Po śmierci Andrzeja praca była wszystkim, co mi zostało, bo nie doczekaliśmy się dzieci i wnuków. To dzięki niej jakoś jeszcze funkcjonowałam. Wraz z nią straciłam chęć do życia i przestałam czerpać z niego radość. Poczułam się bardzo samotna, stara, nikomu niepotrzebna…
Zamknęłam się w domu, prawie nie spotykałam się z koleżankami. Czasem nie miałam nawet ochoty wstać czy się ubrać. Całymi dniami siedziałam w szlafroku i gapiłam się w telewizor. Stałam się apatyczna, jakby nieobecna. I nie wiem, czym by się to wszystko skończyło, gdyby nie podstęp mojej przyjaciółki, Iwony.
Sama zobaczysz
Tamtego wczesnowiosennego dnia, przed trzema laty, zadzwoniła do mnie bladym świtem.
– Ewa, musisz koniecznie do mnie przyjść, potrzebuję twojej pomocy – powiedziała.
– Co się stało? Znowu plecy? – zaniepokoiłam się. Ewa od lat narzekała na kręgosłup i bałam się, że choroba się nasiliła.
– Nie, to nie to. Jak przyjdziesz, to sama zobaczysz – odparła i zanim zdążyłam dowiedzieć się czegoś konkretnego, odłożyła słuchawkę.
Nie miałam ochoty nigdzie wychodzić, ale szybko się ubrałam. Przyjaciółka nigdy nie zawracała mi głowy jakimiś głupotami, więc skoro prosiła o pomoc, musiała naprawdę jej potrzebować.
Pół godziny później stałam pod drzwiami jej mieszkania. Gdy tylko weszłam do środka i rozsiadłam się w salonie, z kuchni wypadło coś małego i puchatego. Rasy pomieszanie z poplątaniem. Zakręciło się wokół moich stóp, obwąchało, podrapało po łydce, polizało po bucie i zanim zdążyłam zorientować się, o co chodzi, zniknęło pod kanapą.
– O, masz pieska? Od kiedy? Nawet się nie pochwaliłaś… – zdziwiłam się.
– Od dwóch tygodni… Pomyślałam, że przyda mi się towarzystwo. On jest taki słodki, radosny… Wabi się Albert – uśmiechnęła się.
Szczeniak wystawił łebek spod kanapy i przyglądał się nam uważnie. Miał taką zawadiacką minkę. Przez chwilę nie mogłam oderwać od niego oczu.
– No dobrze, powiedz, o co chodzi? Byłaś taka tajemnicza – zapytałam wreszcie.
– O niego! – odparła, wskazując na szczeniaka. – Dostałam zawiadomienie, że ktoś zrezygnował z wyjazdu do sanatorium i mogę wskoczyć na jego miejsce. Wiesz, jak mi na tym zależy...
– No i?
– Nie wiem, co zrobić z Albertem. Przecież nie zostawię go samego. Zaopiekujesz się nim? Tylko trzy tygodnie… – prosiła.
To nie jest wcale takie trudne!
Zaskoczyła mnie. Nigdy nie miałam psa. Nie chciałam. Uważałam, że trzymanie zwierzęcia w bloku to barbarzyństwo. Nie miałam więc pojęcia, jak zajmować się takim szczeniakiem.
– No... nie wiem… – zawahałam się.
Ewa jakby czytała w moich myślach.
– Ojej, to nie jest wcale takie trudne! On umie już wychodzić, niczego nie niszczy… Nie będziesz z nim miała żadnego kłopotu – zapewniała gorąco.
Szczeniak zorientował się chyba, że o nim mowa, bo wypełzł spod kanapy i zaczął łasić się do moich stóp. Pogłaskałam go, a on polizał mnie po dłoni.
– No, dobrze – skapitulowałam. – Kiedy wyjeżdżasz?
– Za tydzień! Przywiozę ci go dzień wcześniej. Zobaczysz, będzie, jak obiecywałam, żadnych kłopotów! – ucieszyła się.
Wtedy nawet nie podejrzewałam, że wraz z przybyciem Alberta moje życie kompletnie się zmieni. I to nie tylko na te trzy tygodnie.
