„Koleżanka z pracy wrobiła mnie w romans z szefem. Z zawiści wmówiła wszystkim, że awans zarobiłam przez łóżko”

kobieta wrobiona w romans fot. iStock, Liubomyr Vorona
„Miałam ochotę wstać i wyjść. Czułam, jak łzy zbierają mi się w kącikach oczu. Co ta kobieta do mnie ma? Spojrzałam na nią i dostrzegłam na jej twarzy leciutki, ale drwiący uśmieszek. Boże, zna mnie? Co jest grane?”.
Listy od Czytelniczek / 08.07.2023 22:00
kobieta wrobiona w romans fot. iStock, Liubomyr Vorona

Jestem nauczycielką od dziesięciu lat. Gdybym nie lubiła mojej pracy, już dawno zmieniłabym zawód. I to nie z nie powodu agresywnej czy leniwej młodzieży. Od tego jestem wychowawcą, by sobie radzić z takimi problemami. Mam inny problem – ktoś, kto powinien być moim mentorem i przewodnikiem, stał się moim prześladowcą…

Pamiętam dokładnie swój pierwszy oficjalny dzień w roli nauczycielki. Dyrektor wprowadził mnie do sali, życzył powodzenia i poszedł. Mimo podekscytowania umierałam ze strachu, jak to będzie. Jakoś było. Potwierdziłam, że się nadaję. Przez dziewięć miesięcy stażu radziłam sobie raczej lepiej niż gorzej, ale to kolejne lata okazały się istną mordęgę.

Bycie nauczycielem to nie, jak się niektórym wydaje, mało godzin pracy i fura wakacji. Dobrzy nauczyciele to pasjonaci, pracujący jedynie dla satysfakcji i coraz bardziej wątpliwego ostatnio prestiżu. Droga awansu nie jest usłana różami. Po dziewięciu miesiącach stażu absolwenta czeka dwa lata i dziewięć miesięcy szkolenia, nim osiągnie status nauczyciela kontraktowego.

Następnie kolejne dwa lata i dziewięć miesięcy starań o nauczyciela mianowanego. I znów: dwa lata i dziewięć miesięcy, nim zostanie wreszcie nauczycielem dyplomowanym. Nim zacznie zarabiać trzy tysiące sto złotych brutto, musi przepracować dziesięć lat, zdobywając kolejne stopnie awansu zawodowego. Zatem lekko nie jest i kokosów nie ma.

A ja na dokładkę dostałam jako opiekuna nieprzyjemną, marudną kobietę, polonistkę starej daty, ale nie „starej szkoły”, która uważała się za alfę i omegę oraz pępek świata.

Wszystko robiła najlepiej i wszystko wiedziała najlepiej. Cały czas „dusiła” mnie o konspekty zajęć, przychodziła na hospitacje, wielokrotnie odsyłała do poprawki mój plan rozwoju zawodowego. Zaciskałam zęby i robiłam, co kazała, choć w marzeniach moje dłonie często zaciskały się na gardle tej zołzy. Żaden, nawet najbardziej nieznośny dzieciak nie był tak męczący i wkurzający jak ona. Niechby się wreszcie odczepiła. Niechby dała pożyć, odetchnąć… Ale nie. Podczas egzaminu jedna z ekspertek maglowała mnie dosłownie o wszystko

– Co to ma być?! – słyszałam często, kiedy przewracała kartki moich konspektów. – Gdzie są jasno określone cele? Czego chcesz ich nauczyć? Musisz wiedzieć, dziewczyno, co to konkretne ćwiczenie im da! Jakie wiadomości? Jakie umiejętności? Hę? Proszę to poprawić! Jak w ogóle można iść na zajęcia z czymś takim? Za moich czasów to by było nie do pomyślenia!

