„Chciałam udowodnić młodemu szefowi, że ma siano w głowie. Nie opłaciło mi się to, wylał mnie”

Kobieta straciła pracę fot. Adobe Stock, insta_photos
„Koniec rozmowy. No to wyszłam, ledwie hamując się, żeby nie trzasnąć drzwiami. Taki smarkacz będzie mnie tu pouczał?! Na świecie go nie było, kiedy ja dostawałam nagrody. O, nie, nie będzie mi taki ktoś rozkazywał”.
/ 22.01.2023 17:15
Kobieta straciła pracę fot. Adobe Stock, insta_photos

Pewnego dnia wezwał mnie dyrektor. Gdy weszłam, w ciszy gabinetu słychać było jedynie nerwowy stukot jego paznokci na blacie wielkiego biurka. Za czasów poprzedniego dyrektora, który zajmował ten gabinet przez 27 lat, biurko było dwa razy mniejsze, a przede wszystkim niemal niewidoczne spod stosów rękopisów i dokumentów.

Teraz, na wielkim jak lotniskowiec meblu stały jedynie telefon, monitor i klawiatura komputera. No i filiżanka z kawą. O ile wiem, w jednej z przepastnych szuflad kryła się także butelka koniaku i kieliszek. Dyrektor Marecki nie ma jeszcze problemu alkoholowego, ale całe życie przed nim. Ma dopiero 35 lat. I ambicje, które wpędzają go w stres.

– Pani Tereso, tak dłużej już być nie może. Jest pani, proszę wybaczyć stwierdzenie, głównym hamulcowym naszego wydawnictwa.

3 lata temu wydawnictwo wchłonął koncern

Cóż, wiedziałam, że kiedyś musi do tego dojść… Od 37 lat jestem redaktorem książkowym. Naprawdę dobrym redaktorem, bo mogę pochwalić się wieloma nagrodami, podziękowaniami, książkami, które zyskały miano perełek edycyjnych. Trzy dekady temu o możliwość zatrudnienia mnie walczyły trzy wydawnictwa. Wybrałam to właśnie, i jak dotąd, nigdy tego nie żałowałam.

Zostałam szefową działu redakcji i przez 30 lat robiłam wszystko, by wypuszczane przez nas książki można było określić terminem „mucha nie siada”. Dzięki temu wydawnictwo zyskało renomę, przychodzili do nas znani autorzy, ich książki kupowali czytelnicy, niezmiennie pewni, że nie dostaną gniota czy edycyjnego barachła z błędami i literówkami.

Poprzedni dyrektor doceniał moją pracę. Wiedział, że aby książka była dobrze wydana, trzeba nad nią popracować. Potrzeba wysiłku, pomysłów, pracy z autorem, kilku korekt… A więc zaangażowania i czasu. Zaangażowanie w moją pracę wciąż we mnie tkwi, jedyne, czego mi brakuje, by dobrze wypełniać swoją pracę – to czas.

Trzy lata temu nasze wydawnictwo zostało wykupione przez koncern wydawniczy. Stary dyrektor szybko został zmuszony do przejścia na emeryturę, pojawił się nowy; młody i energiczny, którego zadaniem jest zwiększyć zyski. Nastały więc nowe porządki. Najpierw przeniesiono nas z wygodnego biura, gdzie były niewielkie pokoje umożliwiające skupienie się na pracy – do wielkiego, nowoczesnego biurowca. Tam kilkusetmetrowe hale podzielono niskimi ściankami bez drzwi, które nie tłumiły tego, co dzieje się parę metrów dalej.

Nie wiem, jaki temu przyświeca cel – podobno pracownicy nie będą tracić czasu na prywatne sprawy, skoro są na widoku. Ale ja uważam, że przez to gorzej pracują. Tę salę nazywamy brojlerownią. Że niby kurczaków jest więcej i szybciej rosną, ale jakość mięsa jest z pewnością gorsza…

Jako szefowa działu redaktorów i korekty, mam szklaną klatkę. Choć jest trochę ciszej, to czuję się wystawiona na widok i trudno mi się skupić. Dlatego co trudniejsze książki brałam do domu, by w spokoju je opracować. Wydawało mi się, że mimo trudniejszych warunków, praca
w wydawnictwie będzie polegać na tym samym – na wydawaniu dobrych książek najlepiej, jak potrafimy.

