Nie jestem osobą przebojową i w sumie dobrze mi się tam pracowało na etacie. Jednak trzej moi koledzy przez kilka miesięcy przekonywali mnie, że powinnam odejść razem z nimi i założyć wspólną firmę. Superinteres.
– Będziemy tworzyli coś, co odziedziczą nasze dzieci! – mówił Jarek. – Zobacz tylko: teraz dostajesz wprawdzie stałą pensję, ale musisz prosić o każdą podwyżkę, a największe zyski idą do kieszeni właściciela.
– Właśnie, jesteś księgową, znasz się na tym. Potrafisz ocenić sytuację – dodawał Olek.
No cóż, mieli rację. Chociaż moja pensja nie była znowu taka niska, to nie umywała się do tego, jakie korzyści czerpał z firmy nasz szef. Co dzień do pracy podjeżdżał luksusowym służbowym samochodem, który sobie wrzucał w koszta. Dobrze wiedziałam, jak się prowadzi „księgowość kreatywną”. Potrafiłam nawet udowodnić na przykład, że dwa tygodnie na Kanarach są mu niezbędne do robienia interesów, bo prowadził tam „rozmowy biznesowe”. Bo kto z urzędu skarbowego sprawdzi, czy siedział wtedy w sali konferencyjnej, czy na plaży? Ważne, żeby rachunki się zgadzały.
Mam 32 lata i marzę o macierzyństwie
Byłam naprawdę bardzo dobrą księgową. Nic więc dziwnego, że moi koledzy tak gorąco mnie namawiali na spółkę. W końcu, po przemyśleniu sprawy uznałam, że może faktycznie – skoro jest pomysł na biznes, w który mogę spokojnie wejść, to warto zaryzykować.
– Ufasz im? – dopytywał się narzeczony, nieco zaniepokojony moją decyzją. – Jesteś pewna, że cię nie oszukają?
– Potrzebują mnie – odpowiadałam uspokajająco. – Pamiętaj, że to ja będę się zajmowała ich finansami i dbała o to, aby wyglądały jak najlepiej.
Pierwszy biznesplan robiliśmy w prawdziwej euforii. Naprawdę wyglądało na to, że może nam się udać. Wchodziliśmy w lukę na rynku, która dla większych przedsiębiorstw jest nieopłacalna, a mniejsze najwyraźniej jeszcze jej nie zauważyły. Jednego dnia złożyliśmy wypowiedzenia z pracy i odeszliśmy ścigani spojrzeniami kolegów. Oni zostali „w tym kieracie”, bo tak od tej pory zaczęliśmy nazywać starą firmę.
Wiedziałam, że na początku będę miała naprawdę dużo pracy. Jak to mawiają doświadczeni przedsiębiorcy – w pierwszym roku działalności zapomnij o urlopie. Ja zapomniałam także i o większości weekendów. Na szczęście mój związek z Marcinem był na tyle mocny, że przetrwał ten trudny okres. Narzeczony wprawdzie narzekał, że mam dla niego coraz mniej czasu, lecz w sumie mój „pracoholizm” tylko nam się przysłużył, ponieważ w końcu zamieszkaliśmy razem.
– Inaczej w ogóle przestałbym cię widywać! – powiedział Marcin, wprowadzając się do mnie.
W dodatku z miejsca wynajął swoją kawalerkę, co było dla mnie jasnym sygnałem, że zdecydował się być ze mną na stałe. Wcześniej mimo wszystko miał pewne opory, więc chociaż większość czasu i tak spędzał w moim mieszkaniu, to – jak mawiał – zostawiał sobie swoje lokum jako „koło ratunkowe”. Nie było to dobre dla naszego związku, bo nie uczyliśmy się rozwiązywać konfliktów. W razie kłótni Marcin po prostu wychodził „do siebie” i wiele rzeczy pozostawało niewyjaśnionych. Teraz to się zmieniło i znaleźliśmy w sobie nawzajem prawdziwe oparcie.
Tymczasem trzej moi koledzy, a teraz przyjaciele, uważali, że biznes to jest nasze wspólne dziecko, o które powinniśmy troskliwie dbać. I dlatego na razie nie leży w naszym interesie zatrudnianie nikogo z zewnątrz.
– Jeszcze spartoli robotę na etapie pozyskiwania zaufania klientów. Albo, co gorsza, ukradnie nam pomysły – mawiali.
