Gdy byłam młoda i wciąż brakowało mi czasu na wszystko, marzyłam o dniach, gdy przejdę na emeryturę. Wyobrażałam sobie, że będę spała do południa, jeździła na wycieczki, chodziła z Leszkiem do kina i na tańce oraz poświęcała więcej czasu i uwagi dzieciakom, zamiast wciąż je zbywać w codziennej gonitwie. Teraz córy rozjechały się po świecie, już po głupim walcu mam zadyszkę, a na samą myśl o podróżach odczuwam znużenie.
Marzyła mi się aktywna emerytura
Im bliżej godziny zero, tym mocniejsze mam podejrzenia, że po prostu spocznę na kanapie. Albo… dokonam żywota, wisząc na parapecie i obserwując sąsiadów. W każdym razie, chwila odejścia z pracy zbliżała się nieubłaganie i czasem budziłam się w środku nocy zlana zimnym potem, że stracę kontakt z koleżankami i powód, by w ogóle rano wstawać z łóżka.
– To normalne, Danka, masz kryzys – wzruszał ramionami mąż. – Ja też miałem, gdy odchodziłem z firmy, a teraz patrz, jestem szczęśliwym, wolnym człowiekiem!
– Ale ja nie będę jeździć na ryby świątek i piątek – burczałam. – Na mózg nie upadłam!
– Znajdziesz sobie coś innego – Leszek był pełen nadzwyczaj denerwującego optymizmu. – Kino, teatr, biblioteki… Może joga? Pamiętasz, kiedyś chciałaś ćwiczyć! Albo uniwersytet trzeciego wieku.
Bardzo zabawne...
– Ale przede wszystkim, wreszcie się zbierzemy i odwiedzimy nasze dziewczynki – mąż sypał pomysłami jak z rękawa. – Praga i Edynburg, droga pani, czekają!
Taki kawał drogi! Ale chciałabym, pewnie… W Czechach byłam jeszcze za komuny, a i tak mnie Praga zachwyciła. A Wielkiej Brytanii nigdy nie widziałam...
To byłaby prawdziwa przygoda!
Ale póki co, czekało mnie jeszcze przeszkolenie pracownicy, która miała zająć moje miejsce. Nawet się na to cieszyłam, miło, że ktoś docenia naszą wiedzę, zanim skończymy na śmietniku historii. Koleżanki z laboratorium były pełne rezerwy – wiadomo to, z kim będą musiały współpracować przez najbliższe lata? A jak to będzie zołza? Co rusz któraś przybiegała z jakimiś nowymi rewelacjami.
– Ma na imię Krystyna – doniosła Ela. – Podejrzałam w papierach u kierowniczki, gdy byłam z raportem.
Uff, przynajmniej imię normalne, a nie jakaś Blanka czy inna Angelika, pocieszyłyśmy się, lecz na krótko, bo nowa, ledwo przestąpiła próg laborki, zaznaczyła, żeby wołać na nią Tina. Tak jest ponoć ładniej. Hmmm. Jakieś takie „za bardzo” to dziewczę było – brwi grube, namalowane na czole, kolczyki do ramion, a jak jeszcze podwinął jej się rękaw od fartucha i zobaczyłam fragment tatuażu, poczułam się jak żywa skamielina.
„Nie uprzedzaj się, Danka. Nie szata zdobi człowieka, a poza tym to nie twoja przyszła synowa, tylko współpracownica i jedynie na okres dwóch tygodni. A potem emerytura!” — pocieszyłam się i tym razem wcale mnie ta wizja szczególnie nie przeraziła.
Tina, jak nam oświadczyła, wybierała się na studia, ale jej nie wyszło. Nie żeby jej brakowało wiedzy, po prostu miała „ostrą deprechę”, bo rozsypał jej się związek. Byli ze sobą od pierwszej klasy liceum, a pomysłowy chłopak puścił ją kantem na studniówce.
Po co nam się tak zwierza?
– Tego kwiatu to pół światu – mruknęła Ela i pomyślałam, że jest równie zażenowana tymi osobistymi zwierzeniami jak ja. – Całe życie przed tobą, dziewczyno!
– Mama też tak mówi – chlipnęła Tina. – Ale ja go kochaaam…
Na szczęście trzeba było iść na produkcję po próbki do analiz, więc kazałam młodej się ubrać. Tłumaczyłam, że tu robi się proszki do prania, tu płyny do naczyń, pokazałam, gdzie urzędują brygadziści. Produkowałam się jak przewodniczka po Watykanie!
– Myśli pani, że on już nie wróci, prawda? – odezwała się w końcu.
Jak jestem niespotykanie spokojny człowiek, tak miałam ochotę ją trzasnąć… Co z tymi młodymi jest, nie odróżniają roboty od czasu wolnego, a współpracowników od przyjaciółek, do jasnej ciasnej?!
– Wiem na pewno, że ty tu wrócisz za trzy godziny, i to sama. Te dwie próbki z lewej są nasze, bierz!
Jezu, miałam ją uczyć procedur, a nie strofować jak dziecko! Zrobiło mi się głupio, toteż już w laborce starałam się jej spokojnie wyjaśnić przebieg analizy.
– Musisz podgrzewać próbkę bardzo uważnie, w kolbie jest sód, pamiętaj – tłumaczyłam małolacie, prosząc, by zrobiła to sama.
