Zaparkowałam w bocznej uliczce obok biura, zajmując ostatnie wolne miejsce. Właśnie wyjmowałam aktówkę z bagażnika, gdy nadjechał swoim volvo Marcin, nasz menadżer. Minął mnie i chociaż musiał mnie zobaczyć, to nawet nie skinął głową. „Co za młot!” – pomyślałam. Był wyjątkowo niesympatyczny i miał o sobie zbyt wysokie mniemanie.
Cierpiał katusze z tego powodu, że dyrektor nie przydzielił mu miejsca na służbowym parkingu. Słyszałam, jak się o to wykłócał z kadrową.
Teraz zaparkował kompletnie idiotycznie, blokując wjazd na budowę, która była za płotem.
– Ej! Niech pan zabierze stąd to auto! – krzyknął do niego jeden z robotników, a reszta uniosła głowy, przerywając pracę.
– Bo co? – spytał Marcin zaczepnie.
– Bo to jest przejazd dla ciężarówki! – do przodu wyszedł jeden facet, który nawet w ubłoconym kombinezonie i kasku wsuniętym głęboko na czoło wyglądał na inżyniera. Pewnie był tutaj szefem.
– Tak? A ma pan to na piśmie? Bo jakoś tutaj nie widzę znaku zakazu postoju! – odgryzł się Marcin, po czym zamknął auto i oddalił się powolnym krokiem.
Obserwowałam scenę ukryta za otwartą klapą bagażnika
Marcin minął mnie bez słowa i zniknął za rogiem. Szef budowy zaklął po nosem i wtedy do jednego z aut podszedł mieszkający w bloku obok inwalida. Po chwili odjechał, zwalniając miejsce z wyrysowaną białą kopertą.
Szef chwilę poczekał, a potem…
– Chodźcie, chłopaki! – krzyknął, machając na kilku robotników.
Powiedział coś do nich po cichu, a oni tylko zatarli ręce, a potem… Jeden z nich podjechał lekkim dźwigiem do auta, inni podpięli pod nim pasy, a maszyna uniosła volvo jak piórko i przestawiła kilka metrów dalej na… tę właśnie kopertę! Wtedy szef sięgnął do kieszeni po komórkę i wybrał jakiś numer.
– Straż miejska? – zapytał…
Parsknęłam śmiechem. Facet spojrzał na mnie zaskoczony, bo dopiero teraz mnie zobaczył.
– Dzień dobry… – powiedział ostrożnie, kiedy się rozłączył. – Widziała pani wszystko?
– Widziałam – przytaknęłam. – Ale nie wydam pana. Tamtemu się to należy, straszny z niego bałwan – dodałam.
– Tak mi się też wydawało… – uśmiechnął się do mnie i w tym momencie staliśmy się wspólnikami zbrodni.
Gdy po skończonej pracy jechałam windą, wsiadł do niej także Marcin. Na parterze nie przepuścił mnie, tylko wyleciał pierwszy. „Ciekawe, kiedy cię wyhamuje…” – pomyślałam rozbawiona. Jego siarczyste przekleństwa usłyszałam jeszcze zanim skręciłam w boczną uliczkę.
Stał obok swojego volvo, które miało zamontowaną blokadę
– Agnieszka! – wrzasną na mój widok. – Przecież ja tu nie stawałem! Widziałaś, bo tu rano byłaś! Ktoś mi zrobił głupi kawał, zaświadczysz?
– Skoro wiesz, że tutaj byłam, to dlaczego mi nie powiedziałeś „dzień dobry”? – odparłam.
– Ale… – usiłował mi przerwać.
– Momencik! – usadziłam go. – Uprzedzam cię, że jeśli będziesz powoływał mnie na świadka, to nie tylko zeznam, że zaparkowałeś na kopercie, ale dodam, że skopałeś tego biednego kulawego staruszka, do którego należy to miejsce! – dodałam, po czym z dumą wsiadłam do swojego auta i odjechałam.
Następnego dnia znalazłam za wycieraczką swojego auta czerwoną różę. „Ciekawe, od kogo?” – pomyślałam. „Raczej nie od Marcina na przeprosiny, bo cały dzień się na mnie dąsał za wczorajszą rozmowę. A może od… Pana Budowniczego?” – rozejrzałam się dookoła, ale nigdzie go nie było.
Róża pojawiła się także kolejnego dnia i następnego… Sama, bez żadnego liściku. „Długo się będzie tak ze mną bawił?” – pomyślałam, obserwując ruch na placu budowy.
A może to wcale nie on?
Jak mam to sprawdzić, przecież nie wypada mi go zapytać, czy przysyła mi kwiaty! Jeszcze się skompromituję...
Ale w końcu do kwiatka została dołączona wskazówka. Nieduża figurka lalki w żółtym kasku.
– A więc jednak! Bob Budowniczy! – roześmiałam się, rozpoznając postać z kreskówki.
Na drugi dzień zostawiłam pod wycieraczką kartkę z pytaniem: „Pan też ma na imię Bob?”.
– Blisko… Ale nie Bob, tylko Rob. Od Roberta – odparł, podchodząc do mnie, gdy wsiadałam do auta po skończonej pracy. Tym razem różę trzymał w ręku.
– To dla pani – podał mi kwiat.
– Dziękuję. Mój tata także ma na imię Robert – powiedziałam.
– No proszę, jak wiele nas łączy.
– Doprawdy?
– Tak. Imię Robert i podobne poczucie humoru… – zaczął wyliczać. – Pomyślałem, że warto to uczcić jakąś kawą. Czy pani się zgadza, pani Agnieszko?
– A skąd pan wie, jak mam na imię? – zapytałam zaskoczona.
– Pani kolega tak na panią wrzeszczał, że trudno było nie usłyszeć – odparł.
Dałam się zaprosić na kawę. I nie żałuję...
Bez kasku i w marynarce Pan Budowniczy wyglądał niczego sobie. Miał lekko falujące włosy uroczo spadające na czoło. Nadawały mu wygląd beztroskiego chłopca, choć widoczne spod nich oczy patrzyły zdecydowanie i po męsku.
– Przynajmniej z całej tej afery wynikło coś dobrego – powiedział.
– Co? Bufon Marcin dostał po nosie – zapytałam z uśmiechem.
– To też, ale przede wszystkim, poznałem ciebie – odparł, patrząc mi w oczy.
Minęło kilka miesięcy. Nadal dostaję róże od Pana Budowniczego, ale odkąd zostaliśmy parą, przynosi mi je do domu.
Czytaj także:
„Żałuję, że kariera była dla mnie ważniejsza niż narzeczony. Awans i pieniądze nie ogrzeją mnie wieczorem”
„Myślałam, że rudera odziedziczona po dziadku to tylko kłopot. Okazało się jednak, że stare mury skrywają pewną tajemnicę”
„Ojciec nie wierzył, że poradzę sobie z prowadzeniem >>męskiego<< biznesu. Pokazałam mu, jak bardzo się myli”