Gdy byłam małą dziewczynką, marzyłam o tym, że ułożę sobie życie jak w bajce. Cóż, pewnie większość dzieci ma takie plany. Dopiero dorosłość je weryfikuje. W szkole podstawowej byłam pewna, że do 25. roku życia będę już miała idealnego, kochającego, ambitnego i zabawnego męża i przynajmniej jedno dziecko w drodze.
Nigdy nie miałam szczęścia do facetów
Rzeczywistość była zupełnie inna. Być może to moje pragnienia przyczyniały się do tego, że z żadnego z moich związków nic nie wychodziło. Może za bardzo chciałam, zbyt łatwo się angażowałam, może odstraszałam facetów swoją nadgorliwością.
Najpierw, gdy byłam jeszcze w liceum, starałam się być perfekcyjną dziewczyną. W odpowiedzi na moje starania słyszałam od swoich chłopaków, że ich przytłaczam, że nie mogę od nich wymagać takiego zaangażowania już na tym etapie. Nie rozumiałam tego. Byłam przekonana, że w związku dostaje się tyle, ile samemu się daje. Problem w tym, że nie każdy chce dawać aż tyle. Zwłaszcza w wieku kilkunastu lat. Każdą relację kończyłam więc ze złamanym sercem.
Na studiach postanowiłam zmienić strategię. Udawałam, że jestem zupełnie wyluzowana, że nie zależy mi na przyszłości swoich romantycznych relacji. Chciałam być jednocześnie kumpelą i dziewczyną do łóżka, realizować męskie fantazje, a zarazem nie być „typową babą”, która wiecznie suszy głowę o flirt z koleżanką czy inne bzdury.
Niestety, byłam traktowana dokładnie tak, jak pozwalałam się traktować. Dla facetów stałam się „furtką” na wolny sobotni wieczór. Wpadali do mnie, gdy nie mieli niczego innego do roboty, a gdy przestawali dzwonić, okazywało się, że zdobyli już dziewczynę, o którą się starali. Ja byłam tylko „czekadełkiem”. Nie wymagałam deklaracji ani zaangażowania, więc ich nie dostawałam. A facetom w tym wieku... No cóż, im w to graj.
Zaczęłam wątpić w mężczyzn
Po studiach wiele koleżanek i kolegów zaczęło się statkować. Zaręczali się, planowali śluby, a ja nadal byłam sama. Nie zliczę, ile nocy przepłakałam w poduszkę z tego powodu. Nie rozumiałam, co jest ze mną nie tak. „Przecież tak bardzo pragnę miłości, tak bardzo marzy mi się rodzina, jestem ładna, jestem mądra, przychylę nieba facetowi, który postanowi założyć ze mną rodzinę”, myślałam z goryczą.
A jednak w moim życiu nadal nic się nie zmieniało. To wtedy zaczęłam na poważnie rozważać zmianę swoich priorytetów. „Co jeśli mężczyzna nie jest mi pisany? Robię się coraz starsza. Przecież chciałabym mieć dzieci”, myślałam gorączkowo. „Co jeśli jeszcze przez dobre kilka lat nie trafię na przyzwoitego chłopaka? Mam rodzić pierwsze dziecko po 30-stce? A co jeśli w ogóle go nie urodzę?”.
Byłam przerażona tą perspektywą. Ze smutkiem i bólem serca mogłam zaakceptować, że nie zostanę żoną i nie spędzę reszty życia z idealnym mężczyzną, ale bycia matką nie potrafiłam odpuścić.
– Zuza, ty to naprawdę nie masz farta do tych facetów... – wzdychały koleżanki, z politowaniem błyszcząc mi przed oczami pierścionkami zaręczynowymi.
Nie chciałam ich litości
Przed światem grałam silną i niezależną kobietę, która nie chce i nie potrzebuje mężczyzny. Nie wiem, czy skutecznie, bo często łapałam koleżanki na pełnych współczucia spojrzeniach rzucanych w moją stronę.
– Dajcie spokój, swoje już przeszłam, nie wierzę w tę ściemę z miłością – kłamałam.
– Oj Zuza, to wystarczy poznać odpowiednią osobę... – pouczały mnie protekcjonalnie.
„Pewnie, bo to takie proste”, myślałam z przekąsem.
– Tak naprawdę do niczego nie potrzebuję mężczyzny. Oni tylko ranią, okłamują, robią problemy... W ogóle nie są użyteczni. No, dobra, chciałabym mieć dziecko, ale to właściwie jedyna rzecz, do której przydałby mi się facet. A potem może spadać – kontynuowałam swoje „niezależne” wywody.
Z czasem jednak tak bardzo wczułam się w swoją rolę, że zaczęłam wierzyć w to, co przedstawiam światu zewnętrznemu. Im częściej wyrażałam swoje rozgoryczenie męskim gatunkiem, tym bardziej naprawdę je odczuwałam. Tylu mężczyzn mnie już zraniło, tylu mężczyzn odrzuciło to, co ofiarowałam im na otwartej dłoni. Po co mi to znowu?. „Ja naprawdę chcę być tylko matką, a nie żoną!”, myślałam rozdrażniona.
A może samotne macierzyństwo?
Nie wiedziałam tylko do końca jak najlepiej się za to zabrać. Wiedziałam, że jako samotna osoba mam niewielkie szanse na adopcję. Mogłam skorzystać z banku nasienia, ale nieco przerażała mnie anonimowość tej metody.
