„Koleżanki śmieją się, że jestem kurą domową. Same harują w korporacjach i nie widzą na oczy swoich dzieci i mężów”

szczęśliwa pani domu fot. Getty Images, Tatsiana Volkava
„Długo rozmawiałyśmy. Wydaje mi się, że dopiero tamtego dnia koleżanki zrozumiały, że moje życie wcale nie wygląda jak praca Kopciuszka. Uświadomiły sobie też, że, mimo wszystkich sukcesów zawodowych, to one marnują swoje życie na pracę ponad siły w imię swoich ambicji”.
/ 02.12.2023 19:15
szczęśliwa pani domu fot. Getty Images, Tatsiana Volkava

Wielkomiejski gwar, śmiechy i zapach spalin napełniały ulice, kiedy wracałam z zakupów. Torba pełna świeżych warzyw, chleba i drożdżówek była ciężka, ale nie przeszkadzało mi to. Kiedy przekroczyłam próg naszego przytulnego domu, uśmiech wykwitł na mojej twarzy. Byłam dumna z tego, co robię. Tak, jestem „kurą domową”, ale to rola, którą wybrałam i kocham.

Moje koleżanki wybrały inny styl życia

Kiedy ja zszywałam mężowi koszule, organizowałam szafki w łazience i uczyłam dzieci czytać, przyjaciółki zdobywały awanse i budowały swoje pozycje w korporacjach. Ich dni były wypełnione spotkaniami, konferencjami i niekończącą się pracą, często po godzinach. Choć wiele z nich również wyszło za mąż, a nawet urodziło dzieci, często całymi dniami nie widywały swoich rodzin.

Nie wyobrażałam sobie takiego życia. Dla mnie ich codzienność brzmiała jak koszmar, chociaż byłam na tyle uprzejma, że nigdy im tego nie mówiłam ani nawet nie sugerowałam. Niestety, one miały zupełnie inne podejście... Na urodzinach, imprezach czy na zwykłych wypadach na kawę regularnie wracały do tego, jak według nich „marnuję swój potencjał”.

– Znów pierzesz Mariuszowi gacie na pełen etat? Ech, Julita, przecież ty masz talent! Mogłabyś pracować w wielkiej firmie, zarabiać wielkie pieniądze, własne pieniądze! Ale ty uparta jesteś, nasza pani tradycjonalistka – śmiała się ze mnie Ewa, kierownik działu marketingu w jednej z największych korporacji w mieście.

Jej śmiech był pełen politowania i rozbawienia, jakby uważała, że moja codzienność jest jak skansen, atrakcja dla turystów, ale bez jakiejkolwiek wartości. Nie odpowiadałam na takie uwagi, ale przez długi czas mnie raniły. Mąż doceniał moją pracę w domu, traktował mnie z szacunkiem i po partnersku.

To, czego obawiały się koleżanki, które naoglądały się amerykańskich seriali, nie miało u nas miejsca: Marek nigdy nie wydzielałby mi pieniędzy i nigdy nie uważał tego, co zarabia za tylko „swoje”. Dzieliliśmy się tym, co wypracowywaliśmy. Ja – spokojnym, zorganizowanym domem, a on pieniędzmi na życie.

Dziewczyny czasem mi zazdrościły

Chociaż w życiu by tego nie przyznały, moje koleżanki zwyczajnie mi zazdrościły. Wiedziałam, że duma w życiu nie pozwoliłaby im przyznać, że czasem chciałyby żyć tak, jak ja. Spokojnie, bez stresu, bezpiecznie. Bez codziennego drżenia o przyszłość, o wypłatę, o kolejne szczeble kariery. Bez katorżniczego godzenia wielkiej kariery z rodziną, którą jakoś trzeba było „upchnąć” w tym układzie, żeby móc uznać się za kobietę sukcesu, która z niczego nie musiała rezygnować.

Coraz częściej widziałam jednak jak Ewa, Ania i Zuzanna zatracają się w swoich karierach. W ich oczach było zmęczenie, a z ust wylewały się opowieści o nieobecności na urodzinach czy szkolnych akademiach dzieci. Podlane odpowiednią ilością wina, stawały się łzawe. A jednak nawet wtedy nie były gotowe, żeby odpuścić i przestać oceniać moje życiowe wybory. „No cóż, niektórzy potrzebują czasu, żeby zrozumieć niektóre rzeczy. Wiem, że ich uwagi nie są wycelowane personalnie we mnie. To ich kompleksy przemawiają”, rozmyślałam często.

Pewnego dnia postanowiłam zaprosić dziewczyny na kawę i ciasto do siebie do domu. Przeważnie spotykałyśmy się na mieście, w kawiarniach lub modnych nowych barach, bo przecież „tak właśnie bywają nowoczesne kobiety”. Chociaż w opinii moich kochanych karierowiczek spotkania w domu były nudne i „biedne”, zaprosiłam wszystkie koleżanki na domowy obiad. Chciałam, żeby zobaczyły, co tak naprawdę oznacza życie „kury domowej”.

Przygotowałam klasyczne dania, którymi zawsze raczę moją rodzinę. Kiedy weszły do domu, zobaczyły ciepłe światło świec, poczuły zapach pieczonego chleba i kompotu... Moje dzieci siedziały przy blacie kuchennym z kolorowankami i prześcigały się w opowieściach o fantastycznych stworach z książeczek.

Zobaczyłam w ich oczach zmianę

Spotkanie było pełne śmiechu, wspólnego gotowania, zabaw z dziećmi... Miłości i spokoju. Po prostu. Nikt nie czuł potrzeby cykania zdjęć na Instagrama, żeby pochwalić się „bywaniem” w modnym, ekskluzywnym miejscu. Po jedzeniu każda z nas mogła ze spokojem odpiąć guzik w dżinsach i zdjąć buty, zamiast siedzieć jak na szpilkach w dopracowanej stylizacji.

