Pewnie każdy facet na swoją modłę przechodzi kryzys wieku średniego. U mnie to wyglądało dość przeciętnie – dołączyłem do grupy tai-chi. Stwierdziłem, że na karate już się nie nadaję, ale i tak nie ominęły mnie kpiny mojej żony. Sumiennie uczęszczałem na zajęcia przez okrągły rok, ukończyłem cały podstawowy kurs oraz długą formę, na którą składało się sto osiem rozmaitych pozycji, ale później miałem już tego serdecznie dosyć. Nie tyle samego tai-chi, co raczej ciągłych docinków Agnieszki, która za każdym razem, gdy w środowy wieczór wskakiwałem w dres i zmierzałem na trening, nabijała się ze mnie.
Nie miała złych zamiarów, lubiła się droczyć
Trudno powiedzieć, co nią kierowało. Może taka była jej natura, że lubiła się przekomarzać. A może uważała, że jestem pantoflarzem i chciała mnie w ten sposób zmotywować, żebym nabrał większej pewności siebie. Bo prawdę mówiąc, to nie miałem jej za dużo. W każdym razie ta jej cecha cholernie mnie denerwowała. Dlatego w ramach takiej małej zemsty olałem te zajęcia. Kiedy dopytywała, czemu już nie latam na te moje „wygibasy dla dziadków”, mówiłem wprost, że to przez nią, bo miałem serdecznie dosyć tych jej durnych przytyków.
Kiedy Aga to usłyszała, zrobiła nadąsaną minę i zarzuciła mi brak poczucia humoru. Powiedziała, żebym jednak poszedł. No cóż, taka już jest. Drugi argument przemawiający za przerwaniem był bardziej przyziemny – nastał czas wakacji, więc treningi zostały zawieszone. We wrześniu jednak nie powróciłem na zajęcia z kolejną grupą początkujących. Ale to wcale nie oznacza, że przestałem ćwiczyć. Robiłem to po kryjomu, żeby Aga nie wiedziała – albo z samego rana na działce, albo podczas dłuższych wędrówek z psem. Starałem się przynajmniej raz na dobę przećwiczyć cały układ minimum dwa razy. I prawie za każdym razem udawało mi się odkryć jakieś nowe niuanse, które potem poprawiałem i doskonaliłem.
Od lat skrywałem przed moją uszczypliwą małżonką ten sekret. To była taka moja prywatna, drobna zemsta. Nic nieetycznego czy niewiernego, ale ilekroć z byle powodu rzucała mi kąśliwe uwagi, ja tylko się uśmiechałem, myśląc sobie: mów sobie, co chcesz, i tak nie znasz mnie na wylot. Nie zmienia to jednak faktu, że trochę mi brakowało kogoś, z kim mógłbym pogadać o moim hobby. W końcu trafiłem na internetową społeczność, gdzie mogłem wymieniać spostrzeżenia z innymi pasjonatami, zasięgać ich opinii i szlifować swoje umiejętności. No to szlifowałem.
I tak zleciało kolejne dziesięć lat...
Moja ukochana połowica, która niedawno przekroczyła pół wieku życia, zaczęła odczuwać coraz większy dyskomfort w plecach. Nie było to nic poważnego, ale ból stopniowo się nasilał, utrudniając jej codzienne funkcjonowanie, zarówno w pracy, jak i w zaciszu domowym. Chodziła od jednego medyka do drugiego, a każdy z nich miał inną receptę na jej dolegliwości. Prawie wszyscy jednak z uśmiechem pod nosem mówili, że „to przypadłość związana z wiekiem” i dawali do zrozumienia, że raczej nie ma co liczyć na poprawę. Pewnego dnia, po kolejnej konsultacji z lekarzem, tym razem specjalistą od kręgosłupa, moja żona oznajmiła:
– Wiesz co, on powiedział mi, że powinnam być aktywna fizycznie. I zasugerował ćwiczenia. Najlepiej tai-chi.
Zerknąłem na nią podejrzliwie, spodziewając się jakiegoś haczyka, ale ona zdawała się nie pamiętać już swoich wcześniejszych uszczypliwości i trajkotała jak nakręcona:
– Wpadłam na pomysł, że mogłabym się zapisać. Jasne, że nie w pojedynkę, bo trochę głupio by mi było, że sami wapniacy tam będą, ale z tobą. Kiedyś przecież chodziłeś, to może coś sobie odświeżysz w pamięci i razem potrenujemy, jak myślisz?