Zaczęło się od spacerów. Albercik szybko dał mi do zrozumienia, że nie zamierza godzić się na moje bezsensowne wylegiwanie się w łóżku i konsekwentnie wyciągał mnie z domu. Cztery razy dziennie siadał pod drzwiami i głośnym szczekaniem oznajmiał, że czas na spacer. Nie tolerował spóźnień. Gdy raz ociągałam się z wyjściem, obsiusiał mi buty… Dziś wspominam to z rozrzewnieniem, ale wtedy byłam na niego potwornie zła.
– No zobacz, co narobiłeś! – krzyczałam i zamachnęłam się na niego ścierką.
Skulił się przerażony i zaczął się trząść. Zrobiło mi się strasznie wstyd. Przecież to ja nawaliłam, bo zwlekałam z wyjściem, nie on! Potem nigdy więcej już nie podniosłam na niego głosu, nie próbowałam uderzyć. Nauczyłam się, że nie tędy droga…
Nasz wspólny sukces
Pierwsze nasze spacery były… bardzo dziwne. Miałam wrażenie, że to Albercik mnie wyprowadza, a nie ja jego. Ciągnął na smyczy, brał do pyszczka każdy śmieć, szedł tam, gdzie coś go zaciekawiło, a nie tam, gdzie ja chciałam. Pamiętam, jak chyba czwartego dnia próbowałam bezskutecznie zaprowadzić go do domu. Prosiłam, błagałam. A on? Zaparł się łapkami i za nic w świecie nie chciał ruszyć się z miejsca. Myślałam, że się rozpłaczę.
– Spokojnie, proszę odetchnąć, odprężyć się i rozluźnić smycz. A potem zdecydowanym krokiem ruszyć przed siebie – usłyszałam nagle zza pleców.
Odwróciłam się. Przede mną stał sąsiad z czwartego piętra, właściciel długaśnego jamnika – Bimbra. Znaliśmy się z widzenia, mówiliśmy sobie: „dzień dobry”. Ale poza tym nigdy nie zamieniliśmy nawet słowa. Nie było pretekstu. Teraz rozmawialiśmy ze sobą jak starzy znajomi. To właśnie od niego dowiedziałam się, że psu nie wystarczy coś raz powiedzieć, wytłumaczyć. Trzeba go cierpliwie, spokojnie i konsekwentnie uczyć. Gdy po kilku dniach ćwiczeń maluch pierwszy raz przeszedł przy nodze 30 kroków i nie wsadzał nosa tam, gdzie nie potrzeba, poczułam olbrzymią radość. To był przecież nasz wspólny sukces! Jego i mój! Potem przyszły kolejne: podawanie łapki, przynoszenie piłeczki na komendę…
Albercik był słodkim szczeniakiem. Nie odstępował mnie w domu na krok. Razem ze mną układał się na kanapie i oglądał serial w telewizji, towarzyszył mi w kuchni, gdy robiłam coś do zjedzenia. Zawsze skory do zabawy, pełen energii. Każde moje słowo, gest, pieszczotę przyjmował z radością. I każdego dnia tę radość ofiarowywał mi w darze. Potrafił w niewiarygodny sposób wyczuć, w jakim jestem nastroju. Gdy byłam smutna, wskakiwał mi na kolana, śmiał się, szczerząc zęby, lizał po twarzy. Kiedy się denerwowałam, pokazywał sztuczki. Znosił wszystkie piłeczki, turlał się po podłodze, stawał na dwóch łapkach. Rozczulał mnie tym i smutek, złość przechodziły jak ręką odjął.
Ty to ukartowałaś?
W przeciwieństwie do mnie był też bardzo towarzyski. Praktycznie już na pierwszym spacerze chciał zaprzyjaźnić się ze wszystkimi psami z sąsiedztwa. Starałam się go przed tym powstrzymać, skracałam smycz, przechodziłam na drugą stronę ulicy, gdy na horyzoncie pojawiał się jakiś czworonóg. Nie pomogło. Któregoś dnia po prostu wyśliznął się ze zbyt luźnej obroży i, radośnie szczekając, podbiegł do owczarka niemieckiego – Atosa.
