„Chciałam kochanka tylko dla siebie, ale on twierdził, że przysięgał być z żoną aż do śmierci. Nie zostawił mi wyboru…”

Matka nie wierzyła, że zostanę lekarką fot. Adobe Stock, Iurii Seleznev
„– Kocham cię, Olu, i marzę, by być z tobą, ale to niemożliwe – powiedział. – Irena to dobra kobieta. Jest matką moich dzieci. Nie mógłbym jej zostawić bez opieki. Więc póki ona żyje, możemy być razem tylko w tych wyrwanych tygodniach. Za które jestem wdzięczny losowi i mojemu prezesowi – uśmiechnął się smutno”.
/ 01.11.2022 14:30
Matka nie wierzyła, że zostanę lekarką fot. Adobe Stock, Iurii Seleznev

Moje życie przez ponad czterdzieści lat było spokojne i poukładane. Żadnych niespodzianek. Żadnych silnych emocji i wzruszeń, które nie pozwalają spać albo wywołują ataki paniki. Ani równie niedającej się opanować euforii. Niektórzy nazwaliby moje życie nudnym. A i ja, kiedy poznałam Ryszarda, to patrząc wstecz, myślałam sobie – ależ kiedyś moje życie było nudne i bez znaczenia!

Teraz za nim tęsknię

Pierwszy raz ujrzałam Ryszarda pewnego listopadowego popołudnia, gdy wszedł z małą walizką do mojego pensjonatu. Od razu go polubiłam. Miał miły, dźwięczny głos, uroczy uśmiech, i w ogóle był przystojny w taki „filmowy” sposób. Wprowadziłam jego dane do księgi meldunkowej, dałam klucz do pokoju i powiedziałam, że oczywiście śniadania są w cenie, ale gdyby chciał zjeść tu obiad lub kolację, to wystarczy rano dać znać.

– Obiady będę jadł w firmie – powiedział wtedy. – Ale kolacje chętnie w pensjonacie. Będzie mi pani towarzyszyć?

Mówiąc to, uśmiechnął się i uniósł prawą brew. Jak Gary Cooper, mój ulubiony aktor. A mnie serce zabiło niespokojnie. Zapomniałam języka w gębie i poczułam, że się czerwienię. Gdy poszedł do pokoju na piętro, miałam ochotę zapaść się pod ziemię. Co on sobie pomyśli? Zapewne, że czterdziestopięcioletnia stara panna z małego miasteczka pomyślała, że trzydziestopięcioletni wielkomiejski przystojniak sobie z nią flirtuje. Śmiech na sali. Kilka minut później rozsądek doszedł do głosu: A może gość nie zwrócił na to uwagi? Po prostu był uprzejmy. Są tacy mężczyźni, którzy mówią „dzień dobry”, a niektóre kobiety słyszą wyznanie miłości. Takie kobiety jak ja. Samotne stare panny, które nigdy nie kochały i których nikt nigdy nie kochał. Które są jak wyschnięty chrust przy torach, gotowy zapłonąć od najlżejszej iskry przejeżdżającego obok pociągu.

Ryszard pracował w centrali wielkiej firmy, która w naszym miasteczku miała swój oddział produkcyjny. Przez półtora roku co miesiąc–dwa przyjeżdżał tu na tydzień i wdrażał nowe procedury. Czy coś w tym stylu. Często jedliśmy razem kolacje. Rozmawialiśmy. Za trzecią wizytą zauważyłam, że ma lekko uszkodzony łuk brwiowy i siniak na szczęce. Spytałam z uśmiechem, czy się z kimś bił. A on popatrzył wtedy na mnie z takim intensywnym zastanowieniem, jakby podejmował decyzję – powiedzieć, czy nie powiedzieć. Potem opuścił głowę, ramiona mu opadły.

Moja żona… ona mnie uderzyła.

– Och! – nie wiedziałam, co powiedzieć.

Zupełnie nie wyglądał mi na mężczyznę, który daje się bić kobiecie. Chyba zorientował się, co mogłam sobie pomyśleć, bo pokręcił głową.