Moim zdaniem mieli w tym względzie lekką paranoję, ale w porządku, byłam w stanie ją zrozumieć. Gorzej, że „robienie wszystkiego we własnym zakresie” oznaczało dla mnie notoryczny brak wolnego czasu.
Lojalnie uprzedziłam o swoich planach kolegów
Mijał kolejny rok bez porządnego urlopu i podpierałam się już nosem ze zmęczenia. Ich było trzech i mogli się wymieniać obowiązkami, ja do zajmowania się finansami byłam zupełnie sama. Jeśli nawet wyjechałam na kilka dni, to księgowość na mnie czekała. Musiałam potem nadrabiać po godzinach. Zdarzało się, niestety, że siedziałam wtedy do późnej nocy; niektóre terminy w księgowości po prostu nie mogą czekać.
Mimo nawału obowiązków Marcin i ja staraliśmy się jednak z żyć normalnie. Nawet dojrzeliśmy do ślubu. Przyjaciele bawili się świetnie na naszym weselu, życząc nam wszystkiego najlepszego. Od początku nie ukrywałam, że skoro mam już trzydzieści dwa lata, dość szybko będę chciała zajść w ciążę i urodzić dziecko. Sądziłam, że mnie rozumieją, w końcu dwóch z nich miało normalne rodziny. Kiedy spotykaliśmy się razem prywatnie na grillu, przyjeżdżali z żonami, dziećmi i psami…
Trzeci z moich wspólników, Maks, był chyba innej orientacji, bo nigdy nie widziałam go z dziewczyną, a od czasu do czasu pojawiał się z jakimś przyjacielem. Nie wnikałam w to nigdy, bo co mnie to obchodzi? Życie prywatne nie powinno mieć wpływu na stosunki w pracy. O swoich planach napomykałam w rozmowach, chcąc, by koledzy byli przygotowani na to, że zniknę z firmy na kilka miesięcy.
Oczywiście ciąża to nie choroba i nie może być pretekstem do siedzenia na zwolnieniu, tym bardziej kiedy robi się wspólny biznes. Ale przecież trudno zaprojektować swój własny organizm niczym komputer. Nie mogłam z góry założyć, że ciąża będzie przebiegała bezproblemowo, poród będzie samą przyjemnością, a ja wrócę po nim od razu do biura, do papierów, z maleństwem przy piersi.
Wiadomo, że jak każda świeżo upieczona matka początkowo będę wymagała spokoju, cierpliwości i wyrozumiałości. Tymczasem nagle okazało się, że moja ciąża „firmie nie byłaby na rękę” – jak usłyszałam od swoich wspólników. Zaczęli mnie przekonywać, abym na razie zrezygnowała z planów powiększenia rodziny, bo ciąża to tylko początek. Potem zaczną się nieprzespane noce, infekcje i inne hocki-klocki z dzieckiem, zwolnienia, wywiadówki itp. Na bank zaniedbam pracę!
Przyznam, że zabolała mnie taka opinia. Jestem osobą odpowiedzialną i skoro już się podjęłam jakiegoś zadania, to zamierzałam wypełniać je przykładnie. Poza tym nigdy nie mówiłam, że jestem gotowa zrezygnować ze swojego życia prywatnego.
– Żaden z was tego nie zrobił! – zarzuciłam swoim kolegom.
– Tak, ale my mamy żony, które nam prowadzą domy – usłyszałam szowinistyczną opinię.
– Przepraszam, że jestem kobietą! – po raz pierwszy wtedy się na nich porządnie wkurzyłam i wyszłam, trzaskając drzwiami.
„Wasze niedoczekanie, żebym zrezygnowała z macierzyństwa tylko dlatego, że chcecie zwiększyć zyski! – wściekałam się. – Szowiniści i dranie!”.
Lecz mimo wielu prób ciągle nie udawało mi się zajść w ciążę.
– W stanie takiego ciągłego stresu będzie to trudne – powiedział mi mój lekarz. – Powinna pani wyjechać gdzieś z mężem. Chociaż na kilka dni.
