Rżnęliśmy właśnie na tarasie w remika i wyglądało na to, że znowu wygram. Tylko jeden Genek był partnerem do przyzwoitej rozgrywki, ale dziś akurat powaliło go serce i od rana leżał w łóżku z holterem. No więc gra nam szła jak krew z nosa…
– Ciekawe, jaka będzie ta nowa, o której wspominała rano kierowniczka… – Zosieńka odłożyła karty i zaczęła poprawiać fryzurę.
– Już ci mówię – prychnęłam.– Stara i schorowana jak my wszyscy. Mam nadzieję, że nie będzie nosić treski tak jak ty. To strasznie wkurzające, że cały czas grzebiesz w kudłach.
– Ojej, no, po prostu jestem przejęta – nadęła się Zosia. – Dawno nie było nikogo nowego.
– Ja myślę, że to będzie brunetka z dużym biustem – rozmarzył się Jakub.
– Jasne – burknęłam. – I co ty byś, chłopie, z nią robił?
Tadzio się roześmiał, reszta za nim, aż od stolika przy schodach zaczęło na nas posykiwać towarzystwo różańcowe. Spojrzeliśmy na siebie, myśląc o jednym: oby tylko nie była to kandydatka do naszych świętych dziewic. Tak jak było do przewidzenia, wygrałam. Zośka poszła na masaż, Jakub z Tadziem oddali się snuciu wspomnień o wykwintnych alkoholach, więc uznałam, że zajrzę do Genia. Opleciony kablami wyglądał jak kosmonauta pogrążony w hibernacji w drodze na odległą planetę.
Ale! Niby taki zdychający łabędź, a pierwsze, o co zapytał, to czy nowa już jest. Chłopy! Nagle jakiś ruch się zrobił na zewnątrz, więc obiecałam, że zajrzę później, i wyszłam zobaczyć.
Wiem, że to się może wydawać niemożliwe, ale od razu ją poznałam. Nie miała co prawda futra ani niebotycznych szpilek, tylko siedziała otulona pledem na wózku, ale mój wewnętrzny radar się nie mylił: Piękna Agatka we własnej sfatygowanej osobie. Aż się cofnęłam do środka na miękkich nogach… Tylko tego brakowało, żebym tu trupem padła!
Chyba ciąży nade mną fatum – najpierw odebrała mi jedynego mężczyznę, którego w życiu kochałam, a teraz pojawia się w miejscu, gdzie zamierzałam dokonać swych dni.
– Pani Iwonko droga, co tak nieśmiało? – jedna z pielęgniarek zaszła mnie znienacka od tyłu. – Wypadałoby się przywitać z nową koleżanką!
Sama nie wiem, co było gorsze: to, że Agata pojawiła się po raz wtóry w moim prywatnym świecie, czy to, że jej kaprawe oczka przesunęły się po mnie bez cienia refleksji? Nie poznała mnie… Po rozwodzie wróciłam do swojego panieńskiego nazwiska, więc w ten sposób też mnie nie rozpozna – może i lepiej.
Wieczorem przy kolacji Zosia okropnie przeżywała rozmowę z nową. Powiedzieli jej, że Agata zamieszka u nas tylko na czas wakacji, bo syn z synową wyjeżdżają do Kanady i nie mogą jej zapewnić należytej opieki.
– Baju, baju – relacjonowała Zośka szeptem. – Tego Heńka, który zmarł w zeszłym roku, też rodzinka tak zrobiła w konia, pamiętacie? Za kilka dni ktoś podrzuci resztę rzeczy i adieu.
Co oni wszyscy w niej widzą?!
Następnego dnia Zośka siedziała już przy stoliku z Agatą, bo, jak stwierdziła, ktoś powinien kobietę wspierać. Potem w orbitę mendy wszedł Tadzio, dźwigając ze sobą album ze zdjęciami z podróży po świecie. Czekałam, kiedy Jakub wsiąknie, ale wzruszył tylko ramionami: nie żartował, naprawdę woli brunetki. I, mówiąc szczerze, przebojowe, smutne go raczej przerażają.
