„Miałam 22 lata, kiedy Robert mnie zniszczył. Myślałam, że byłam jego jedyną, a on prowadził >>casting<< na swoją żonę"

Załamana kobieta fot. Adobe Stock, fizkes
„Robert spotykał się z jeszcze jedną dziewczyną i „badał”, która z nas ma więcej zalet. Wygrała ona…Miałam wtedy dwadzieścia dwa lata i to, że Robert wybrał inną, oznaczało dla mnie koniec świata. Nie zliczę wprost, ile godzin przepłakałam. Byłam jego towarem zastępczym
/ 26.08.2021 13:16
Załamana kobieta fot. Adobe Stock, fizkes

Kiedy się zakochałam w Robercie, nie wiedziałam, że mam rywalkę. Zapewniał mnie przecież, że jestem dla niego jedyna, wyjątkowa i ukochana. Był przekonujący, wierzyłam, że jestem jego całym światem tak, jak on był moim.

Ale okazało się, że te kilka miesięcy, które przeżyliśmy razem, to nie była żadna wielka miłość, tylko… zwyczajny casting na żonę!

Robert spotykał się z jeszcze jedną dziewczyną i „badał”, która z nas ma więcej zalet. Wygrała ona…
Miałam wtedy dwadzieścia dwa lata i to, że Robert wybrał inną, oznaczało dla mnie koniec świata. Nie zliczę wprost, ile godzin przepłakałam. Czułam się nic nie warta i nie wierzyłam, że jeszcze kiedykolwiek poznam chłopaka, który uzna, że można zainwestować we mnie swoje uczucia.

Kiedy trzy lata później spotkałam Jacka, długo mnie musiał namawiać na randkę i w dodatku cały czas byłam czujna i gotowa wyłapać najdrobniejsze sygnały, że jest już mną znudzony, że nie dorastam do jego wyobrażeń.

Wiem, że Jacek nie miał wtedy ze mną łatwego życia. Wciąż bowiem odzywały się we mnie kompleksy, które pozostały mi w spadku po związku z Robertem. A pogłębiło je jeszcze to, co on znowu zrobił. Wydawało się bowiem, że zniknął na zawsze z mojego życia i jest gdzieś tam szczęśliwy z Natalią, która została jego żoną. Tymczasem pewnego dnia Robert zadzwonił do mnie i poprosił o spotkanie. Przyszedł na nie spokojny, wyluzowany i zaproponował mi, abyśmy znowu byli razem!

– Ale jak to? – byłam zaskoczona.

Ani słowa o miłości, o tym, że tęsknił i wreszcie zrozumiał, że nie może beze mnie żyć, tylko od razu tak prosto z mostu „wróć do mnie”?

– Przecież ty ożeniłeś się z Natalią! Rozwodzicie się? – zapytałam.

– Ależ skąd! – żachnął się, po czym pomilczał przez moment i dodał: – Natalia nie żyje… Zmarła podczas porodu. Zostawiła mnie samego z dzieckiem, więc pomyślałem, że ty… że my…

– Przyszedłeś zaproponować mi posadę mamki? – zdenerwowałam się jego bezczelnością.

A więc ta jego propozycja była czysto biznesowa! Bądź ze mną, bo potrzebuję kobiety i matki dla swojego dziecka, a ciebie już przecież przetestowałem i wiem, czego się po tobie spodziewać!

– Jesteś bezczelny! A ja nie jestem żadnym wybrakowanym towarem, aby robić za „produkt zastępczy”! – rzuciłam, po czym jeszcze chlusnęłam mu w twarz colą i uciekłam z kawiarni.

Znowu przepłakałam wiele dni, oczywiście szukając winy w sobie. „Widać zasłużyłam na takie traktowanie, skoro już po raz drugi Robert zlekceważył mnie i obraził!” – myślałam. – „Jestem po prostu beznadziejna...”.

Cała „terapia” Jacka, który cierpliwie przekonywał mnie o tym, że jestem najpiękniejsza i najmądrzejsza na świecie poszła z dymem w ciągu  jednego wieczoru.

Znowu startowałam od zera

Teraz wiem, że wtedy żaden facet nie byłby mnie w stanie przekonać o mojej wartości. Sama musiałam znaleźć w sobie siłę, aby w to uwierzyć, że jestem wartościowym człowiekiem, że jestem warta miłości. Ale, niestety, wtedy nie potrafiłam tego zrobić.

Wyszłam więc za mąż za Jacka nie dlatego, iż uwierzyłam w jego miłość do mnie, ale ponieważ uznałam, że nic lepszego mi się już w życiu nie trafi. Może do końca życia nie spojrzy na mnie żaden inny mężczyzna, więc na co miałam czekać?

