Kiedy patrzę wstecz i zastanawiam się, od czego się to wszystko zaczęło, to sobie myślę, że od piwnic. Wiele lat temu, późnym latem, ktoś zaczął okradać piwnice na naszym osiedlu. Rada mieszkańców postanowiła stworzyć straż.
Przez kilka tygodni osiedle patrolowały Dwójki Obywatelskie. Partnerem Karola, mojego męża, był Artur, lokator innego bloku, znajdującego się na skraju osiedla. Łazili przez trzy godziny co trzy dni i bardzo się polubili.
– Fajny facet – mówił Karol, kiedy wracał z patrolu. – Jest kierownikiem wykończeniówki na budowach. No wiesz, szef elektryków, glazurników.
– Ma żonę? – to mnie interesowało bardziej.
Karol pokręcił głową.
– Wdowiec. Ma dziesięcioletniego syna, którego wychowuje sam.
Mój mózg zaczął pracować. Przyjaciółka od dawna szukała porządnego mężczyzny.
– To może zaprosimy go na obiad? – powiedziałam. – Przyjdzie Gośka z mężem i Julita.
– Może założysz biuro matrymonialne, co? – odparł z ironią. – Tylko byś kojarzyła ludzi w pary. Jakby to w życiu było najważniejsze.
– A nie jest?
Skrzywił się. Zrobiłam obiad i pewnej soboty usiedliśmy w sześcioro przy stole.
– Strasznie jesteś spięta – powiedziała do mnie Gośka, moja siostra, kiedy godzinę później w kuchni szykowałam deser. – I zauważyłam, że starasz się nie patrzeć na Artura.
Przez moment nie wiedziałam, co odpowiedzieć.
– Przywidziało ci się – odparłam w końcu i głęboko odetchnęłam.
– Powiem szczerze. Miałam nadzieję, że zaiskrzy między nim a Julitą, ale…
– Ano – Gośka uśmiechnęła się, jakby jej się to spodobało. – Fajny facet. Interesujący. A ona taka trochę… monotematyczna. Nie pasują do siebie.
– Nigdy jej nie lubiłaś.
– Nie da się ukryć – pocałowała mnie w policzek. – Daj sobie spokój. Z tej mąki chleba nie będzie, uwierz mi.
Stracił panowanie nad nartami
I rzeczywiście, nic się między Arturem a Julitą nie zadziało. Natomiast Artur polubił się także z mężem mojej siostry, Frankiem. Okazało się, że jest fanem brydża, więc stworzyła się czwórka brydżowa z moją siostrą. Umawiali się raz w tygodniu na kilka partii, za każdym razem u kogoś innego. Kiedy byli u nas, donosiłam kanapki i kawę.
– Nie chcesz się nauczyć grać? – spytał mnie kiedyś Artur, gdy przyszedł do kuchni odnieść pusty talerz.
– Umiem grać – odparłam.
– Więc dlaczego…
– Karol odbiera to jako zagrożenie, bo jestem od niego lepsza – wzruszyłam ramionami. – Denerwuje się, gdy siadam do stolika. Więc udajemy, że nie gram – widząc jego zszokowane spojrzenie, dodałam: – Moim priorytetem jest małżeństwo. I zawsze było.
Patrzyliśmy na siebie przez długą chwilę, aż krzyk Karola: „I co z tymi kanapkami?!” pobudził nas do działania. Artur odstawił pusty talerz, a ja podałam mu pełny.
Któregoś dnia Artur powiedział, że zabiera syna w góry, by nauczyć go jeździć na nartach. Ma świetną miejscówkę, i jest tam fajny dom, który można wynająć na dwa tygodnie ferii. I czy byśmy się z nim wybrali. Kamila, nasza dwunastoletnia córka, ucieszyła się, bo uwielbiała jeździć na nartach. Franek opierał się, bo w ogóle nie lubił sportu, ale Karol i Artur go przekonali. I pod koniec stycznia, kiedy zaczęły się ferie, pojechaliśmy wszyscy na narty.