I tak w kółko

No ale było, minęło, przetrwałam. Zdobyłam stopień nauczyciela mianowanego. Wtedy mogłam odetchnąć. Przy awansie na nauczyciela dyplomowanego nie ma już opiekuna stażu. Dla świętego spokoju starałam się omijać to babsko i nie wchodzić jej w drogę. Wiedziałam, że mnie nie szanuje jako nauczyciela i że język sobie na mnie strzępi, ale ją ignorowałam i nie wdawałam się w żadne spory. Miałam nadzieję, że w końcu da mi spokój.

Nadszedł dzień egzaminu na nauczyciela dyplomowanego. Poprosiłam o obecność przedstawiciela związków zawodowych. Czekałam na korytarzu, a obok w sali komisja i eksperci czytali moje sprawozdanie. W pobliskich pokojach również odbywały się egzaminy, co rusz ktoś wchodził i po kilkunastu minutach wychodził uśmiechnięty. A ja czekałam. Godzinę, następną, potem kolejne dwie…

Zastanawiałam się, dlaczego to tak długo trwa. Może znaleźli jakiś błąd? Nie spełniłam warunków? O co chodzi? W końcu drzwi gabinetu się otworzyły i jeden z członków komisji zaprosił mnie do środka. Przewodnicząca komisji przedstawiła wszystkich obecnych i nim się zorientowałam, znalazłam się w krzyżowym ogniu pytań.

Jedna z ekspertek maglowała mnie dosłownie o wszystko: o przepisy prawa oświatowego, o warunki konieczne do zaliczenia stażu, o analizę przypadku. Czepiała się co drugiego słowa w sprawozdaniu. Widziałam, że pozostali członkowie komisji mają już serdecznie dość i chcieliby jak najszybciej rzecz zakończyć. A ta męczyła mnie dalej.

Spociłam się jak mysz, próbując odpowiadać jak najlepiej, tłumacząc, dlaczego w sprawozdaniu użyłam takiego zwrotu, a nie innego. Trwało to prawie półtorej godziny. Wreszcie baba odpuściła, oświadczając na koniec:

– Ja tu nie widzę materiału na nauczyciela dyplomowanego.

Miałam ochotę wstać i wyjść. Czułam, jak łzy zbierają mi się w kącikach oczu. Co ta kobieta do mnie ma? Spojrzałam na nią i dostrzegłam na jej twarzy leciutki, ale drwiący uśmieszek. Boże, zna mnie? Co jest grane?

Przewodnicząca komisji poprosiła mnie o opuszczenie sali, aby członkowie mogli się naradzić. Znów siedziałam na korytarzu, tym razem już pustym, bo wszystkie posiedzenia komisji kwalifikacyjnych dawno się skończyły, i łykałam łzy. Dlaczego padło akurat na mnie? Co ja jej zrobiłam? Widziałam ją przecież pierwszy raz w życiu. Czemu się na mnie uwzięła?

Minęła godzina i drzwi się otworzyły…

Weszłam na salę jak skazaniec oczekujący wyroku. Przewodnicząca komisji poinformowała mnie, że w wyniku postępowania kwalifikacyjnego zostanie mi nadany stopień nauczyciela dyplomowanego. Członkowie komisji gratulowali mi i z wyraźną ulgą opuszczali salę. Wiedźmowata ekspertka uśmiechała się fałszywie.

Po powrocie do domu sama wypiłam butelkę węgierskiego tokaju, który przywiozłam z wycieczki. Kiedy rano spojrzałam w lustro, aż się przestraszyłam: zmierzwione włosy, spuchnięte oczy i cera jak u zombie, pewnie oddech również. Myjąc zęby, pocieszałam się tym, że jako nauczyciel dyplomowany, z najwyższym stopniem awansu zawodowego, od nowego roku kalendarzowego będę brać na rękę jakieś dwa tysiące sześćset. Szał…

Weekend minął i należało wracać do pracy. Końcówka każdego semestru to istne wariactwo. Nauczyciele nagle przypominają sobie, że liczba ocen, które są aktualnie w dzienniku, to jednak za mało i trzeba to szybko zmienić. W związku z tym zasypują uczniów absurdalną ilością kartkówek, sprawdzianów, prac klasowych. Ja staram się tego nie robić, planuję wszystko zawczasu, tak aby mieć wystarczającą liczbę ocen i nie bombardować uczniów pod koniec semestru.