– Moim zdaniem to w sumie niezły plan – stwierdziłem nieśmiało. – W domu kultury na naszym osiedlu są prowadzone takie zajęcia, widziałam kartkę na słupie ogłoszeniowym koło klatki.
– To leć i nas tam zapisz – od razu zadecydowała.
No to poszedłem...
A to niespodzianka, akurat za dwa tygodnie startuje kurs dla początkujących. Stwierdziłem, że to świetna okazja i zapisałem nas oboje z Agą. Tak więc, w pewną środę, razem przekroczyliśmy próg dobrze mi znanej sali, gdzie przeszło dziesięć lat temu stawiałem pierwsze kroki w tai-chi. Nic a nic się tu nie zmieniło, łącznie z instruktorką Grażyną, która wyglądała niemal identycznie. No cóż, tai-chi to świetny sposób na zachowanie młodości ciała. I ducha, bo przywitała mnie ciepło, niczym starego kumpla, którego dawno nie widziała.
– Cześć Marek, kopę lat! Super, że do nas wracasz.
Opowiedziałem Grażynie o kłopotach Agnieszki z plecami. Pokiwała głową ze zrozumieniem.
– Tak, tak. Siedzący styl życia, spędzanie połowy dnia w pracy za biurkiem czy przed komputerem, a do tego leniwe wieczory na kanapie przed telewizorem i problemy z kręgosłupem gotowe. Ale na pewno znajdziemy jakiś sposób, żeby temu zaradzić. Tai-chi to najlepsze rozwiązanie na takie dolegliwości. Pozwala utrzymać dobrą postawę i przynosi ulgę, bo ćwiczenia są ułożone tak, że w pierwszej kolejności rozciągają właśnie kręgosłup. Zresztą wszystko inne też – uśmiechnęła się. – To jak? Zabieramy się do pracy?
Początkowo były nieskomplikowane zadania na rozluźnienie, czyli taka rozgrzewka, w trakcie której moja druga połówka wkładała tyle wysiłku, że aż jej pot z czoła spływał. W myślach sam siebie poklepałem po ramieniu, że w ostatnim momencie zabrałem ze sobą z domu butelkę z wodą. Następnie przyszedł czas na zasadniczą część, czyli parę pierwszych ruchów z długiej formy. Znałem je wszystkie jak własną kieszeń, ale razem z resztą ekipy patrzyłem uważnie, jak Grażyna tłumaczy, którą rękę z którą nogą, i gdzie co przesuwamy oraz jak układamy biodra i stopy. Wiadomo, że przez cały ten czas gadała, używając takich plastycznych wyrażeń, żeby łatwiej nam było zapamiętać gesty, które opisywała.
– No to do dzieła… najpierw taka pozycja… wyciągamy kończyny… potem drugą nogę opuszczamy, a plecy kierujemy w stronę okna… Następnie robimy krok, szukamy oparcia i luzu… dłonie łączymy, a potem przesuwamy się w lewo i otaczamy ramionami osobę, z którą ćwiczymy… Spójrzcie na ułożenie lewej ręki… Mareczku, podejdź, jeszcze raz pokażę na tobie – dała mi znać, bym się zbliżył.
Trochę zestresowany wyszedłem na środek sali i pod komendą Grażynki powtórzyłem każdy ruch. Gdy zakończyłem, aż westchnęła z podziwem. Potem skierowała słowa do reszty:
– Jak zauważyliście, Markowi poszło po prostu genialnie. A przecież ostatni raz trenował ponad dekadę temu…
– Mówiąc szczerze – przerwałem jej wpół zdania, nie chcąc, żeby ktokolwiek źle mnie zrozumiał – przez ostatnią dekadę również trochę trenowałem.
– Trochę? – Grażyna od razu nadstawiła uszu.
– Każdego dnia – przyznałem skruszony, czując na sobie wzrok mojej małżonki.
Grażyna nie kryła entuzjazmu i zaczęła klaskać w dłonie.
– Wspaniale, bardzo mnie to cieszy! W takim razie do roboty, zaprezentuj im cały układ. A wy się przypatrzcie.