Serce mi omal nie stanęło ze strachu. Olbrzym warknął ostrzegawczo, obwąchał go, a kiedy mój maluch położył się na grzebiecie… zaczął go lizać. Patrzyłam na to jak zaczarowana. Chwilę później razem biegali po pobliskiej górce. Wkrótce do tego grona dołączyły kolejne psy: Prymulka, Kufel, Ambroży, Fiona… Albercik szybko powiększał grono przyjaciół.
Wraz z nim i ja nawiązywałam nowe znajomości. Ze zdumieniem odkryłam, że wcale nie jestem na świecie sama. Że otaczają mnie bardzo mili, serdeczni ludzie, z którymi zawsze mogę porozmawiać…
Mijały kolejne dni spędzone na spacerach, zabawie, spotkaniach z innymi właścicielami psów. Odżyłam, nabrałam energii. No i wtedy zadzwoniła Ewa.
– Cześć, wróciłam! Co tam słuchać u Albercika? Jutro przyjadę do ciebie i go zabiorę – usłyszałam.
Aż nogi się pode mną ugięły. „Jak to, zabierze?!” – pomyślałam zrozpaczona. Nie wyobrażałam już sobie życia bez tego pieska. To dzięki niemu wróciłam do świata żywych! A teraz miałoby się to skończyć? Co to, to nie! Postanowiłam, że go nie oddam. Choćby Ewa miała się na mnie za to obrazić do końca życia.
Przyszła do mnie, tak jak zapowiedziała, następnego dnia. Zamknęłam malucha w sypialni, żeby nie rzucał się w oczy.
– No co tam u ciebie, jak Albert? Jakoś udało wam się przeżyć te trzy tygodnie? – zapytała, gdy tylko usiadła w fotelu.
Mocno zaczerpnęłam tchu i…
– Nie będę owijać w bawełnę. Albercik zostaje u mnie, żeby nie wiem co! – wypaliłam.
A potem zaczęłam opowiadać o tym, co się wydarzyło. O nowych znajomościach, wspólnych zabawach, radości, miłości, przywiązaniu. O pustce, którą wypełnił w moim życiu… Im dłużej mówiłam, tym twarz mojej przyjaciółki robiła się coraz radośniejsza.
– No a gdzie jest sprawca tego wszystkiego? – zapytała ze śmiechem.
Zdumiona jej reakcją otworzyłam drzwi do sypialni. Albercik natychmiast wybiegł i wskoczył mi na kolana.
– No, dobrze się, maluchu, spisałeś. Jesteś bardzo mądrym pieskiem – powiedziała, głaszcząc go po główce.
Szczeniak szczeknął dwa razy, a potem spojrzał na mnie z triumfem. Kompletnie zbaraniałam.
– Jak to „dobrze się spisałeś”? Ty to ukartowałaś? – wykrztusiłam, gdy powoli wróciła mi mowa.
– Oczywiście! Widziałam, co się z tobą dzieje i postanowiłam coś z tym zrobić. W schronisku dowiedziałam się, że ten szczeniak jest bystry i bardzo sympatyczny. Więc go wzięłam, specjalnie dla ciebie – odparła zadowolona. Rzuciłam się jej na szyję.
– A ty, podstępna żmijko… Najukochańsza na świecie. Życie mi uratowałaś! – powiedziałam.
– Ja? Ja nic nie zrobiłam! To Albercik – śmiała się.
Dziś Albert jest już dorosłym psem. Jego charakter niewiele się zmienił. Nadal jest wesoły i skory do zabawy. Staliśmy się nierozłączni. Zabieram go ze sobą wszędzie, gdzie można. Gdy idziemy razem ulicą, zawsze przyglądam się ludziom. Jedni uśmiechają się na jego widok, podchodzą, pytają, czy można go pogłaskać, a inni się złoszczą. Do tych pierwszych też się uśmiecham. A drugich jest mi żal. Nie wiedzą, co tracą!
Czytaj także:
„Napisałam do rodziny ze Stanów z prośbą o pomoc. Nie wiedziałam, że to oni mogą pokusić się o nasz spadek po prababci”
„Obiecałyśmy sobie, że przez jakiś czas nie będziemy randkować. Akurat wtedy obie musiałyśmy spotkać super facetów”
„Rozstanę się z moim facetem, jeśli nie przestanie słuchać disco polo. Robi mi wstyd przed miastowymi znajomymi”