Myliłam się. Okazało się, że celem nie jest wydawanie literackich perełek, a książek, które się dobrze sprzedają. Pomyślałam, że takie czasy, trudno. Romanse, kryminały, wywiady-rzeki z celebrytami i gwiazdkami seriali, zamiast z ludźmi, którzy naprawdę mają coś wartościowego do powiedzenia. Sieczka.

„Ale przynajmniej – myślałam sobie – niech to będzie dobrze wydana i dobrze zredagowana sieczka. Od tego jestem ja i moi ludzie”.

Pewnego dnia przyszła do mnie Wandzia, korektorka, która przepracowała ze mną 20 lat. W oczach miała łzy i cała się trzęsła.

– Teresko, usłyszałam, że mają mnie zwolnić, bo pracuję za wolno – powiedziała.

– Jak to za wolno? Przecież korekta to nie w kij dmuchał. Trzeba wszystko sprawdzić raz, trzy razy, żeby błędów nie było… A ten ryży z produkcji powiedział, żebym wrzuciła tekst do worda i ten sprawdzi za mnie sam. Po cholerę, powiedział, mam ślepić sama. Mówię mu, że komputer głupi, nie odróżni „może” od „morze”, i błąd pójdzie. A on mi na to, że kogo to k… obchodzi. Termin jest. Ale jak ja mam taką grubą książkę – czterysta stron – w trzy dni sprawdzić? Ja się nazwiskiem podpisuję… Zobaczyli, że nie chcę ustąpić, więc mają zamiar mnie wyrzucić.

Trafił mnie szlag i poszłam do dyrektora po wyjaśnienia. Na to on daje mi terminarz produkcji.

– Niestety, pani Tereso, teraz są nowe normy. Musimy miesięcznie wydać tyle książek i nie mamy czasu na dopieszczanie.

– Ale renoma wydawnictwa… – próbowałam protestować.

– Renomą nie zapłacimy ludziom pensji, prawda?

Na to nie miałam odpowiedzi. Obronić Wandzi też mi się nie udało. Zwolnili ją na rok przed wejściem w okres ochronny przed emeryturą. Teraz pracuję dorywczo w domu jako korektorka. Daję jej zlecenia, kiedy książka jest bardziej skomplikowana, i chcę, by została dobrze zrobiona. Wandzi ufam, ale tym młodym siksom po polonistyce, które zatrudnili, zdecydowanie nie… Kiedy byłam dzieckiem, mój ojciec powtarzał często:

– Teresko, diabeł tkwi w szczegółach, a sukces w poważnym podejściu do tego, co robisz. Czy myjesz zęby, zawiązujesz sznurowadła czy montujesz silnik. Nieważne, co robisz. Twoja nieuwaga, lekceważenie może doprowadzić do problemów, a nawet tragedii. Źle umyte zęby doprowadzą do próchnicy. Przez rozwiązane sznurowadło możesz się przewrócić i potłuc. A byle jak zmontowany silnik może być przyczyną śmierci pasażerów auta.

– Nie będę monterem aut – powiedziałam wtedy. – Chcę być pisarką.

Pokiwał głową.

– Jak będziesz pisać głupoty, to wypaczysz umysły czytelników. Jedyny ratunek w redaktorze, który naprostuje błędy autora.

Moja praca musi być wykonana perfekcyjnie

Pamiętam, że te słowa zapadły mi głęboko w umysł – rola redaktora nagle urosła i zawód ten wydał mi się wyjątkowo ważny. Jak kontroler jakości na linii produkcyjnej silników, leków czy innych ważnych rzeczy. Więc zostałam redaktorką. Można powiedzieć, że redaktorką z misją – by naprawiać błędy autorów książek, którzy przecież są artystami i sadzą las słów. Moim zadaniem jest przyjrzeć się każdemu drzewu, czy aby nie chore…

Jednak ci młodzi redaktorzy i korektorzy, którzy przyszli ostatnimi laty do wydawnictwa, nie mają żadnej misji oprócz tej, by zarobić na życie. Nie mówię, że to jest złe, w końcu ja też pracuję dla pieniędzy. Ale jak się nie ma etosu pracy (to określenie odchodzące do lamusa, niestety), to wtedy jest nam wszystko jedno, w jakim stanie oddamy nasze dzieło.

– Dla nas najważniejszy jest termin! A czytelnik kupi wszystko – powiedział dyrektor. – Przecież nie ma pojęcia, jak powinno to wyglądać.