Miałabym nosić w sobie i urodzić dziecko osoby, o której praktycznie nic nie wiedziałam? Nie, nie mogłabym tego zrobić. Moje myśli coraz intensywniej krążyły wokół macierzyństwa, dlatego podświadomie zaczęłam kategoryzować wszystkich mężczyzn w moim otoczeniu na „dobre materiały na ojców” i te „średnie”.
Najwyżej na tej skali plasował się Adam, mój kolega z pracy. Był przystojny i bardzo inteligentny. Na przestrzeni kilku lat w jednej firmie, zdążyłam się o nim nieco dowiedzieć. Był wolny, miał świetne relacje z rodzicami i siostrą, lubił czytać i pływać kajakiem. Zupełnie nie był w moim typie, dlatego nigdy wcześniej nie rozważałam żadnego flirtu z nim, ale musiałam przyznać, że, zupełnie obiektywnie, był naprawdę dobrym materiałem na partnera. A może i na ojca?
Zaczęłam się subtelnie zbliżać do Adama. Powierzać mu swoje problemy i delikatnie, niby od niechcenia flirtować. Im dłużej trwały te „podchody”, tym bardziej byłam pewna, że Adam będzie odpowiednim dawcą nasienia.
Okazja do zrealizowania planu była na horyzoncie: miesiąc później mieliśmy jechać na firmowy wyjazd integracyjny. Dobrze wiedziałam, że tego typu imprezy szybko zamieniają się w popijawy, które często kończą się różnymi przygodami. O tychże przygodach z chęcią rozprawialiśmy potem przez kolejne tygodnie przy biurowym ekspresie do kawy.
Postanowiłam: uwiodę Adama
Dobrze sobie wszystko zaplanowałam. Okoliczności będą sprzyjać, będzie alkohol, a Adam sprawia wrażenie, jakby zaczynał czuć do mnie miętę. „Idealnie”, pomyślałam z radością.
Już przed wyjazdem zaczęłam rzucać koledze śmiałe aluzje. Niby żartem, ale jednak tworzyły one między nami pewne seksualne napięcie. Nie będę ukrywać: doskonale się spisałam. Tak świetnie zrobiłam sobie „podkład” pod swój plan, że na samym wyjeździe prawie nie musiałam się już starać.
Po kilku drinkach Adam sam zaprosił mnie do swojego pokoju. Był namiętny i pełen pasji, ale ja niestety nie potrafiłam tego odwzajemnić, bo przecież nawet nieszczególnie mi się podobał. Po prostu mechanicznie wypełniłam zadanie. Kochaliśmy się tej nocy trzy razy, a przez kolejne dwa dni – kolejne kilka. Każde kolejne zbliżenie zwiększało moje szanse na ciążę.
Pierwszy test ciążowy wykonałam dopiero po miesiącu od wyjazdu. Nie spodziewałam się cudów, wiedziałam, że być może będę zmuszona jeszcze trochę kontynuować ten związek, zanim osiągnę swój cel. A tu jednak! Test wyszedł pozytywny!
Skakałam ze szczęścia, choć z nikim nie podzieliłam się jeszcze nowinami. Postanowiłam, że zrobię to dopiero, gdy będę pewna, że dziecko rozwija się dobrze, że ciąża nie jest zagrożona, że wszystko idzie zgodnie z planem. W międzyczasie musiałam jednak wymyślić jak rozwiązać moją relację z Adamem.
Postanowiłam zacząć się wycofywać
Coraz częściej wymawiałam się brakiem czasu czy złym samopoczuciem, a w pracy przestałam reagować na zaczepki z podtekstem. Liczyłam, że zrozumie aluzję i nie będziemy musieli przechodzić żadnej bolesnej rozmowy. Na szczęście zrozumiał – albo był zbyt dumny, żeby okazać zaangażowanie, gdy zainteresowanie z mojej strony wygasło.
Nasz „związek” rozszedł się po kościach, co było mi bardzo na rękę. Gdy byłam w trzecim miesiącu, a mój brzuch zaczynał powoli być widoczny, złożyłam wypowiedzenie. Adama poinformowałam, że dostałam świetną ofertę pracy po drugiej stronie Polski. Pogratulował mi i pożegnał – to były ostatnie słowa, które ze sobą zamieniliśmy.
Faktycznie planowałam przeprowadzkę. Wiedziałam, że mieszkanie w tym samym mieście, gdzie Adam jest ryzykowne. Znalazłam sobie kilka freelancerskich zleceń, które mogłam spokojnie wykonywać z domu, wymówiłam umowę najmu i przeniosłam się na Podhale.
To tutaj postanowiłam urodzić swoje dziecko. Swoje, bo przecież będzie tylko moje. Wczoraj lekarz powiedział mi, że to dziewczynka. Cieszę się i mam nadzieję, że wychowam ją na szczęśliwą kobietę. Ale od razu jej powiem, że w życiu nie ma co liczyć na bajkowe zakończenia... Sami jesteśmy kowalami swojego losu.
Czytaj także:
„Myślałam, że mąż wyprowadza psa dla zdrowia, a tak naprawdę to on łaził na smyczy za śliczną sąsiadką"
„Zajmowałam się chorą babcią, gdy rodzina grzała tyłki na plaży. Wściekli się, że to ja w spadku dostałam miliony”
„Kochałem się z sekretarką na biurku mojej żony. Maria uknuła intrygę, by puścić mnie z torbami i wynajęła testerkę wierności”