorzystywałam też swój skuter do zwiedzania okolicy. Pamiętam, któregoś niedzielnego popołudnia pojechałam na stary cmentarz, daleko, pod lasem. Spacerowałam między grobami aż do zmierzchu, w końcu zmęczona przysiadłam na chwilę na zwalonym pniu. Nie czułam się dobrze, to świeże powietrze jakoś mnie osłabiło, kręciło mi się w głowie.
Wokół panowała cisza, przestraszyłam się więc, gdy usłyszałam trzask łamanej pod czyimś butem gałązki.
Odwróciłam głowę i z ulgą spostrzegłam Witka, komendanta naszego posterunku milicji. Pomimo niedzieli był w mundurze, widać służbowo patrolował okolicę.
Nagle zasłabłam, musiałam się oprzeć na jego ramieniu
– Nie boi się pani tak sama, na cmentarzu? – spytał, przystając nieopodal i opierając się na kierownicy roweru. – Tu nie jest bezpiecznie – dodał.
– A kogóż ja miałabym się bać? – spytałam. – Tu tak cicho, pusto…
– Czasem tu przychodzą miejscowe pijaczki – komendant podszedł do mnie bliżej. – Mogą panią zaczepiać, pani taka ładna – przyglądał mi się życzliwie. – Ciemno się już robi, odprowadzę – zaproponował.
– Dziękuję – uśmiechnęłam się, wstając z pniaka. – Mam skuter.
– No tak, pani jest zmotoryzowana – pokiwał głową. – Gdzie tam mojemu rowerowi do pani maszyny…
Chciałam mu coś miłego odpowiedzieć, ale w tym momencie zakręciło mi się w głowie, i gdyby milicjant mnie nie podtrzymał, chybabym upadła. Oparłam się na jego ramieniu, ciężko oddychając.
W tej samej chwili mężczyzna odchylił głowę, spojrzał na mnie ze zdziwieniem, zmarszczył nos.
– Czy pani coś wypiła? – spytał. – Jakiś alkohol, piwo może?
– Skąd! Przecież jestem kierowcą – obruszyłam się, odsuwając się.
– No właśnie, właśnie – popatrzył na mnie groźnie i nasunął pasek swojej milicyjnej czapki pod brodę. – A ja tu jestem służbowo i wyraźnie czuję od pani alkohol.
– Czy pan zwariował? – krzyknęłam. – Za kogo mnie pan bierze, za jakąś pijaczkę? – tak mnie wkurzył tym posądzeniem, że siły mi wróciły.
Nie patrząc już na komendanta, szybko ruszyłam w stronę skutera. Uruchomiłam go i nie zważając, że milicjant coś do mnie pokrzykiwał, wsiadłam i ruszyłam przed siebie.
Też wymyślił! W głowie mu się chyba już pomieszało z tej milicyjnej pychy, skoro mnie posądza o takie rzeczy. Głupi, nadęty glina! Miałam nadzieję, że nieprędko go znowu spotkam.
Ale on często bywał w szkole, wygłaszał jakieś pogadanki dla uczniów.
Był dla mnie bardzo miły, koleżanki podśmiewały się, że komendant zabujał się we mnie. Ale ja nie byłam zainteresowana, wciąż miałam w uszach jego słowa, gdy posądził mnie o picie na starym cmentarzu.
Któregoś dnia Witold przyjechał pod szkołę nowiutką bryką (była to warszawa). Byłam akurat w połowie schodów, gdy usłyszałam jego głos.
Kolejny raz spotkaliśmy się późnym wieczorem
– Proszę zaczekać! – wołał za mną. – Nasz posterunek ufundował dla dzieci bilety do kina, właśnie idę do kierowniczki – wciąż się uśmiechał. – Ale panią chciałbym zaprosić na wieczorny seans, na film o miłości…
– To miło, ale ja nie mam czasu, więc dziękuję – przerwałam mu.
– A może da się pani zaprosić do teatru? – spytał szybko. – Pojedziemy do miasta moim służbowym wozem – milicjant pęczniał z dumy.
Odmówiłam, bo nie miałam ochoty ani na teatr, ani na przejażdżki z tym całym Witkiem. Zresztą ostatnio wcześnie kładłam się spać, bo źle się wciąż czułam, szybko się męczyłam i byłam bardzo senna. No i pan komendant odszedł wtedy z kwitkiem.
Ale nie dał za wygraną, o czym przekonałam się dwa dni później.
Był już późny wieczór, wracałam do siebie z zebrania w szkole. W poniedziałek miały przyjechać na kolonie dzieciaki z miasta, trzeba było dograć pewne sprawy, zebranie przeciągało się do późna. Byłam straszliwie zmęczona, powieki same mi się zamykały, nieomal pokładałam się na kierownicy.
Wjeżdżałam już prawie w swoją uliczkę, gdy na poboczu dostrzegłam Witka z podniesionym lizakiem. Zła jak diabli, zahamowałam. Podszedł blisko, pochylił się w moją stronę, uśmiechając się szeroko.
– Pani Maju, ja znowu mam bilety do teatru, może pani by dała się zaprosić – przybliżył swą twarz do mojej.
– Mówiłam, że nie mam czasu – pokręciłam głową, ciężko wzdychając.
I wtedy odsunął się gwałtownie, zmarszczył nos i popatrzył na mnie uważnie. Potem wyjął z kieszeni munduru dziwny przedmiot…
– Proszę dmuchnąć – odezwał się służbowym, oficjalnym tonem.
– Zwariował pan? Nie będę w nic dmuchać – wzruszyłam ramionami, okropnie na niego wkurzona.