To nie jest prawdą. Przecież wszyscy mówią o tym, że książki wydawane są źle, z błędami, że są niechlujnie przygotowane… Jeszcze przez rok po wprowadzeniu nowych porządków próbowałam walczyć, i nawet mi pozwalano. W końcu dla wielu lepszych autorów wciąż byłam gwarancją dobrego przygotowania książki, której nie będą musieli się wstydzić. Jednak niedawno coś zaczęło się zmieniać. Poczułam na szyi sznur, który ukręcałam sobie swoim uporem.

– Ty, Tereska, jesteś jak Don Kichot walczący z wiatrakami – stwierdziła moja przyjaciółka Maja, gdy niedawno siedziałyśmy u mnie, pijąc kawę i oglądając film. – Siedzisz z nosem w tych swoich książkach i nie widzisz, że świat już jest inny niż nawet dziesięć lat temu.

– Jaki inny? – zaperzyłam się. – Każdy chce mieć dobre produkty. Moje książki będą stać latami na półkach, i nie chcę, by roiło się w nich od błędów ortograficznych i nielogicznie prowadzonej akcji. Wiesz, co ostatnio znalazłam w książce dla kobiet? Na pierwszej stronie bohaterka ma na imię Anna, a na trzydziestej Zofia, potem znów Anna i znów gdzieś Zosia. Autorka nie mogła się zdecydować. O tym, że bohater raz ma oczy niebieskie i brodę, a kiedy indziej piwne i tylko wąsy, nawet nie wspomnę. Nie mówiąc już o braku logiki wydarzeń. Robiła książkę taka młoda siksa i nawet nie zauważyła tego wszystkiego. Poprawiła gramatykę, może trochę styl, i poszło. I podpisze się pod tym bez wstydu. To jest najgorsze. Fakt, wyrobiła się w tydzień, ale przecież nie o to chodzi… – czułam, że mi ręce opadają, a moja misja bardziej przypomina krucjatę skazaną na klęskę.

– Nie martw się – pocieszyła mnie Maja. – Kobiety książkę przeczytają, niewiele z nich te błędy zauważy, po czym wyrzucą ją do kosza.

Wzdrygnęłam się. Wyrzucanie książek bolało mnie. Maja westchnęła.

– Takie czasy, Teresko. Kiedyś, jak coś robiono, to żeby przetrwało pokolenia. Meble, domy, ubrania. Bo było tego mało. Pamiętasz tę moją lodówkę na działce? To „Szron”, pierwsza polska lodówka. Dostałam ją od rodziców w prezencie ślubnym. Wciąż działa, bez jednej naprawy! A ile to już – 40 lat? A telewizor Sony w sypialni to od 16 lat nie może się zepsuć. Już chciałabym go wyrzucić i kupić płaski, ale mi szkoda, skoro dobry. A popatrz – pralkę wymieniłam już trzeci raz. Ty ciągle narzekasz na drukarki, że przestają działać. I nie wiadomo dlaczego. Podobno sprzęt specjalnie jest tak robiony, by się psuł po kilku latach, bo jakby był niezawodny, fabryki by zbankrutowały raz dwa!

Pomyślałam wtedy, że to samo tyczy się i książek, i gazet. Jednorazówki. A skoro mamy wziąć, zużyć i wyrzucić, by zrobić miejsce na nowe, to rzeczywiście, po co się starać. Szkoda czasu i wysiłku. Nie, nie potrafiłam się z tym pogodzić, a tym bardziej brać w tym udziału. Może jestem starej daty, może i mnie trzeba wyrzucić na śmietnik, żebym nie psuła dobrego samopoczucia nowym ludziom – ale póki jeszcze mogę coś zrobić, nie zrezygnuję.

W końcu coś jeszcze znaczę w tym wydawnictwie! Kilku ważnych autorów publikuje tu tylko pod warunkiem, że to ja będę czuwać nad ich książkami. Na przykład profesor T. Oddał właśnie swoją nową książkę. Przeczytałam ją uważnie i uznałam, że wymaga jeszcze pracy, i to autora. Profesor dojrzał problem, podziękował mi i zabrał się do pisania. Termin wydania był zdecydowanie za krótki, należało go przesunąć o co najmniej miesiąc.

– Pani chyba żartuje – oburzył się dyrektor na moją sugestię. – Zarząd czeka na tę książkę, ma się ukazać na targach w Krakowie.