– Ona jest chora. Kiedy ma swoje… epizody, bije i nas, i siebie. Nas, czyli mnie i dwójkę naszych dzieci.

Byłam w szoku

Ryszard powoli, z wyraźnymi oporami, opowiedział mi o swoim trudnym życiu z kobietą, której choroba zabiła jego miłość.

– Irena jest na lekach, ale coraz częściej one nie działają – mówił cicho.

Trzymałam go za dłonie, drżały.

Potrafi wstać w nocy i uderzyć mnie budzikiem. Albo idzie do kuchni i wyrywa szuflady. Kiedyś goniła dzieci z nożem. To jest okropne, bo kiedy epizody mijają, ona jest taka sobą przerażona…

W miarę, jak zrzucał ten ciężar ze swoich barków, słowa płynęły szybciej, a ja czułam, że siedzi przede mną głęboko samotny człowiek, który bardzo potrzebuje miłości. I ja dałam mu tę miłość. Słuchałam, współczułam. A gdy potrzebował ludzkiego dotyku, byłam na miejscu.

– Jak bardzo mi tego brakowało – szeptał w nocy. – Przytulić się do kobiety, której ufam. Jesteś aniołem, Olu…

Kilka miesięcy później leżeliśmy w łóżku, zmęczeni miłością. Głaskałam go po włosach.

Chciałabym, żebyś był ze mną zawsze – powiedziałam.

– Też bym chciał – mruknął sennie.

– Zaopiekowałabym się twoimi dziećmi.

– Wiem. Byłabyś cudowną matką.

Myślałam intensywnie.

– A gdybyś oddał ją do szpitala psychiatrycznego? Przecież jest dla was niebezpieczna. Kiedyś zrobi wam krzywdę.

Przez chwilę leżał w milczeniu, a potem uniósł się na ręce i spojrzał na mnie w ciemnościach. Widziałam błysk w jego oczach.

– Kocham cię, Olu, i marzę, by być z tobą, ale to niemożliwe – powiedział. – Irena to dobra kobieta. Nie jej wina, że jest chora. Jest matką moich dzieci. Nie mógłbym oddać jej obcym ludziom. W takich szpitalach jest strasznie. Więc póki ona żyje, możemy być tylko w tych wyrwanych tygodniach. Za które jestem wdzięczny losowi i mojemu prezesowi – uśmiechnął się smutno.

Czułam ten smutek, który go przenikał

– Taki nasz los, kochana.

Kochałam go jeszcze bardziej za ten szlachetny charakter. Ale skręcało mnie ze złości, kiedy widziałam siniaki na jego ciele. Coraz częściej skracał pobyt, bo musiał wracać do żony, która rozpadała się psychicznie. Aż pewnego dnia Ryszard powiedział, że nie może już sobie pozwolić na przyjazdy tutaj, bo żona wymaga stałego dozoru, i że kto inny przejmie jego obowiązki.

– A co ze mną? – spytałam. – Z nami?

W oczach Ryszarda błysnęły łzy.

– Taki nasz los, ukochana – powiedział. – Może będziemy razem w następnym wcieleniu, moja Oleńko…

Myślałam, że z czasem ból i tęsknota znikną i pogodzę się z rzeczywistością. Mówiłam sobie, że to była przygoda, która cudem trafiła się starej pannie. Naprawdę starałam się podejść do sprawy rozsądnie. Ale w głowie wciąż miałam wizję życia Ryszarda w ciągłym strachu, w napięciu. Życie bez miłości, z kobietą, wobec której ma już tylko obowiązek. I tak rok po roku. Nie mogłam znieść myśli, że człowiek, którego kochałam nad życie i który mnie kochał, cierpi.

