Prowadziliśmy z żoną niewielką restaurację niedaleko Starego Rynku. Co tu dużo mówić – nie szło nam najlepiej. Największy problem stanowiła lokalizacja, ale chyba też wygląd naszej knajpki. Na to pierwsze nie mieliśmy wpływu, bo żona odziedziczyła parter w kamienicy stojącej tu, a nie gdzie indziej. Na początku wydawało nam się nawet, że położenie w pobliżu Starego Rynku będzie atutem restauracji. Ale, jak się okazało, choć od tegoż rynku dzieliło nas raptem sto metrów, to dla potencjalnych klientów była to odległość nie do przebycia. Na wygląd lokalu oczywiście mieliśmy wpływ, jednak chyba… źle wybraliśmy.
Wnętrze urządziliśmy w stylu prowansalskim
Żona i ja wiele lat pracowaliśmy na południu Francji i pokochaliśmy zarówno klimat tam panujący, jak i wzornictwo. Do wystroju wnętrz dołożyliśmy też menu typowe dla Prowansji. Wśród rosnącej w doniczkach lawendy można się było u nas rozkoszować prostymi i smacznymi potrawami. Serwowaliśmy nawet wino, które sprowadzaliśmy z małej winnicy, gdzie przepracowaliśmy kilka sezonów. Zaprzyjaźniliśmy się z właścicielem i w naszej ofercie znalazły się wszystkie jego produkty. Niestety, ani prowansalska kuchnia – ze słynną zupą rybną bouillabaisse, francuską potrawą o dźwięcznej nazwie ratatouille, przypominającą leczo, i pastą z oliwek, tapenadą, na świeżych bagietkach – ani przepyszne różowe wina o owocowym smaku, z których słynie Prowansja, nie znalazły uznania wśród mieszkańców naszego grodu. A przyjezdnym trudno było do nas trafić.
Tak więc trwaliśmy wśród zapachu lawendy i przepięknych mebli, gotując bardziej dla przyjaciół niż dla prawdziwych gości, a pieniądze ze spadku po zamożnym teściu powoli się kończyły. Któregoś dnia pojechałem rano do hurtowni po świeże figi, które oboje z Magdą uwielbialiśmy, a deser z nich był jednym z naszych popisowych dań. Do restauracji dotarłem o drugiej po południu. Moja żona siedziała przy stoliku przodem do drzwi, a przed nią – kuchenna guru z charakterystyczną burzą loków! Kiedy jednak podszedłem do stolika, blondynka obróciła się do mnie i ujrzałem dziewczynę mniej więcej w naszym wieku.
Moja żona przedstawiła ją jako Patrycję
Swoją koleżankę ze szkoły. Klapnąwszy na krzesło, zaśmiałem się sam z siebie.
– Myślałem, że to program telewizyjny – powiedziałem – i już miałem nadzieję…
– Wiem, żona już mi się żaliła na waszą sytuację – przerwała mi Patrycja. – Ale ja też wam mogę pomóc, tyle że bez kamer...
– Patrycja jest projektantką i pracuje w agencji reklamowej – wyjaśniła Magda.
Westchnąłem ciężko.
– Pewnie, reklama by się przydała, ale nie bardzo nas stać…
– Na to, żeby w knajpie były pustki, nie stać nas tym bardziej – odcięła się żona.
Zamilkłem.
– Spokój, dzieci, nie kłóćcie się, bo nie ma o co – Patrycja pojednawczo uniosła ręce do góry. – Naprawdę mogę wam pomóc.
– W jaki sposób i za ile? – zapytałem.
Patrycja nie obruszyła się na moją obcesowość. Może była przyzwyczajona?
– Dożywotni rabat u was dla mnie. Powiedzmy… dziesięć procent – odparła.
– Jasne – skrzywiłem się. – Pod warunkiem, że będziesz tu przychodzić.
– Będę tutaj praktycznie codziennie, podobnie jak całe mnóstwo moich znajomych. Musicie tylko zgodzić się na kilka drobnych zmian… – zaczęła.
Drobne zmiany? Wolne żarty!
Patrycja przez godzinę wyłuszczała nam swój pomysł. To, co zaproponowała, to nie były jakieś detale, tylko prawdziwa rewolucja. A zaczęło się tak niewinnie…
– Wróciłam niedawno z wakacji. Wyspy Bahama, raj na ziemi. Słońce, plaża, ocean, mnóstwo atrakcji. Ale i tak praktycznie cały dzień siedziałam w barze.
– To się ubawiłaś! – zaśmiała się Magda.
– A żebyś wiedziała – potwierdziła Patrycja. – Gdyby był lepszy internet, mogłabym się nawet przeprowadzić i zamieszkać w tym barze… – rozmarzyła się.
– Masz zdjęcia? – spytałem.
– No pewnie, że mam! Całą furę!
Z torby, przewieszonej przez oparcie krzesła, wyjęła swojego smartfona i przez dziesięć następnych minut oglądaliśmy fotki na ekranie wielkiego wyświetlacza. Niby nic szczególnego. Ot, zwykła drewniana budka z dachem z palmowych liści, kilkanaście leżaków, a przy każdym z nich drewniana skrzynka po owocach w charakterze podręcznego stolika.
– Co dawali do picia? – zainteresowałem się jako osoba odpowiedzialna za bar.
– Różności… – znów się rozmarzyła. – Drinki z palemką na bazie rumu, bo tam zasadniczo rum rządzi, ale z sokami owocowymi, kruszonym lodem, kawałkami owoców i oczywiście z mleczkiem kokosowym.
– Czyli normalnie daiquiri? – popisałem się znajomością tematu.