– Chcesz mi coś powiedzieć, Kubusiu? – zapytałam.
– A cokolwiek bym wskórał? – wzruszył ramionami.
Musiał być z niego niezły ogier za młodu, szkoda, że się mu tak utyło. Zośka miała dobre przeczucia, rzeczywiście wkrótce przyjechały rzeczy Agaty wraz z wiadomością, że wczasy w Ontario to tak naprawdę emigracja oraz zapewnieniem, że syn będzie z nią w stałym kontakcie.
Agata obnosiła się ze zbolałą miną, popłakiwała po kątach, a całe towarzystwo, nie wyłączając „dziewic”, krzątało się wokół, pocieszając ją i wymyślając rozrywki. Naprawdę wkurzyłam się, gdy i Genek dołączył do grona wielbicieli. Kiedy chorował, czytałam mu książki, woziłam od wnuczki ciastka z makiem, które uwielbiał, a teraz po prostu o mnie zapomniał. Słuchał tej wywłoki z rozdziawioną gębą jak wiejski przygłup, a ta opowiadała o swojej karierze teatralnej, wow, prawdziwa aktorka prowincjonalnego teatru trafiła się emerytowanemu hydraulikowi!
A ta, niby taka biedna i w psychicznej rozsypce, ale oko zrobione, fryzura bez zarzutu, a spod kocyka zawsze wystaje noga w pończoszce.
Zresztą ten cały wózek, na którym wjechała do ośrodka, to też tylko dla efektu na wejście – po trzech dniach wylądował na stałe w korytarzu. Czasem ktoś sobie o mnie przypominał i wpadał, żeby zapytać, dlaczego ostatnio trzymam się na uboczu. No, kurde, byłam tam, gdzie zawsze, to oni się odsunęli!
Zupełnie jak wtedy. Wtedy też tkwiłam na miejscu, czekając aż Agata znudzi się Mariuszem i zniknie. Potem prosiłam, płakałam… Ale spokojna głowa, teraz do tego nie dojdzie. Miarka się przebrała, gdy kierowniczka przeniosła Agatę do pokoju obok mojego, bo podobno gwieździe strasznie przeszkadzało słońce w okna o świcie. Teraz nie mogłam się już odizolować, słyszałam każde trzaśnięcie drzwi, śmiechy, ba, czasem nawet któryś z jej gości wpadał do mnie, by skorzystać z ubikacji, gdy tam była zajęta! To cholernie niesprawiedliwe: już stałam pod ścianą, a ona wciąż się rozpychała, od młodości bruździła w moim życiu, cholera szlag!
Dość tego!
Jeżeli los wystawia mnie na próbę, podejmę rękawicę, nie mam już nic do stracenia! Do zyskania też w sumie nie miałam za wiele, oprócz satysfakcji i nowego celu w życiu.
Nowego? Co ja bredzę, jakiegokolwiek! Nasz pensjonat przypominał właściwie poczekalnię do gabinetu, w którym urzędowała śmierć, i jak to w poczekalni bywa, wszyscy się śmiertelnie nudziliśmy.
Obecność najgorszego wroga nadawała mojemu życiu rumieńców. Koniec z remikiem i oglądaniem brazylijskich seriali, pora czerpać satysfakcję z tego, co zsyła dobry Bóg! Pomysł wydawał się prosty: zabić babę, zanim ona wykończy mnie. Oczywiście nie miałam ochoty iść do kryminału za czyn, który w gruncie rzeczy zasługiwał na nagrodę, obmyślałam więc sposób na morderstwo doskonałe. W ramach kamuflażu zaczęłam się integrować ze swoją ofiarą.