Było świetnie. Stołowaliśmy się u gaździny, więc wreszcie nie musiałam gotować. Wieczorami siadałam i czytałam książki, a reszta grała w brydża. Franek, z początku niechętny nartom, po czterech dniach jakby chwycił, na czym to polega i uznał, że to świetna zabawa. Jeździł coraz lepiej i szybciej. Dziesiątego dnia postanowił pojechać trudniejszą trasą, mimo że Artur i Karol mówili, by się wstrzymał. Ale Frankowi zawsze ciężko było przemówić do rozsądku. Pojechał. Potem przez cały wieczór nie mógł przestać mówić, jakie to było świetne uczucie.
Następnego dnia znów pojechał. Nie dotarł na sam dół. Stracił panowanie nad nartami, wyleciał z trasy i skręcił kark.
To nie był dobry człowiek
Gośka dziwnie zareagowała na śmierć męża – kiedy minął pierwszy szok i wróciliśmy do domu, jakby obraziła się na Artura. Nie chciała z nim rozmawiać. Przebywać z nim w jednym pokoju. Słyszeć od niego kondolencji. W dniu pogrzebu, kiedy wróciliśmy z cmentarza do jej mieszkania, odesłałam Karola z córką do domu, a sama postanowiłam przenocować kolejną noc u siostry, by nie była sama.
Siedziałyśmy do północy w saloniku, popijając dżin z tonikiem. Gadając o różnych duperelach, nie dotykając sprawy. Wreszcie, już wstawiona, Gośka powiedziała:
– To moja wina.
– Co? – mruknęłam, otwierając oczy. Też nie byłam już całkiem trzeźwa i ogarniała mnie senność.
– Od miesięcy myślałam, wyobrażałam sobie, jakby to było, gdyby Franek zniknął z mojego życia i byłabym wolna.
Gdy sens słów siostry do mnie dotarł, aż się wyprostowałam i nieco przetrzeźwiałam.
– A czemu życzyłaś mu śmierci?
Pokręciła głową.
– Nie myślałam o śmierci. Ale że… nie wiem, pozna kogoś i sobie pójdzie.
– Dlaczego? Nie kochałaś go?
Nalała sobie kolejnego drinka, ale wyjęłam jej szklankę z dłoni. Westchnęła.
– Pamiętasz, jak ostrzegałaś mnie przed ślubem, siedem lat temu, że on nie jest dla mnie? Że mu z oczu niedobrze patrzy? Śmiałam się z ciebie. Ale miałaś rację. To nie był dobry człowiek. Krzywdził mnie. To przez niego poroniłam. Nie chciał dzieci. Gdy byliśmy sami, poniżał mnie.
– Dlaczego nigdy mi tego nie powiedziałaś? – byłam zszokowana.
Fakt, nie przepadałam za Frankiem, coś mnie od niego odpychało. Ale wydawało mi się, że to mój problem, bo wszyscy go lubili, był przecież takim sympatycznym mężczyzną.
– Wstydziłam się, że go wybrałam – wzruszyła ramionami.
– Wiesz, że zawsze chcę mieć rację – uśmiechnęła się wstydliwie.
Tak… I nigdy nie przyznawała się do błędu. Nawet, gdy cierpiała. Były na to dziesiątki przykładów. Ale to… to było chore!
– Myślę, że ktoś w górze mnie wysłuchał – powiedziała – i spełnił moje życzenie. W taki okropny sposób. I dlatego czuję się winna.
Zdenerwowałam się.
– Bzdura. Nikt na górze nas nie słucha, a tym bardziej nie spełnia życzeń. Gdyby tak było, to nie byłoby na świecie tyle zła i cierpienia. Był dupkiem, nie słuchał dobrych rad, to i dostał za swoje. Ale, chciałam cię już wcześniej spytać, czemu obraziłaś się na Artura?
I wtedy Gośka się rozpłakała.
– Bo to przez niego tak marzyłam – szlochała. – Bo ja go kocham… Od pierwszych chwili na tamtym obiedzie. I wiem, że jemu też się podobam… Ale miałam męża…
Szklanka z dżinem wypadła mi z dłoni. No, masz ci los…
Kiedy rano obudziłyśmy się już trzeźwe, jeszcze raz wytłumaczyłam siostrze, że to nie jej myśli zabiły Franka, tylko jego własna głupota i przypadek. A potem poradziłam – choć słowa z trudem wychodziły z moich ust – żeby dobrze wykorzystała daną jej przez los szansę na drugie życie.