Moja była opiekunka stażu, wszystkowiedząca koleżanka-polonistka w pokoju nauczycielskim głośno narzekała, jak to się poświęca dla uczniów i młodej kadry, czego nikt nie docenia. Poświęca się? Dla młodej kadry? Że niby dla mnie? Akurat. Wiedziałam, że wciąż obgaduje mnie za plecami i stara się dyskredytować w oczach uczniów i innych nauczycieli.

A ja nadal nie rozumiałam, dlaczego. W kółko zastanawiałam się, czym mogłam się jej narazić. Czemu od pierwszego wejrzenia i spotkania mnie nie lubiła? Bo byłam młoda, niebrzydka, pełna entuzjazmu, pasji oraz ideałów, których ona może nigdy nie miała? Tym ją drażniłam? Bo uważałam swój zawód za powołanie, a ona wylądowała w szkole z braku innych, lepszych opcji? A może zgorzkniała z czasem? Tak czy owak, czy to moja wina? Czy musiała mi mój wybór obrzydzać?

Na szczęście byłam twarda

Drugi semestr minął jak z bicza trzasnął. Dotychczasowy dyrektor naszej placówki, szanowany przez rodziców i uczniów pedagog, przeszedł na emeryturę. Jego miejsce zajął młody, energiczny człowiek, żonaty, z trójką dzieci. Mówiło się w pokoju nauczycielskim, że to jakaś rodzina prezydenta miasta i że wiadomo, na czym te tak zwane „konkursy” polegają. Wszystko jest już z góry ustalone i jeżeli ktoś startuje bez pleców, to nie ma najmniejszych szans.

Tak czy inaczej, nowy dyrektor zapowiedział duże zmiany w naszej placówce. Wprowadził dziennik elektroniczny, a w każdej sali lekcyjnej znalazł się projektor multimedialny lub aktywna tablica. Teraz nikt już nie miał wątpliwości, że to jakaś rodzina prezydenta miasta, bo dotąd ten stary dusigrosz skąpił na wszystko, co było związane z oświatą.

Jeszcze na posiedzeniu rady pedagogicznej we wrześniu nowy dyrektor oznajmił, że będzie przyglądał się wszystkim nauczycielom, ponieważ chce wybrać swojego zastępcę, ale nikogo z nas nie zna. Minął wrzesień, październik, zaczął się listopad. Kiedy wróciliśmy z wolnego po Święcie Niepodległości, zostałam wezwana do gabinetu dyrektora. Kompletnie nie wiedziałam, o co może chodzić, więc z duszą na ramieniu przekroczyłam próg. Dyrektor powitał mnie miłym uśmiechem, zaprosił do stołu i od razu przeszedł do rzeczy.

– Mówiłem na wrześniowej radzie, że zamierzam przyglądać się pracownikom, aby wybrać swojego zastępcę. Otóż, pani Haniu, chciałbym, aby to pani objęła to stanowisko.

Zatkało mnie. Dosłownie, na chwilę odebrało mi głos. Dyrektor musiał się nieźle ubawić na widok mojej miny.

– Nie oczekuję odpowiedzi już teraz – uspokoił mnie. – To nie będzie funkcja tyko na papierze. Dlatego proszę to przemyśleć do jutra.