Poczułem się niczym celebryta
W jednej chwili na sali zrobiło się dziwnie luźno, ludzie odeszli pod ściany, a ja stałem sam na środku. Trudno, raz się żyje – przemknęło mi przez myśl, gdy uparcie unikałem wzroku Agnieszki. Zrobiłem parę wdechów, żeby się wyciszyć, ustawiłem swój wewnętrzny rytm i ruszyłem z kopyta. W dobrym tempie, dokładnie, cyzelując każdy gest, żeby było widać bogactwo i jednocześnie prostotę, myślałem tylko o rytmie i precyzji, kompletnie zapominając o widowni. Tak wykonałem cały układ.
Mając na koncie kilka tysięcy prób, miałem w sobie pełne przekonanie co do własnych zdolności, zero obaw związanych z możliwością popełnienia błędu. Osoby zgromadzone dookoła mnie praktycznie nie istniały – całkowicie skoncentrowałem się na precyzji każdego, choćby najdrobniejszego ruchu.
Po zakończeniu zadania zrobiłem głęboki wdech. Z każdej strony dobiegały oklaski, najmocniej klaskała Grażynka; tylko moja żona stała jak wryta, wlepiając we mnie oczy wielkości spodków. Po krótkiej chwili znalazłem się w objęciach instruktorki.
– To było po prostu rewelacyjne, Marku! – krzyczała, klepiąc mnie po plecach. – Dosłownie cudowne! Masz w sobie coś wyjątkowego i ogromne zdolności! Twoja żona na pewno pęka z dumy.
Zerknąłem na Agnieszkę zza barków prowadzącej zajęcia.
– No, raczej powinna – bąknąłem, mrugając porozumiewawczo do Agi.
Ani cienia uśmiechu na jej twarzy. I nagle olśniło mnie, czemu od wielu lat nie poczułem żadnej chemii między nami i czemu ostatnią godzinę wpatrywałem się bez opamiętania w Grażynę. Jej czarujący uśmiech niczym u Julii Roberts, a nawet bardziej ujmujący, bo skierowany tylko do mnie... Oczy śmiejące się w parze z ustami. Ta iskra, którą wysyła w moim kierunku.
Czy to miłość od drugiego wejrzenia?
A może po prostu zainteresowanie, którego jako facet nie doświadczałem od dłuższego czasu? Stałem niepozornie w kącie pomieszczenia, „żeby każdy mógł mnie dostrzec”, jak radziła prowadząca zajęcia. Ale tak naprawdę zależało mi tylko na tym, aby jedna, konkretna osoba widziała mnie wyraźnie. Ja również zerkałem na nią ukradkiem, chcąc się upewnić, że naśladuje moje ruchy i robi to jak należy. Unikałem spoglądania prosto w jej rozbawione oczy, bo obawiałem się, że moja koncentracja pójdzie wtedy w diabły.
Po około czterdziestu minutach nadszedł czas na przerwę. Oboje skierowaliśmy się w róg pomieszczenia, gdzie stało pianino. Wręczyłem Grażynie butelkę wody, a ona uśmiechnęła się do mnie z wyrazem wdzięczności i opróżniła ją niemal do połowy w mgnieniu oka.
– Zrobiłeś na mnie wrażenie, mistrzu – powiedziała, kiwając delikatnie głową.
Gdy usłyszałem te słowa, od razu zrobiło mi się gorąco. Mimowolnie zerknąłem w kierunku małżonki. Przyglądała się nam uważnie i widziałem niezadowolenie malujące się na jej twarzy. Miałem ochotę do niej podejść, ale... znacznie bardziej chciałem zostać z Grażyną. Agnieszka nagle zeszła na dalszy plan. Owszem, spędziliśmy ze sobą wiele lat, ale czy to ma jakieś znaczenie, gdy dopiero przy boku innej kobiety poczułem się jak stuprocentowy mężczyzna? Dowartościowany, podbudowany na duchu...
Dotarło do mnie, że pragnę czuć się w ten sposób aż po kres swoich dni.
Marek, 52 lata
Czytaj także:
„Mąż był w sypialni gorący jak grzejnik w lipcu. Zdradziłam go, bo chciałam okrzyków radości, a nie ziewania z nudów”
„Po śmierci żony rozglądałem się za kandydatką na matkę i kochankę. Ale miłości już nie ma, liczą się tylko pieniądze”
„Ojciec w spadku zostawił mi przykrą niespodziankę. Siedziałem po uszy w długach faceta, którego nie widziałem 25 lat”