Na ślub przyjechała rodzina Artura
Rzadko się zdarzało, by Gośka mnie słuchała, ale teraz mówiłam jej dokładnie to, co chciała słyszeć, więc nie oponowała. Rok i dwa miesiące po pogrzebie Franka, odbył się ślub Gośki i Artura.
– Czemu jesteś taka smutna? – spytała mnie Julita, kiedy podczas ceremonii w USC patrzyłam na szczęśliwą pannę młodą.
– Nie jestem.
– Przecież widzę.
Wzruszyłam ramionami. Co mogłam jej powiedzieć? Ale musiałam rzucić jej coś na pożarcie.
– Pomyślałam, że to dziwne, kiedy szczęście jednych wyrasta na tragedii innych. Żeby Gośka mogła być wreszcie szczęśliwa, musiał umrzeć jej pierwszy mąż i żona Artura. Takie okrutne prawo natury. Nie sądzisz?
W oczach Julity nie dostrzegłam zrozumienia.
– Chyba musisz się napić, a potem twój mąż powinien dobrze cię poobracać, żebyś przestała wymyślać takie bzdury.
– Mówisz jak jakiś cholerny tępy seksista – skrzywiłam się.
– Jestem kobietą. Mam prawo.
Na ślub przyjechała rodzina Artura, między innymi jego matka, Renata. Kazała od razu mówić do siebie po imieniu. Miała sześćdziesiąt lat, ale wyglądała na czterdzieści. Cudowna kobieta, zoolog. Prowadziła w Bieszczadach stację weterynaryjną dla dzikich zwierząt. Siedziałyśmy przy stole obok siebie i opowiadała mi o swojej pracy. Nie mogłam przestać słuchać.
– Musisz, Danusiu, przyjechać do nas na wiosnę, po świętach. Zobaczysz, jak życie wśród natury jest inne od życia w mieście. Ja już tu nie potrafię. A tam czuję się, jakbym rzeczywiście robiła coś dobrego. Coś potrzebnego. I mam wrażenie, że ty też potrzebujesz tego poczucia, że twoje życie coś znaczy. To widać w twoich oczach.
Wiał wiatr zmian
Pojechałam w Bieszczady pod koniec czerwca, z córką i mężem, na dwa tygodnie. Zostałam na całe lato. I wracałam tam co roku, przez kolejne sześć lat. Pomagałam Renacie opiekować się zwierzętami, a to jest doświadczenie niepodobne do niczego innego. Jakby otwierało nam serce i duszę na inne wymiary istnienia. Moja córka też złapała bakcyla i już nie chciała być słynną aktorką. Po maturze poszła na weterynarię. Zazdrościłam jej. Ja już byłam na to za stara.
To właśnie wtedy powiedziałam do męża: – Karol, mam już dosyć miasta. Rozmawiałam z Renatą, powiedziała, że przydałaby się jej pomoc, zwłaszcza zimą. Jest tam fajny domek. Możemy się tam przenieść.
– Ani mi się śni. Tu jest moje miejsce, w mieście. A twoje przy mnie.
Wydawało mi się, że znów będzie jak zawsze – że ja się dostosuję do męża. Ale wokół już wiał wiatr zmian. Kobiety unosiły głowy, mówiły: dlaczego moje marzenia są mniej ważne od jego marzeń? Moja córka podrzucała mi artykuły w gazetach, dyskutowała ze mną.
Wreszcie pewnego dnia, po tygodniach zbierania się w sobie, powiedziałam do Karola: – Całe życie cię wspierałam. Opiekowałam się tobą, córką, domem. Na bok odsuwałam swoje pragnienia. Ale mnie też się coś należy. Chcę się przeprowadzić. Możesz jechać ze mną.
Karol wyczuł, że decyzja została podjęta. Wyszedł, trzaskając drzwiami. Ale ja już się nie bałam. Byłam jedynie podekscytowana nowym etapem życia.
Zamieszkałam w niewielkiej mieścinie, zatrudniłam się w stacji Renaty jako kierowniczka zaopatrzenia. Co jakiś czas wpadała tu córka, Karol przyjeżdżał z Arturem i Gośką na wizyty, czasem sam na weekendy i urlopy. Wbrew obawom, jakoś to funkcjonowało. Pewnie dlatego, że nie byliśmy młodzi, piąty krzyżyk majaczył już w oddali.