– Ale przyjemnie... – westchnęła Ewa.

– Prawda? – uśmiechnęłam się.

– Julitka, i ty tak masz... codziennie? Codziennie robisz takie obiady, codziennie się tak spokojnie bawicie? – zapytała mnie z niedowierzaniem Ania.

– No tak, właściwie to tak.

– O rany... U mnie tak wyglądają tylko weekendy. I to tylko wtedy, jak akurat mam energię i nie jestem wykończona po całym tygodniu pracy. Obiecuję sobie zawsze, że w weekend nadrobię wszystko, na co nie mam czasu w tygodniu, że w końcu spędzę czas z dzieciakami, a kończy się na tym, że puszczam im bajki i po prostu przesypiam pół dnia...

– Ja tak samo – potaknęła Zuza. – Wiem, że nie powinnam narzekać. Przecież mam tę swoją upragnioną niezależność, ale czasem ledwo wyrabiam... Mam wrażenie, że któregoś dnia zapłacę za to wszystko straszną cenę. Rozchoruję się albo coś. Po prostu mój organizm padnie z wycieńczenia.

Długo rozmawiałyśmy. Wydaje mi się, że dopiero tamtego dnia koleżanki zrozumiały, że moje życie wcale nie wygląda jak praca Kopciuszka. Uświadomiły sobie też, że, mimo wszystkich sukcesów zawodowych, to one marnują swoje życie na pracę ponad siły w imię swoich ambicji.

Co jest lepsze? Wolność wyboru!

W miarę upływu wieczoru zaczęły rozumieć, że własne konto bankowe nie zawsze jest warte tych wszystkich poświęceń.

– Nie pamiętam, kiedy ostatnio tak po prostu usiadłam w fotelu i napiłam się wina... Bez stresu, bez gonienia za czymś, bez listy tysiąca rzeczy do zrobienia z tyłu głowy – odezwała się po chwili ciszy Ewa.

– To straszne – skomentowałam cicho.

– Trochę chyba tak – odparła. – Wiesz, przepraszam cię, Julita... Chyba byłyśmy strasznymi przyjaciółkami. To całe ocenianie... Nie powinnyśmy były tego robić. Patrzyłyśmy na twoje życie wyłącznie przez pryzmat naszych horyzontów, które wydawały nam się być takie szerokie...

– A w rzeczywistości to my nie do końca jesteśmy szczęśliwe, a nie ty – dokończyła za nią Zuza.

– Dziewczyny, nie ma za co. Ja nie potrzebuję akceptacji ani poklasku od świata zewnętrznego. Wystarczy mi to, że sama jestem szczęśliwa i wiem, że podjęłam dobrą decyzję – uśmiechnęłam się. – A co do was... Usiądźcie sobie spokojnie i zastanówcie się nad swoimi wartościami. Co daje wam w życiu największe szczęście? Bez czego nie wyobrażacie sobie udanego dnia? Jeśli pod koniec tej analizy wyjdzie na to, że praca nadal jest u was w czołówce priorytetów, to w porządku. Ja przecież was nigdy nie oceniałam.

– Chodzi o wolność wyboru, nie? – rzuciła Ania, uśmiechając się do mnie lekko.

Gdy wychodziły, miałam wrażenie, że są zupełnie innymi kobietami niż te, które weszły tego dnia do mojego domu. Były spokojne, mniej rozwrzeszczane, bardziej wyważone, jakby pogrążone w zadumie nad swoim życiem, nad tym, co tak naprawdę jest dla nich ważne. Zaczęły rozważać zmiany, szukać równowagi między życiem zawodowym a osobistym. Zrozumiały, że każdy wybór życiowy ma swoją wartość, a sukces nie zawsze musi być mierzony w pieniądzach i prestiżowych tytułach.

Ta prosta kolacja zmieniła wiele rzeczy

Koleżanki zaakceptowały i uszanowały mój wybór. Zrozumiały, że każdy z nas ma swoją drogę do szczęścia, a kluczowe jest, aby iść tą drogą świadomie i zgodnie z własnymi wartościami. Ewa i Ania nadal pracują na swoich stanowiskach, ale wiem, że Zuza szuka nowej pracy. Chce zmienić ją na taką, która da jej więcej wolności i czasu dla siebie i swojej rodziny.

– Dziękuję ci, Julitka. Jeszcze jakiś czas temu w życiu bym nie pomyślała, że będę czerpać życiowe porady od kury domowej – zaśmiała się perliście któregoś dnia, gdy rozmawiałyśmy przez telefon.

– Widzisz, jednak czegoś mnie nauczyło to pranie gaci i pieczenie ciasteczek na szkolne kiermasze – odpowiedziałam jej i również szczerze się roześmiałam.

Kura domowa czy pani prezes? Jakie to ma znaczenie? Grunt, żeby nigdy nie dać się presji i robić wyłącznie to, co dyktuje nam serce, a nie otoczenie.

Czytaj także:
„Życie z Henrykiem było nudne, więc zapragnęłam odrobiny szaleństwa. Zraniłam męża i nie wiem, co robić, by mi wybaczył”
„Wykupiłem dla siebie i żony wczasy. Wściekła się, że wydałem tyle kasy na przyjemności. Cóż, pojadę z kochanką”
„Nasz wyjazd okazał się przekrętem. Niech nasza podróż będzie przestrogą dla innych”

Redakcja poleca

REKLAMA