– Bo jest pani po alkoholu, prawda? – spytał sucho. – Proszę zejść z pojazdu, zaparkować go tutaj przy płocie, pojedziemy na posterunek…
– Pan naprawdę zwariował – próbowałam jeszcze wszystko obrócić w żart, ale on zmarszczył tylko nos, jakby mój oddech naprawdę jechał alkoholem. – Pomieszało się panu w głowie od nadmiaru tej władzy.
– Prowadziła pani po spożyciu alkoholu – nie ustępował. – Zatrzymuję panią pod takim zarzutem, a jak będzie pani stawiać opór, to zakuję w kajdanki – stał przede mną, wysoki, barczysty. – Do wozu, proszę.
Ledwie się trzymałam na nogach ze zmęczenia, wsiadłam więc do tej jego cholernej warszawy, zaskoczona i oszołomiona całą sytuacją. Ale wciąż myślałam, że Witek odgrywa się za te odrzucone amory.
Na posterunku przeprosi mnie, odwiezie do skutera, i tyle…
Jednak gdy zajechaliśmy na miejsce, jeszcze raz mi kazał dmuchać w balonik, a ja oczywiście odmówiłam. Więc on spisał protokół, podsunął do podpisu. A ja porwałam kartkę, czując, jak ciśnienie rozsadza mi głowę.
– Niczego nie podpiszę, pan jest jakimś półgłówkiem! – wrzasnęłam. – Proszę wypuścić mnie do domu!
– Nigdzie pani nie pójdzie – on także się rozgniewał. – Pani prowadziła pod wpływem alkoholu i obraża funkcjonariusza milicji w czasie wykonywania obowiązków służbowych. Aresztuję panią do wyjaśnienia.
Zanim się zorientowałam, wziął mnie za ramię, popchnął w stronę jakiejś kraty i zamknął mnie w posterunkowym areszcie. Spędziłam tamtą noc na jakimś twardym wyrku, pod kocem z kłującej wełny. Ale pomimo nerwów i emocji, spałam jak zabita, taka byłam wykończona.
Areszt uratował mi życie, bo tam nie byłam sama
Rano ledwie mnie dobudzili. Wydawało mi się, że wciąż śnię, nie wiedziałam, gdzie jestem. Witek i drugi milicjant coś mówili o jakichś paragrafach, kolegium, które będę musiała zapłacić. Ale mnie było wszystko jedno, tak źle się czułam. A potem po prostu zemdlałam…
Obudziłam się w szpitalu. Ale wciąż chciało mi się tak bardzo spać!
Gdy wreszcie jako tako doszłam do siebie, pierwszą osobą, jaką zobaczyłam przy łóżku, był Witek.
– Maju kochana, błagam o wybaczenie – jedną ręką ściskał mi dłoń, w drugiej trzymał bukiet kwiatów.
– Jak ja śmiałem panią tak posądzić, do aresztu wsadzić. To wszystko przez ten pani oddech i ten skuter…
– O czym pan mówi? – szepnęłam.
– Lekarz mi dopiero powiedział, że pani ma zaawansowaną cukrzycę, już nawet kwasicę! – kręcił głową. – Czułem alkohol w pani oddechu, a tak naprawdę to był aceton, objaw choroby. No i ten skuter… Myślałem, że pani prowadzi po spożyciu.
Przymknęłam oczy, słowa Witka były dla mnie zbyt trudne do pojęcia. Zasnęłam. Gdy się obudziłam znowu, lekarz powiedział mi, że ten uparty milicjant tak naprawdę uratował mi życie, zamykając w areszcie. Bo gdybym zasnęła w domu, mogłabym zapaść w śpiączkę, byłam już w bardzo złym stanie…
Całkiem zapomniałam, że mój rumak wciąż tam stoi
– Ale przecież dziadek nie miał prawa zamykać cię w areszcie – nasz starszy wnuk pokręcił głową. – Mogłaś wnieść skargę na niego.
– A tam – machnęłam ręką. – Mnie się podobało, że był taki stanowczy…
– No i wziąłem babcię szturmem! – zaśmiał się Witek, podkręcając siwego wąsa. – Nie chciała po dobroci, to groźbą zmusiłem.
– Dziadek nadużył swojej władzy – upierał się nadal Karol. – Teraz to by tak łatwo nie przeszło.
– Ale na złe nam nie wyszło to nadużycie, prawda? – uśmiechnął się do mnie mąż. – Tyle lat razem… – odwrócił nagle głowę, bo z kąta szopy doszedł nas jakiś łomot.
To Kubuś wyciągnął spod sterty szpargałów mój stary skuter.
– Czy to ten, babciu? – spytał.
Pokiwałam tylko głową, wzruszona. Dawno już zapomniałam, że on wciąż tam stoi, w najdalszym, najciemniejszym kącie szopy.
– To ja go sobie odremontuję, jest super! – powiedział z zachwytem nasz młodszy wnuk. – Mogę?
Popatrzyliśmy z Witkiem na siebie, a potem oboje zgodnie pokiwaliśmy głowami. Ot, magia wspomnień.
Czytaj także:
„Wydawało mi się, że na emeryturze nic mnie już nie czeka. A tu proszę, zostałam bizneswoman”
„Dziadek skrywał mroczną prawdę o naszej rodzinie. Całe życie nie przyznawał się kim, jest naprawdę”
„Przyjaciel wyspowiadał mi się z przestępstwa, a ja nie dotrzymałem tajemnicy. Teraz cała rodzina mnie nienawidzi”