I wtedy znów nadeszła zmiana. Był marzec, zbliżały się święta wielkanocne, które tym razem mieliśmy spędzić wszyscy w domu Renaty. Karol, Kamila, Artur i Gośka mieli przyjechać razem na dwa dni przed Wielką Sobotą. Jednak Kamila – która właśnie kończyła studia – musiała zostać w mieście jeszcze dwa dni. A Artur musiał zdać budowę.
Postanowili przyjechać razem dwa dni później. Tak więc mój mąż i moja siostra wsiedli w jej samochód i ruszyli w Bieszczady. Nigdy do nas nie dotarli. Zderzyli się czołowo z TIR-em, którego kierowca zasnął za kółkiem i zjechał na przeciwległy pas.
Pozbyłam się poczucia winy
Pochowaliśmy ich na cmentarzu niedaleko osady, w której teraz mieszkałam. Następnego dnia po pogrzebie siedziałam przy ptaszarni i karmiłam z ręki bociana z chorym skrzydłem. Byłam jak otępiała. Poczucie winy zalewało mnie falami. Zrozumiałam, jak czuła się moja siostra po śmierci Franka. Jak morderczyni.
Artur usiadł obok mnie.
– Myślę, że się tu przeprowadzę – powiedział. – Maciek studiuje, nie jestem mu już potrzebny. A tu mieszkają wszyscy, którzy są mi drodzy.
Czułam na sobie jego spojrzenie. Dokładnie tak samo, jak dwadzieścia lat wcześniej, kiedy siedział obok mnie w autokarze. Tygodniową wycieczkę szlakiem polskich zamków wygrałam w konkursie.
Karol nie chciał jechać, nie lubił zwiedzania. Więc dobrali kogoś innego. Artura. Siedzieliśmy obok siebie, rozmawialiśmy, razem zwiedzaliśmy. Po trzech dniach wiedziałam już, że to był mężczyzna dla mnie, a ja dla niego. Ale on miał żonę i dziecko. Ja męża i dziecko. Mimo to na samą myśl o rozstaniu z nim cierpiałam i płakałam. W ostatnią noc przyszedł do mojego pokoju. Powiedział: „Jesteśmy tylko ludźmi, nie aniołami”.
Gdy potem kochałam się z mężem, przez całe lata wyobrażałam sobie, że to Artur. I męczyło mnie poczucie winy. Może dlatego pozwalałam Karolowi na więcej niż powinnam? Potem Artur znów wkroczył w moje życie, a ja udałam, że go nie poznaję.
– Kiedyś Gośka powiedziała, że to za sprawą jej pragnień zginął Franek – wyszeptałam do Artura. – Tłumaczyłam jej, że to bezsensowne myśli, które nie mają nic wspólnego z rzeczywistością. Ale teraz czuję się podobnie.
Kilka miesięcy trwało, zanim poradziłam sobie z tym irracjonalnym poczuciem winy, że mój mąż i moja siostra zginęli, ponieważ ja kochałam Artura i marzyłam, by wreszcie móc być z nim. Pomogło mi zdanie, które usłyszałam podczas kazania w bieszczadzkim kościółku:
„Człowiek nie kształtuje swojego losu, lecz jedynie reaguje na to, co Bóg mu podsuwa. Wtedy wykorzystuje szanse lub nie. Zajrzyjcie w swoje serca, tam znajdziecie podpowiedź, co należy uczynić.”
Popatrzyłam wtedy na siedzącego obok Artura. On już patrzył na mnie z napięciem w oczach. Moje serce zaśpiewało. Położyłam dłoń na jego ręce. I wtedy z drugiej strony dobiegł mnie cichy szept Renaty.
– Boże, dzięki ci. Wreszcie.
Czytaj także:
„Po trzydziestu latach małżeństwa wykopałam darmozjada na bruk. Zaczynam drugą młodość i zamierzam szaleć do upadłego”
„Mój chłopak mnie zostawił, kiedy byłam w ciąży. Związałam się z bogatym Niemcem i w końcu jestem szczęśliwa”
„Chwaliłam się, że córka jest menedżerką w wielkiej firmie. W rzeczywistości była panią do towarzystwa. Brzydzę się nią”