Przeniosłam krzesło do stolika, gdzie siedziała otoczona wianuszkiem adoratorów, patrzyłam na „mojego” Genka spijającego słowa z jaskrawo pomalowanych ust tej wydry, słuchałam starych dowcipów opowiadanych przez nią z takim namaszczeniem, jakby deklamowała Szekspira, i zaśmiewałam się z nich razem z całym towarzystwem. Wreszcie zostałam zauważona przez „gwiazdę”, a z czasem awansowałam do roli przybocznej psiapsiółki, czyli tła, na którym dobrze się eksponowała jej wybitna postać…
Zaczęłam nawet bywać na prywatnych audiencjach i właśnie tam wpadłam na wspaniały pomysł: otruję gada! Na parapecie, w jednej z doniczek zauważyłam roślinę, o której mój siostrzeniec studiujący botanikę opowiadał kiedyś, że była stosowana przez faszystów do doświadczeń na więźniach. Aplikowano nieborakom sok z liści i pod wpływem toksycznej substancji zawartej w nim, język ofiary puchł do takich rozmiarów, że zatykał drogi oddechowe. Wkrótce potem następowała śmierć na skutek uduszenia.
To było to!
Ta wizja uradowała moje serce, a co lepsze, nawet wiedziałam, jak podać suce jej „lekarstwo”. Agatka bardzo dbała o dietę i codziennie robiła sobie koktajl z surowych warzyw i jogurtu, twierdząc, że dzięki temu utrzymuje bystry umysł i nienaganną sylwetkę. Jak dla mnie, jej umysł od dawna był spaczony niczym stary taboret, a ciało łudząco przypominało zasuszoną mumię Tutanchamona, ale nie sądzę, by było to zasługą diety. Tak się starzała, i już. Niektórym się tyje, innym chudnie. W naszym wieku niewiele można już z tym robić oprócz pogodzenia się z faktami. Tyle w temacie.
Ale skoro Agata uważała inaczej, było mi to jedynie na rękę. Oberwałam parę liści z trującego zielska, rozgniotłam je i zawinęłam w płócienną chusteczkę, którą potem mocno skręciłam. Uzyskałam w sumie kilkanaście kropel zielonego soku, których wmieszanie do koktajlu nie nastręczało żadnych trudności. Potem mogłam z satysfakcją przyglądać się, jak nieświadoma niczego ofiara rozkoszuje się zabójczą miksturą.
– Na zdrowie – powiedziałam.
– Na pewno – uśmiechnęła się stara małpa. – Też mogłabyś spróbować diety, kochana, bo ciut cię za dużo.
– Wolę umrzeć młodo niż katować się tym świństwem – odpowiedziałam. – Jestem pewna, że ten koktajl cię wpędzi do grobu.
Byłam ciekawa, kiedy trucizna zacznie działać, i bacznie obserwowałam ruchy ofiary, ale nic nie wskazywało na zbliżającą się agonię.
– Przestań się tak na mnie gapić – Agatka przywołała mnie do rzeczywistości. – Z kulturą to ty nie miałaś za dużo do czynienia, he he…
Uśmiechnęłam się głupkowato, ale cała się w środku zagotowałam. Znalazła się hrabina! „Poczekaj trochę – pomyślałam – pokażesz, jak kulturalnie zejść z tego świata”. Niestety, Agatka okazała się twardą sztuką. Trucizna nie zadziałała ani tego dnia, ani następnego, uznałam więc, że dawka musiała być za mała. Nie mogłam cały czas podskubywać rośliny z pokoju „mendy”, bo w końcu zostałby sam badyl i tajność misji szlag by trafił. Musiałam zatroszczyć się o własny matecznik.
– Nie ma sprawy – kwiaciarka w pobliskiej budce uśmiechnęła się czarująco. – Możemy dla pani zamówić każdą roślinę. Proszę wybrać sobie z katalogu, a na czwartek będzie pani miała wymarzony kwiatek.
– Jeden?! – prychnęłam. – Moja droga, ja potrzebuję przynajmniej pięciu sztuk, i to dorodnych!
Pani zapewniła, że będę zadowolona i, o dziwo, w czwartek miała dla mnie obiecane zielsko. Zapłaciłam majątek, ale co tam, na marzeniach się nie oszczędza! Postanowiłam iść na całość i wmieszać do jarzynowego koktajlu Agatki całą roślinę.