Dlatego moje małżeństwo nie zostało zbudowane na zdrowych zasadach wzajemnej miłości i szacunku. W głębi duszy bowiem sądziłam, że zwyczajnie przechytrzyłam Jacka, udając, że uwierzyłam w jego miłość i że sama go także pokochałam. A on? Dlaczego się ze mną związał. „No cóż, to jego problem. Musi być albo ślepy, albo głupi” – myślałam sobie. I tak naprawdę w głębi duszy nim gardziłam…

Tak! Pogardzałam własnym mężem za to, że się na mnie nie potrafił poznać i uważał mnie za wartościową osobę! A ja przecież byłam guzik warta! 

Mimo to starałam się zachować pozory miłości i jakoś trwaliśmy w naszym małżeństwie, które uchodziło wśród znajomych i rodziny za zgodne i szczęśliwe. Urodziłam nawet dwoje dzieci, które bardzo kocham, one są dla mnie wszystkim. Kiedy jednak kolejno pojawiały się na świecie, za każdym razem  kiełkowało we mnie przekonanie, że… na nie sobie także w żaden sposób nie zasłużyłam.

Dostałam je, bo ktoś gdzieś tam na górze się pomylił i przypadkiem tak szczodrze mnie obdarował.

Wiedziałam więc, że moje szczęście musi się kiedyś skończyć. Po prostu byłam tego pewna! Dlatego gdy w wieku czterdziestu czterech lat zachorowałam na raka, wcale mnie to tak bardzo nie zaskoczyło. Uznałam, że wreszcie dopadło mnie moje prawdziwe przeznaczenie. Los zamierzał w końcu wyeliminować z ziemskiego ogrodu taki chwast, jak ja!

Początkowo nawet nie zamierzałam się leczyć…. Bo i po co? Przecież wiedziałam dobrze, że jest za późno na terapię i nie przyniesie ona żadnych efektów. Tak czułam ja, w dodatku powściągliwość lekarzy była dla mnie potwierdzeniem moich przewidywań. Ale moi bliscy się uparli, nie chcąc się pogodzić z takim wyrokiem losu.

Mąż i synowie wozili mnie do rozmaitych lekarzy w nadziei, że w końcu któryś z nich powie, że jednak mam jakąś szansę. Ale tak się nie stało. Za każdym razem słyszeliśmy to samo, że jeśli nawet jakieś szanse są, to niewielkie, bo nowotwór jest w bardzo zaawansowanym stadium.

Mimo to rodzina ubłagała mnie, abym poddała się wycieńczającej jeszcze bardziej mój chory organizm chemioterapii.

Byłam… towarem zastępczym

kiedy tamtego dnia leżałam wyczerpana w domu po serii chemii i nie miałam na nic siły, poczułam nagle, że muszę natychmiast wyjść na powietrze, bo inaczej się uduszę! Zwlokłam się więc z łóżka i jakoś dotarłam do pobliskiego parku. Sama, bo mąż akurat był w pracy, a chłopcy w szkole.

Siedziałam na ławce i wystawiałam twarz na działanie ostatnich ciepłych promieni słońca, kiedy ktoś się do mnie przysiadł. Spojrzałam niezadowolona, bo nie potrzebowałam żadnego towarzystwa, ale łagodna twarz tamtej kobiety ujęła nawet mnie – buntowniczo nastawioną do wszystkiego.

Sama nie wiem, kiedy zaczęłyśmy rozmawiać. Tak po prostu, zwyczajnie, o wszystkim i o niczym. Nieznajoma zauważyła, jak jestem słaba, i inne oznaki tak charakterystyczne dla osób chorujących na raka.

– Moja siostra także walczyła z nowotworem – powiedziała niespodziewanie.

– I co? Przegrała? – zapytałam pesymistycznie, jak to ja, przekonana, że rak to przecież wyrok i każdy chory musi umrzeć.

– Nie – zaprzeczyła radośnie nieznajoma. – Proszę sobie wyobrazić, że nastąpiła całkowita remisja. Od ośmiu lat nie stwierdzono u niej żadnych komórek rakowych.

– Szczęściara! – prychnęłam na to z niedowierzaniem.

– Pani także może nią być! – stwierdziła w tym momencie z przekonaniem kobieta.

– Ja? – wzruszyłam ramionami. – Ja mam czwarty stopień raka! – wykrzyknęłam, chcąc jej uświadomić beznadziejność mojej sytuacji.

– No i co z tego? Jola także go miała – ta jednak odparła  spokojnie.

A potem usłyszałam od niej, że najważniejsze w leczeniu raka jest pozytywne nastawienie psychiczne.

– Czasami  nawet nie wiemy, że sami hodujemy w sobie to świństwo, karmiąc je swoimi złymi emocjami i lękami – powiedziała. 

Po czym zaczęła mnie gorąco namawiać na wizytę u… psychoterapeuty.

– Chodzę do psychiatry! – burknęłam niegrzecznie.

Taką opieką są przecież objęci wszyscy chorzy na raka, powinna to wiedzieć, skoro chorowała jej siostra.

– Ale ja mam na myśli dobrego terapeutę. Zapewniam panią, że taka terapia może zdziałać cuda! Proszę dać sobie szansę – rzekła tymczasem niezrażona nieznajoma.