– Nie jest gotowa – odparłam. – Profesor potrzebuje co najmniej dwóch tygodni na poprawki merytoryczne…

Weszła kadrowa, położyła na moim biurku kopertę…

Dyrektor wpatrzył się w pusty blat biurka-lotniskowca i coś chyba w głowie liczył. Fakt, potrafił w myślach rachować lepiej niż komputer.

– Dwa tygodnie możemy mu dać. Potem niech idzie do redakcji, korekty, cztery dni, produkcja… zdążymy.

– Panie dyrektorze, redakcja zajmie dwa tygodnie, potem korekta, skład, druga korekta, korekta autorska. To dwa miesiące.

Dyrektor popatrzył mi w oczy, a ja poczułam się, jakby mnie coś oblazło.

– Pani Tereso – powiedział wolno. – Książka ma się ukazać za miesiąc.

Koniec rozmowy. No to wyszłam, ledwie hamując się, żeby nie trzasnąć drzwiami. Taki smarkacz będzie mnie tu pouczał?! Na świecie go nie było, kiedy ja dostawałam nagrody. O, nie, nie będzie mi taki ktoś rozkazywał.

„Ja odpowiadam za jakość książki przed autorem. Poza tym, nic mi nie może zrobić – pomyślałam. – Za rok idę na emeryturę”.

Profesor oddał książkę po trzech tygodniach, a ja spokojnie zabrałam się za redakcję. To była orka na ugorze, ale efekty doskonałe. Wiedziałam, że to będzie przebój na rynku.  Tylko nie może być żadnych zastrzeżeń do redakcji i edycji. Zamierzałam tego dopilnować. Monity produkcji wyrzucałam do wirtualnego kosza. Przecież oficjalnie poinformowałam ich wcześniej, że termin należy przesunąć. No i wezwał mnie dyrektor i powiedział to koszmarne zdanie:

– Pani Tereso, tak dłużej być nie może. Jest pani głównym naszego hamulcowym wydawnictwa.

– Wydawało mi się, że raczej kimś, kto gwarantuje jakość – odparłam.

– Pani nie rozumie współczesnych czasów – odparł. – Teraz liczy się szybkość. Książka ma iść do druku za tydzień. To polecenie służbowe.

Cóż, wiedziałam, że kiedyś będzie musiało do tego dojść…

– Nie – powiedziałam. – Książka będzie gotowa za miesiąc.

I grzecznie spróbowałam mu wyjaśnić, dlaczego to takie ważne. Mówiłam o profesorze, środowisku naukowym, treści książki, o tym, jak bardzo ważne jest, by wydawnictwo zapunktowało.

– Na tle tego badziewia, które teraz zalewa rynek – tłumaczyłam jak dziecku – ta książka będzie niczym diament. Wydawnictwo tylko na tym zyska. Nieważne, że nie zdążymy na targi w Krakowie. Są jeszcze inne.

Cóż, taki czasy

Dyrektor słuchał mnie, miałam wrażenie, że nawet słyszy. W końcu powiedział:

– Dziękuję. Jest pani wolna.

Wyszłam, nie wiedząc, co o tym myśleć. Zgadza się ze mną czy nie? Miałam jednak złe przeczucia. I słusznie. Jeszcze tego samego dnia, pod koniec pracy, przyszła do mnie kadrowa i bez jednego słowa położyła na moim biurku kopertę. Otworzyłam, czując duszę na ramieniu.

„Zwolnienie dyscyplinarne” – przeczytałam w nagłówku.

Za odmowę wykonania polecenia służbowego, co naraziło wydawnictwo na straty finansowe.

Dyscyplinarka na rok przed emeryturą. Za to, że chciałam jak najlepiej wykonać swoją pracę.
Cóż, takie czasy. Nie ma w nich miejsca na stałość i jakość. Szybciej, więcej, czyli byle jak, bo inaczej po prostu się nie da.

Czytaj także:
„Emerytura miała mi przynieść święty spokój, a spędzała sen z powiek. Telefony z prośbą o przysługę dzwoniły bez końca”
„Wymyśliłam sobie chłopaka, żeby zabłysnąć przed znajomymi w pracy. Było mi wstyd, że po 30-tce jestem dziewicą”
„Córka rozplanowała mi życie na emeryturze. Miałam być darmową niańką dla wnuków, bo przecież i tak się nudzę”

Redakcja poleca

REKLAMA