– Dodałam chyba za dużo jarmużu – skrzywiła się po pierwszym łyku.
– Ale to nic, jarmuż jest zdrowy.
Z nią przynajmniej nudno mi nie było
Wypiła całą szklankę paskudztwa, a już się martwiłam, że z powodu dziwnego smaku wyleje koktajl do klozetu. Byłam pewna, że po takiej dawce padnie wprost pod moje nogi, lecz nic takiego się nie wydarzyło, przeciwnie, wprost tryskała energią! Wieczorem w świetlicy urządziła konkurs karaoke i popisywała się swoim wybitnym głosem, a głupi Genek nie spuszczał z niej wzroku. Co on widział w tej zasuszonej szkapie kwiczącej jak zarzynany prosiak?!
Miałam słabą nadzieję, że trucizna zadziała z opóźnieniem i noc uciszy na zawsze naszą artystkę. Nic z tego, rano wciąż wyglądała żwawo. Zadawałam sobie pytanie, ile papki z trujących liści muszę jej jeszcze podać, żeby łaskawie zdechła? Czy wystarczy roślin, które zakupiłam? Postanowiłam skontaktować się z siostrzeńcem i wypytać o szczegóły dotyczące używania tej roślinnej trucizny przez nazistów. Powiedziałam mu, że chyba dostałam właśnie w prezencie roślinę, przed którą kiedyś mnie ostrzegał.
– Niech ciocia mi ją opisze – przerwał mój wywód, a kiedy z grubsza nakreśliłam mu wygląd liści i pokrój, roześmiał się z ulgą. – Z tego, co ciocia mówi, wynika na dziewięćdziesiąt procent, że to epifylum. Nie ma się czego obawiać, to nie truje.
– Epifylum – przyznałam mu rację. – Tak chyba mówiła miła pani, od której to… dostałam. Ale przecież opowiadałeś kiedyś, że naziści używali tego jako trucizny!
– Pokręciło się cioci – powiedział z przekonaniem. – To była zupełnie inna roślina, daję słowo. Ale epifylum pięknie kwitnie…
Pięknie kwitnie, bomba!
A ja nakupiłam tego badziewia jak głupia i skarmiam nim swojego najgorszego wroga! Pogratulować, naprawdę. Byłam sobą załamana. Wcześniej niż zwykle poszłam do łóżka i popłakawszy sobie z wściekłości, zasnęłam jak dziecko. Na śniadaniu pojawiłam się już w lepszym nastroju, a brak Agatki przy stoliku nawet poprawił mi apetyt.
Na korytarzu nagle zrobiło się zamieszanie. Ktoś biegł do telefonu, ktoś krzyknął. Wychyliłam się z ciekawością – pod drzwiami pokoju wrednej sąsiadki tłoczyli się pensjonariusze, usiłując zajrzeć do wnętrza.
– Ej, co się dzieje? – spytałam, podchodząc do Genka.
– Agata nie żyje – powiedział łamiącym się głosem. – Zawał serca.
Z trudem zapanowałam nad sobą. A więc jednak osiągnęłam cel! Najwyraźniej epifylum nie jest takie nieszkodliwe, jak zapewniał mnie siostrzeniec… No, teraz i ja mogę spokojne umrzeć, bo co niby miałabym robić w takim miejscu? Grać w remika z Genkiem? Nie po tym, jak obecność mendy nadała mojemu życiu sens i intensywność. Właściwie, nawet szkoda, że tak szybko nas opuściła.
Czytaj także:
„Nie chciałem zardzewieć na starość i wziąłem się za siebie. Męska duma wzięła górę i przypłaciłem to zdrowiem”
„Na starość stanęłam na ślubnym kobiercu ze skąpcem. Mój nowy mężulek, by oszczędzić kasę, nie dał mi nawet obrączki”
„Zamiast zamieszkać na starość z córką, wybrałem prywatny dom opieki. I dobrze, bo spotkałem tam... swoją dawną miłość”