Wyszłam z gabinetu na miękkich nogach i do końca zajęć nie potrafiłam się skupić. Moja wizyta w gabinecie dyrektora nie pozostała niezauważona. Śledziły mnie spojrzenia innych nauczycieli, słyszałam szepty po kątach… Przez całe popołudnie zastanawiałam się, co zrobić. W nocy nie mogłam zasnąć i wierciłam się w pościeli…

W pracy standard: dzwonek – lekcja, dzwonek – przerwa. Po skończeniu zajęć udałam się do gabinetu dyrektora z prośbą o przedłużenie terminu na zastanowienie się o tydzień. Zgodził się, bo mu na mnie zależało. Tak powiedział.

Tydzień zleciał niezmiernie szybko, a ja oczywiście się zgodziłam. Nawet jeśli miałam obawy, czy sobie poradzę, żałowałabym, gdybym nie spróbowała, gdybym stchórzyła i nie podjęła wyzwania. Poza tym, myślałam ciut nieskromne, jak nie ja, to kto? Z nadania czy nie, nowy dyrektor by mi bliski wiekowo, światopoglądowo, patrzył w przyszłość, a nie wstecz. Czułam, że wspólnie możemy coś zdziałać dla szkoły i uczniów. Ucieszył się z mojej decyzji.

– Kamień z serca! Szczerze? Nie wyobrażałem sobie nikogo innego na tym stanowisku. Z panią się dogadam, z innymi niekoniecznie.

Kiedy dostałam nowy angaż i spojrzałam na dodatek funkcyjny, aż usiadłam z wrażenia. Nowy dyrektor na pewno miał nieliche układy z prezydentem miasta. I tak się zaczęło. Mimo początkowych obaw i drobnych potknięć, szło mi całkiem nieźle.

Poznawałam tajniki dyrektorowania: arkusze organizacyjne, konstruowanie planów zajęć, planów zastępstw, administrowanie dziennikiem elektronicznym, całą robotę papierkową. Świetnie dogadywałam się z szefem, dokładnie tak jak przewidział, a nasza współpraca przynosiła owoce.

Bomba wybuchła wraz z początkiem nowego semestru. Czułam, że coś jest grane, bo w pracy jakoś dziwnie mi się przyglądano. Ale dopiero Jolka mnie oświeciła. Pewnego dnia zadzwoniła do mnie i obwieściła, że bezwzględnie musimy się spotkać i pogadać. I kazała mi do siebie wpaść po pracy.

Zła jak osa wróciłam do domu

– Chodzą już po mieście ploty na wasz temat – zaczęła, ledwo siadłam.

– Niby czyj?

– No twój i tego młodego, dziarskiego dyrektorka. Podobno dużo czasu spędzacie razem. Niektórzy mówią, że… za dużo.

– W jakim sensie za dużo?! – obruszyłam się. – Jakie ploty?

– Ano takie, że masz z nim romans. I że zostałaś jego zastępczynią „przez łóżko”.

– Co?!

– Nie świruj, tylko słuchaj. Takie gadanie zawsze się pojawia, gorzej, że doszło do jego żony i babka się ponoć wściekła nie na żarty.

– Ale to kłamstwa!

– Ty to wiesz i ja to wiem, ale inni chętnie słuchają i powtarzają.

Ja też wściekłam się nie na żarty. Zła jak osa wróciłam do domu. Czy gdybym miała męża, też ktoś by śmiał robić ze mnie dyrektorską kochankę? Zresztą co ma do tego mój stan cywilny? Zamężna czy panna… jak tak można?! Czułam się obrażona, poniżona i brudna. Ciężko pracowałam, a ktoś robił ze mnie pannę bez zasad. Podłość i zawiść ludzka naprawdę nie znają granic.

Postanowiłam, że dowiem się, kto mi przyprawia gębę. Poprosiłam o pomoc zaufane znajome. Czas upływał, a atmosfera w pracy robiła się nieznośna. Prawie wszyscy patrzyli na mnie znacząco, zupełnie jakby mieli w telefonach nagrane filmiki z moimi igraszkami z dyrektorem. Szef też czuł się nieswojo i spotykał się ze mną tylko w sprawach służbowych oraz zawsze przy świadkach, co jednak nie likwidowało plotek ani podejrzeń. Byłam bliska zrezygnowania z pracy, kiedy z pomocą znów przybyła mi niezawodna Jolka.