Kiedy zapowiedziałam w firmie, że chcę odpocząć, koledzy spojrzeli na mnie wilkiem. Mimo to uparłam się i na długi majowy weekend pojechaliśmy z Marcinem w góry. Oddawaliśmy się błogiemu lenistwu, mój organizm przestawił się na zupełnie inne tory i… Bingo! Po miesiącu okazało się, że jestem w ciąży!
Przekreślili mnie, bo jestem kobietą
Kiedy jednak stawiłam się w firmie po powrocie z naszego krótkiego urlopu, ze zdziwieniem stwierdziłam, że pod moją nieobecność została zatrudniona dodatkowa osoba. Znałam tego chłopaka: to był bliski przyjaciel jednego ze wspólników – Maksa.
Koledzy przedstawili go jako asystenta koordynatora i powiedzieli mi, że jest również po to, aby mnie odciążyć.
– Bartek ma trochę wprawy w księgowości, powinien więc sprawnie poprowadzić tę papierologię, kiedy pójdziesz na macierzyński – usłyszałam.
Ucieszyłam się, naiwnie sądząc, że koledzy wreszcie zrozumieli moje potrzeby i zaakceptowali chęć urodzenia dziecka. Szybko jednak okazało się, że byłam naiwna. Bartek został zatrudniony po to, aby powoli przejąć moje obowiązki.
– Nie bój się, nadal przecież jesteś wspólniczką i masz na wszystko wpływ – usłyszałam od męża, a sama nie chciałam się denerwować, żeby nie zaszkodzić dziecku, więc również starałam się myśleć pozytywnie.
Jednak zaczęły się dziać dziwne rzeczy… Pewnego dnia koledzy zaprosili mnie na spotkanie. Szłam na nie zdenerwowana, bo podejrzewałam najgorsze. I słusznie… Koledzy oznajmili mi ni mniej, ni więcej jak to, że nie jestem już w spółce!
– Decyzją większości wspólników – podkreślił Jarek.
Tak, mieli takie prawo, to było zapisane w statucie spółki. Jeśli większość wspólników uzna z jakiegokolwiek powodu, że chce kogoś wykluczyć ze swojego grona, to może to zrobić. Decyzję, jak się łatwo domyślić, podjęli głosami trzy do jednego, a ja dostałam propozycję nie do odrzucenia: zażądali, abym sprzedała im swoje udziały.
– Będziesz miała pieniądze na wyprawkę. A poza tym zawsze możesz zostać w naszej firmie na etacie – oznajmił mi Jarek z fałszywym uśmiechem.
Zgodziłam się, bo co miałam zrobić? „Przyjaciele” i tak postawili mnie przed faktem dokonanym, a ja w moim stanie nie miałam najmniejszej szansy na znalezienie innej pracy. Przeszłam na zwyczajną pensję, uznając, że lepsze to niż bezrobocie. Nie było mi jednak dane cieszyć się zbyt długo spokojem. Bartek coraz bardziej przejmował sprawy księgowości i pewnego dnia dowiedziałam się, że… zostałam zwolniona!
– Likwidujemy twój etat, Bożenko, a finansami naszej spółki zajmie się teraz zewnętrzna firma – usłyszałam zszokowana.
Owszem, zewnętrzna, czyli prowadzona przez Bartka, któremu sama przez pięć ostatnich miesięcy pokazałam co i jak! Okazało się, że podpuszczony przez moich kolegów założył własny biznes – tylko po to, aby mnie wygryźć z posady.
Byłam w szoku… Ludzie, którzy tak długo mienili się moim przyjaciółmi, zwyczajnie mnie oszukali! Najpierw zrezygnowali ze mnie jako ze wspólniczki, mamiąc mnie obietnicą o spokojnym etacie, a potem „zlikwidowali” moje stanowisko pracy! Oczywiście, wszystko odbyło się w białych rękawiczkach.
No cóż, mają na co zasłużyli...
Psychicznie czułam się fatalnie, paskudnie przez nich wykorzystana. Marcin patrzył przerażony, jak pogrążam się w depresji. Zaczął więc usilnie namawiać mnie, abym mimo ciąży i rosnącego brzuszka walczyła o swoje. Słusznie założył bowiem, że lepiej będzie dla mnie i dla dziecka, kiedy się czymś zajmę, niż gdybym miała wpaść w marazm i rozpamiętywanie krzywd.