Złapała palnik bunsenowski i nagle oczy jej się rozświetliły:
– Zrobi mi pani fotkę? Wrzucę na fejsa, ale będzie czad.
– Nie umiem obsługiwać dotykowego telefonu – mruknęłam.
– To smartfon – wyjaśniła. – Pokażę pani. Będziemy się uczyć nawzajem, fajnie, co? – zachichotała.
Rany boskie, ale to ona terminuje w laboratorium, a nie ja u fotografa! W końcu Ela ją sfotografowała, a chwilę potem podgrzana nieuważnie próbka rozsadziła kolbę i wylądowała na ściennych kafelkach. Krysia, zwana Tiną, była w szoku.
Tu jest niebezpiecznie!
– Mniej więcej tak jak na autostradzie, gdy ktoś pędzi setką, a nie brał jeszcze lekcji jazdy – wyjaśniłam. – Trzeba się uczyć.
– To może ja będę na razie tylko chodzić po próbki? – zaproponowała Tina. – Herbatę zrobię, posprzątam. A w międzyczasie się przyzwyczaję?
Spojrzałyśmy na siebie z Elżbietą: okej, ale tylko dziś. Nazajutrz miała wrócić z urlopu Dorota i uznałyśmy, że ona łatwiej dogada się z Tiną, ma w końcu dwie córki w jej wieku! Może do tego pokolenia potrzebny jest po prostu klucz, jakim nie dysponuje żadna z nas, bo jesteśmy za stare? Następnego dnia Tina przyniosła do pracy sernik, trzeba przyznać, że pyszny. Była nawet tak miła, że od razu wydrukowała przepis dla każdej z nas. Co z tego, skoro za żadne skarby nie mogła opanować zasad obsługi wagi laboratoryjnej?
– Nauczy się – stwierdziła Dorota. – Cierpliwości. Pamiętajcie, że ona nie jest po technikum chemicznym, tylko po liceum. Niby po klasie biologiczno-chemicznej, ale to, jak widać, zdecydowanie nie to samo.
„Kiedy zdążyła tak o wszystko wypytać?” – zdumiałam się.
Odetchnęłam, bo już się Leszek ze mnie w domu podśmiewał, że się będę bała laboratorium w nieodpowiedzialnych rękach zostawić.
Nadzieja jest jednak, jak to mówią, matką głupich
Jak nauczyłyśmy Tinę obsługiwać wagę, to się okazało, że nie potrafi zapamiętać wzorów chemicznych. Prosiło się ją o podanie alkoholu metylowego i zastygała przed szafką z odczynnikami. Musiałyśmy porobić naklejki z nazwami opisowymi na wszystkich naczyniach! Po włożeniu próbek do suszarki, na ogół zapominała ją domknąć, a gdy miała być uchylona, wtedy znów wydawało jej się to niedopatrzeniem i zatrzaskiwała na głucho. Jakaś taka była… Niby gorliwa, uprzedzająca życzenia, ale w gruncie rzeczy sprawiała wrażenie, że to wszystko niewiele ją obchodzi. Może oprócz palnika bunsenowskiego – ten autentycznie ją przerażał.
Po tygodniu kierowniczka zapytała, jak tam postępy u nowej pracownicy, i mogłyśmy tylko spojrzeć po sobie, wzruszając ramionami.
– Widzę tylko jedno wyjście z sytuacji – orzekła Dorota, gdy szefowa wyszła. – Danka da sobie siana z tą emeryturą i zostanie.
– Jestem za – Ela nie miała nic przeciwko. – Przecież nie musisz jeszcze odchodzić! I nawet nie chciałaś, sama mówiłaś, że to Leszek nalega.
Stały i gapiły się na mnie, a ja nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Fakt, miałam wątpliwości, jednak już przywykłam do myśli o wolności i zaczęła mi się ona podobać. A mąż mnie zabije, jeśli teraz się wycofam, od tygodni siedzi nad mapą i opracowuje trasę naszych podróży. Dzieci też się cieszą, że je odwiedzimy i czynią jakieś tajne przygotowania.
– Sam los tak chce – przekonywały mnie dziewczyny. – Gdyby miało być inaczej, przyszłaby jakaś bardziej rozgarnięta pracownica, a nie taka…
Próbowałam wyjaśnić, że żadna z nas nie była geniuszem na początku, ale mnie zakrzyczały. I jeszcze powiedziały, że jak je zostawię, a młoda wysadzi laborkę w powietrze, to będę je miała na sumieniu. I teraz nie wiem, co robić. Faktycznie, nie muszę jeszcze iść na emeryturę, mogłabym zostać, ale to przecież tylko odsunie problem. I jak niby miałabym wyjaśnić Leszkowi, dlaczego zmieniłam plany?
Przecież mnie chłop śmiechem zabije! Wszystko przez tę niedowarzoną smarkulę, która ma głowę wypchaną melodramatami tak szczelnie, że już nic więcej się tam nie zmieści!
Czytaj także:
„Gdy zmarł teść, teściowa się zmieniła. Obsesyjnie interesowała się naszym życiem, nieproszona cerowała moje majtki”
„Czułam, że to dziecko musi żyć. Próbowałam odwieść Kasię od usunięcia ciąży i miałam rację. To dziecko uratowało jej życie”
„Adrian miesiącami mnie dręczył i prześladował. Policja mnie zbyła. Zainteresują się dopiero, gdy zrobi mi krzywdę”