Po czym dała mi jakiś adres. Zwyczajnie nabazgrała mi go długopisem na kartce i prawie siłą wcisnęła do ręki! Nie miałam najmniejszego zamiaru tam iść! A jednak w jakiś tajemniczy sposób nogi same mnie tam poniosły…

Dzisiaj wiem, że to ta jasna strona mojej duszy, która chciała jednak mimo wszystko dalej żyć, zmusiła mnie do tego, by tam pójść. Zaczęłam się spotykać z poleconą przez nieznajomą z parku terapeutką. I musiałam przyznać, że okazała się przemiłą kobietą, która jak nikt inny potrafiła słuchać i zadawać właściwe pytania.

Sama nie wiem, kiedy zwierzyłam się jej z moich ciężkich przeżyć w młodości. Z tego, jak bardzo mnie zraniło i boli do dziś to, jak kiedyś mnie potraktował Robert. Opowiedziałam jej także o moim małżeństwie, które w głębi serca uważałam za mało udane.

Oczywiście, czasami moje wypowiedzi były nieskładne, urywane, ale pani Jagoda potrafiła wyciągnąć z nich prawidłowe wnioski.

– Pani postrzega siebie i świat przez to dawne upokorzenie – powiedziała.– Cały czas nosi pani w sobie te negatywne emocje i to one właśnie panią niszczą. Są odpowiedzialne za raka, który powstał w pani organizmie i żadne terapia nie pomoże, zanim się ich nie pozbędziemy – usłyszałam. – Musi je pani z siebie wyrzucić!

Powtarzała mi to potem wiele razy, ale ja jednak nie potrafiłam się odblokować. Ciężko jest bowiem zmienić swój tok myślenia, zacząć siebie postrzegać inaczej, doszukać się winy za niespełnioną  miłość nie w sobie, ale w tym drugim, niedojrzałym człowieku, który sobie paskudnie ze mnie zakpił.

Usiłowałam to powiedzieć terapeutce podczas kolejnych seansów, słowa wypływały ze mnie szybko jak pociski z karabinu.

Aż pewnego dnia pani Jagoda mi przerwała i stwierdziła:

– Pani bardzo często powtarza podczas naszej rozmowy, że jest pani niedobrze i chce się pani wymiotować. Z powodu Roberta, męża, niespełnionych nadziei. No, to niech pani idzie i zwymiotuje!

– Co?

Popatrzyłam na nią zaskoczona, a potem… wstałam i posłusznie poszłam do łazienki. Dawno nie dostałam takich torsji! Nawet po serii chemii, a wtedy bywało naprawdę ciężko. Czułam wtedy, że to nie jest takie zwyczajne rzyganie, że… oprócz resztek obiadu wylatuje ze mnie coś jeszcze… Moja choroba.

Nagle bowiem odblokowało się coś w mojej psychice i pojęłam, że Robertowi tak naprawdę nigdy nie chodziło właśnie o mnie. Na moim miejscu mogła się znaleźć jakakolwiek dziewczyna, młoda i naiwna, dająca się złapać na lep czułych słówek. I że to był zwyczajny manipulant, któremu dawało chorą satysfakcję upokarzanie innych ludzi, więc nie powinnam się nim przejmować. A to dlatego, że jestem wartościową kobietą, zasługującą na miłość męża i dwójki swoich dzieci!

Od tamtej pory zaczęłam zdrowieć... Rak się cofał w szalonym tempie i nawet lekarze przecierali oczy ze zdumienia, widząc te zmiany. Wszystko składali na karb nowych leków, ale ja wiedziałam swoje. To terapia u pani Jagody pomogła mi wyrzucić z siebie złe emocje, którymi „karmiła się” moja choroba. Bez nich była bezsilna i marniała w oczach.

Teraz minęły już trzy lata od ostatniej chemioterapii. Rak, zdaniem onkologów, został już opanowany. Oczywiście liczą się z tym, że może zaatakować znowu, pojawiając się na przykład w innym miejscu. Dlatego jestem pod stałą opieką lekarską.

Ale ja swoje wiem. On już nie wróci. Nigdy! Ja mu na to nie pozwolę. Oczyściłam bowiem swój umysł z destrukcyjnych myśli, a tym samym moje ciało zaczęło się „reperować”. Zrozumiałam, jak ważne jest dla mnie wyzdrowienie. Mam przecież rodzinę. Mam dla kogo żyć! Oni mnie potrzebują. A ja muszę przecież mieć szansę na to, aby w końcu naprawdę pokazać mężowi i synom, jak bardzo ich kocham.

Czytaj także:
„Gdy urodziłam syna, to córkę zepchnęłam na boczny tor. Patrycja stała się agresywna i nienawidzi brata"
„Uczennica chciała mnie uwieść. Odmówiłem, a ona oskarżyła mnie o molestowanie. Zrobiła mi z życia piekło"
„Dwukrotnie straciłem rodzinę. Matka mnie porzuciła, a rodzice zastępczy zwrócili do domu dziecka jak rzecz"

Redakcja poleca

REKLAMA