Postanowiłam coś z tym zrobić. Biłam się z myślami chyba z miesiąc. W końcu zrozumiałam, że z sercem nie wygram. Musiałam ratować ukochanego. Nie powiem, gdzieś w głębi czaiła się nadzieja, że będziemy razem. Ale nawet jeśli nie, to świadomość, że zdjęłam mu z ramion tak wielki ciężar, będzie mi pociechą. Pojechałam więc trzysta pięćdziesiąt kilometrów do jego domu. Dojechałam po północy, gdy wszystkie okna były już ciemne. Zaparkowałam kawałek dalej po drugiej stronie ulicy i obserwowałam dom. Rankiem Ryszard wyszedł z domu, a z nim dwójka dzieci, które odwoził do szkoły. Pół godziny później, kiedy wiedziałam, że Irena będzie szykować się do sesji terapeutycznej – malowała wówczas jakieś bohomazy, jak opowiadał Ryszard – podeszłam do drzwi i nacisnęłam dzwonek.

Otworzyła. Przez chwilę zrobiło mi się jej żal – młoda ładna kobieta uśmiechała się, patrząc na mnie. Wydawała się taka spokojna. Ale wiedziałam, co kryje się wewnątrz tego biednego mózgu. Prawdę mówiąc, niosłam ulgę nie tylko Ryszardowi, ale również tej cierpiącej kobiecie. Uniosłam dłoń, w której trzymałam pistolet na gwoździe, i strzeliłam. Gdy upadała, ja odwracałam się już i odchodziłam.

Wiedziałam, że nikt mnie nie rozpozna

Byłam przebrana za mężczyznę, a samochód miał fałszywe rejestracje. Odjechałam. Moje serce przepełniała rozpacz, że odebrałam życie człowiekowi – i radość, że zapewniłam lepszą przyszłość kilku osobom. Chciałabym móc na tym skończyć tę opowieść. Niestety, ma ona dalszy ciąg. Kilka dni później do N. przyjechał pan Władek, następca Ryszarda. Był to starszy mężczyzna, ciepły i jowialny. Ledwie wszedł do pensjonatu, postawił walizkę na podłodze, opadł na krzesło i zaczął mówić:

– Słyszała pani o żonie Ryśka, prawda? Ale tragedia! To była wspaniała kobieta, znałem ją od lat. Świetna malarka, sam kupiłem kilka jej pejzaży. Miała mieć pierwszą ważną wystawę… A tu jakiś psychol puka do drzwi i strzela gwoździami. Świat schodzi na psy, pani Olu, mówię pani. No i Rysiek. Jest załamany. Strasznie ją kochał. To było takie dobre małżeństwo. I dzieciaczki – pokręcił głową i w oczach błysnęła mu łza. – Załamane, mówię pani. Rysiek święty nie był, wie pani, o czym mówię – popatrzył na mnie znacząco, a mnie zrobiło się gorąco, bo w tym momencie zrozumiałam, że Ryszard nie był zbyt dyskretny. – A czasami skakał na boki, jak to mężczyzna o wielkiej energii. Mówił pani, że trenował sztuki walki? Nie? Czasami był cały posiniaczony od kopniaków, ale twierdził, że dzięki temu czuje, że żyje. No i żonę kochał jak wariat. A teraz to z niego wrak człowieka. Podobno chciał uciec, ledwo dzieci go powstrzymały. Biedaczyska.

I nagle zrozumiałam, że Ryszard nigdy nie zadzwoni. Nie przyjedzie. Nic, co mi mówił, nie było prawdą. Nie było nas. Był tylko bezwzględny uwodziciel, który wziął starą pannę na minę nieszczęśliwego, spragnionego miłości mężczyznę. Do dziś nie mogę sobie darować, że tak dałam się omotać. Jedyną pociechą jest mi myśl, że oboje – i ja, i on – straciliśmy ukochaną osobę. 

Czytaj także:
„Gdy zmarł teść, teściowa się zmieniła. Obsesyjnie interesowała się naszym życiem, nieproszona cerowała moje majtki”
„Czułam, że to dziecko musi żyć. Próbowałam odwieść Kasię od usunięcia ciąży i miałam rację. To dziecko uratowało jej życie”
„Adrian miesiącami mnie dręczył i prześladował. Policja mnie zbyła. Zainteresują się dopiero, gdy zrobi mi krzywdę”

Redakcja poleca

REKLAMA