– No właśnie, tak to się nazywało! – ucieszyła się. – Ale było jeszcze daiquiri arbuzowe i truskawkowe. Pychota, mówię wam!
– Czekajcie chwilę – zerwałem się z miejsca i podszedłem do baru.
Wydobyłem samotną butelkę i puszkę mleczka kokosowego, wycisnąłem też sok z trzech pomarańczy, zmieszałem wszystko w szejkerze, wrzuciłem do szklanek pokruszony lód i przyozdobiłem drink pokrojonym świeżym ananasem.
– Proszę – zaserwowałem drinki obu paniom. – Pina colada pewnie też była w tym rajskim zakątku, nieprawdaż?
Patrycji aż się oczy zaświeciły, kiedy upiła pierwszy łyk.
– Była – potwierdziła z uśmiechem – ale nie taka dobra jak twoja. Widzę, że zaczynasz chwytać, o co mi chodzi.
– Chyba nie bardzo – mruknąłem.
– Przecież to proste! W naszym smutnym i zimnym kraju lato trwa o wiele za krótko i zwykle jest kapryśne. A na taki wyjazd na egzotyczne wysypy nie każdy może sobie pozwolić z braku czasu i funduszy. Więc zróbcie tutaj kawałek plaży, wstawcie wygodne leżaki, w kącie jakieś drzewo, palma kokosowa byłaby najlepsza…
– Palma to raczej nie, ale fajnie wyglądają sagowce. To takie małe palemki właśnie… – wtrąciła moja żona, miłośniczka roślin.
Patrycja klasnęła w ręce
– Ty też chwytasz! – zaśmiała się. – Ale najważniejsza sprawa to oświetlenie. Musi być słońce, musi opalać, musi być ciepło.
– Ale co, solarium mamy zrobić? – zdziwiłem się. – I skąd weźmiemy piasek?
– Z piaskownicy – Magda zachichotała.
– Z piaskownicy, powiadasz… – Patrycja zmarszczyła brwi. – Hmm, to wcale nie taki głupi pomysł. Nad Wartą jest port rzeczny, gdzie prowadzą sprzedaż piasku, i to ponoć w dobrej cenie. Wiem, bo mój brat brał go od nich na budowę domu.
– A solarium niekoniecznie – zauważyła Magda. – Ale są takie specjalne lampy, gdzieś o tym czytałam…
– Nie zapomnijcie o najważniejszym – wtrąciła Pati. – Musi być dobry net!
– Co z nazwą? – zreflektowałem się. – Przecież nie może zostać „Prowansja”, bo nie będzie pasować…
– Nie obraźcie się, ale „Prowansja” brzmi trochę jak „Prowincja” – Patrycja wydęła usta. – Ale jak nazwiecie się „Laba Bahama”, będzie pasować idealnie.
Po raz pierwszy cieszyłem się, że nasz lokal mieścił się jakby w suterenie. Do środka wchodziło się po kilku stopniach wiodących w dół, więc piasku mogliśmy nasypać nawet na pół metra. Ponieważ główna sala była całkiem spora, to zmieściły się w niej prawie trzy ciężarówki piachu. Na szczęście port rzeczny faktycznie prowadził sprzedaż piasku w bardzo przystępnych cenach. Największy problem mieliśmy z oświetleniem, ale zaprzyjaźniona ekipa elektryków poradziła sobie całkiem nieźle.
Magda kombinowała z menu
wymyśliła, że oprócz drinków będą w nim tylko sałatki owocowe, sałatki z owocami morza, a dla bardzo głodnych gości – hamburger z mnóstwem świeżych warzyw. Ja przejrzałem kilka książek barmańskich i bez żalu pożegnałem się z różowym winem prowansalskim, które zastąpiłem rumem, ginem i whisky, serwowanymi w kolorowych drinkach. Na otwarcie naszej rajskiej plaży zaprosiliśmy Patrycję i jej znajomych z agencji. Przyszło dwadzieścia osób i wszyscy świetnie się bawili, siedząc na leżakach, bez butów, a pod koniec prawie bez ubrań, popijając drinki z palemką i oglądając na dużym telewizorze najpierw pokaz zdjęć z wakacji Pati, potem dwa odcinki „Słonecznego patrolu”, a na koniec „Żandarma z Saint Tropez”.
Impreza skończyła się późno. Ale najlepsze czekało nas nazajutrz. Zwykle otwieraliśmy o dwunastej w południe, ale trochę zaspaliśmy, więc dotarliśmy kwadrans po. Przed drzwiami już czekało kilkanaście osób, drżąc z zimna, bo aura była typowo jesienna. Co ciekawe, z uczestników wczorajszej imprezy przyszła tylko Patrycja, która postanowiła niezwłocznie zacząć korzystać ze swojego dziesięcioprocentowego rabatu. Pozostali goście dowiedzieli się o nas pocztą pantoflową i przyszli bez żadnego namawiania i bez żadnej reklamy. Dzień zakończyliśmy obrotami, jakie wcześniej robiliśmy przez miesiąc, a lokal zamknęliśmy o trzeciej nad ranem, bo gościom trudno było opuszczać ciepłą, jasną, rajską plażę i wracać do chłodnej jesieni.
Czytaj także:
„Gdy zmarł teść, teściowa się zmieniła. Obsesyjnie interesowała się naszym życiem, nieproszona cerowała moje majtki”
„Czułam, że to dziecko musi żyć. Próbowałam odwieść Kasię od usunięcia ciąży i miałam rację. To dziecko uratowało jej życie”
„Adrian miesiącami mnie dręczył i prześladował. Policja mnie zbyła. Zainteresują się dopiero, gdy zrobi mi krzywdę”