Przede wszystkim poszłam do Państwowej Inspekcji Pracy z pytaniem, co powinnam zrobić. Poradzono mi, abym złożyła w swojej dawnej firmie pismo z żądaniem uznania wypowiedzenia za bezskuteczne. Miałam to umotywować szokiem, działaniem pracodawcy z zaskoczenia i swoim ciążowym stanem. Napisałam je. Niestety, żaden z dawnych kolegów nawet mi na to pismo nie odpowiedział…
Zdesperowana złożyłam więc pozew do sądu pracy. Z goryczą pomyślałam wtedy, że wchodząc w prywatną firmę, w najbardziej pesymistycznych wyobrażeniach nie przypuszczałam, że ten piękny sen może się tak skończyć… Miałam przecież przed sobą świetlaną przyszłość, a skończyłam na bezrobociu. I to dlatego, że trzech drani uznało, że ja nie mam prawa mieć swojego życia prywatnego i dzieci! Przy czym dwóch z nich miało już rodziny, którymi zajmowały się ich niepracujące żony, a trzeci takiej rodziny nie planował…
Rozprawa odbyła się dwa miesiące po urodzeniu przeze mnie Zuzanki. Do sądu przyszłam sama, dziecko powierzając w tym czasie mamie, która bardzo mnie wspierała w początkach mojego macierzyństwa. Widać było, że moi koledzy bardzo się zdziwili, widząc mnie w eleganckiej garsonce i na szpilkach, jak dawniej bywało. Nie wiem, czego się spodziewali. Że zobaczą utuczoną i zaniedbaną mamuśkę z zasmarkanym od wrzasku dzieciakiem uwieszonym u jej piersi?!
Wyraźnie stracili rezon i na rozprawie mocno się zaplątali w swoich zeznaniach. Ja za to mówiłam o wszystkim jasno, oczywiście samą prawdę. Ostatecznie sędzia przychyliła się do mojej wersji i przywróciła mnie do pracy!
Ten wyrok powinien był mnie ucieszyć. Kiedy jednak wychodziłam z sądu, nie czułam smaku zwycięstwa. Widziałam po kwaśnych minach kolegów, że mnie nie chcą, i że i tak wylecę z firmy pod byle pretekstem, jak tylko się w niej pojawię. Po macierzyńskim poszłam więc na urlop wychowawczy, aby nieco się rozejrzeć. Zaczęłam wysyłać swoje CV do rozmaitych pracodawców, na spokojnie i bez stresu szukając czegoś interesującego.
W końcu, kiedy Zuzanka skończyła rok, znalazłam coś dla siebie. Małą powierzyłam więc wynajętej niani, a sama… Złożyłam wymówienie w firmie założonej niegdyś z kolegami, którzy nagle stali się moimi wrogami tylko dlatego, że mam macicę. I poszłam do nowej pracy, wierząc optymistycznie, że wszystko się ułoży.
Na razie jestem zadowolona. Pracuję w nowej firmie już ponad dwa lata, Zuza rośnie i za moment pójdzie do przedszkola, a my z Marcinem myślimy o drugim dziecku. I wiem, że nikt nie będzie miał mi tego za złe. Moja szefowa sama ma trójkę i dobrze wie, że wszystko można sobie tak zorganizować, aby działało świetnie. I pracę, i dom.
A co do moich byłych kolegów, to doszły mnie ostatnio słuchy, że w ich firmie nie dzieje się najlepiej. Jarek z Bartkiem, którego w końcu wzięto na wspólnika, stanowią parę i prowadzą własną politykę. Okradają spółkę; ciągną do siebie, jak mogą! Interes więc kuleje, atmosfera jest nieciekawa. Przyznam, że kiedy się o tym dowiedziałam, strasznie mnie to rozbawiło. „Macie, na co zasłużyliście! – pomyślałam. – Baliście się kobiety, a daliście się zrobić w konia całkiem komuś innemu!”. Mnie tam etat wystarczy.
Czytaj także:
„Pracowałam na czarno. Szef nie chciał dawać umów, a mi zależało na pracy. Ale potem zaszłam w ciążę...”
„Straciłam pracę i mieszkanie. Rodzice uznali, że to moja wina, bo zachciało mi się kariery, zamiast wyjść za rolnika”
„Chciałam udowodnić młodemu szefowi, że ma siano w głowie. Nie opłaciło mi się to, gówniarz wylał mnie na zbity pysk”