– Słuchaj! Byłam niedawno na imprezie u Miśków…

– Do rzeczy, Joluś.

– No przecież się streszczam. Siedzieliśmy obok takiego starszego małżeństwa i od słowa do słowa rozmowa zeszła na ciebie i twojego szefa. Babka wypiła już więcej niż trochę i dawaj jechać na ciebie! Istny stek bzdur, nie będę nawet powtarzać, ale grzecznie słuchałam, bo dzięki temu udało mi się dowiedzieć czegoś ciekawego. Otóż wszystkie te rewelacje pochodzą od pewnej emerytowanej nauczycielki. Ta nauczycielka mówiła, że siedziała w komisji jako ekspert, kiedy zdawałaś na dyplomowanego. Twierdziła, że byłaś cienka, nic nie wiedziałaś, i już wtedy musiałaś mieć chody, bo inaczej byś nie zdała.

– Bzdura!

– Poczekaj, to nie koniec. Ekspertka to przyjaciółka twojej koleżanki z pracy. Zgadnij, której?

– Nie mów…

– Ależ tak. Twojej dawnej zołzowatej mentorki!

Teraz dopiero wszystkie elementy układanki wskoczyły na swoje miejsce. Wiedziałam, że mnie nie lubi, obgaduje, dyskredytuje, ale żeby celowo tępić i napuszczać innych, żeby robić ze mnie kochankę? Tego już za wiele!

Następnego dnia weszłam do pokoju nauczycielskiego i przy wszystkich oskarżyłam byłą opiekunkę o pomówienie oraz zapowiedziałam cywilny pozew. Sporo ryzykowałam. Mogła się wszystkiego wyprzeć i mnie wyśmiać, ale kiedy padło nazwisko ekspertki z egzaminu, zobaczyłam w jej oczach lekki popłoch i już wiedziałam, że to prawda. To ona cały czas kopała pode mną dołki. Z jakiegoś powodu mnie nienawidziła. Ale przegięła. Tym razem jej nie daruję, nie odpuszczę!

Odwróciłam się na pięcie

Opowiedziałam mu całą sytuację oraz uprzedziłam, że zarówno on, jak i inni nauczyciele z naszej szkoły mogą być wezwani w charakterze świadków.
Moi koledzy z pracy bez problemu stawiali się w charakterze świadków
Bez pomocy prawnika, posiłkując się tylko wiadomościami z internetu, sama napisałam pozew. Do pomówienia dorzuciłam jeszcze mobbing z czasów stażu oraz dokładnie opisałam przebieg mojego egzaminu na nauczyciela dyplomowanego.

Po pierwszej rozprawie atmosfera w pracy była bardzo ciężka, jednak tym razem nie ja cierpiałam. Większość osób wilkiem patrzyła na starą polonistkę. Widać nie tylko mnie zalazła za skórę, ale ja byłam pierwszą, która się jej postawiła.

Czekam na drugą rozprawę. Co ma być, to będzie. Moralnie już wygrałam. Moja dręczycielka niedawno przeszła na wcześniejszą emeryturę, ponoć z powodu „choroby serca”. Jakby w ogóle miała serce… A ja? Pracuję dalej i mam się świetnie bez wroga za plecami.

Czytaj także:
„Zakochałem się w koleżance z pracy, ale zrezygnowałem z tej miłości przez głupie plotki. Prawie ją straciłem”
„Koleżanki z pracy poszły na emeryturę, a mój wniosek ZUS odrzucił. Żyję za 1000 zł, bo w tym kraju są równi i równiejsi”
„Koleżanka z pracy zaszła ze mną w ciążę i nie chce mnie znać. Twierdzi, że nie jestem ojcem, a ja wiem, że to brednie”

Redakcja poleca

REKLAMA