„Kobiety marzą o zaangażowanych ojcach, a moja żona była obrażona, że mam lepszy kontakt z córką niż ona”

Żona zazdrościła mi dobrego kontaktu z córką fot. Adobe Stock, NDABCREATIVITY
„Wściekła trzasnęła drzwiami sypialni. Tego dnia spałem na kanapie. Mijały tygodnie, a Marta była coraz bardziej zazdrosna. Myślałem, że ucieszy się, że skoro nie mam obecnie pracy, to chcę wykorzystać cały wolny czas na bycie obecnym w życiu córki”.
/ 03.06.2022 06:15
Żona zazdrościła mi dobrego kontaktu z córką fot. Adobe Stock, NDABCREATIVITY

Praca. Jedni ją kochają, inni uważają za zło konieczne. Tak czy siak za coś trzeba żyć. Ja postanowiłem zaryzykować i postawić wszystko na jedną kartę. Na szczęście okazało się, że to był strzał w dziesiątkę. I dla mnie, i dla mojej rodziny.

Zawsze wolałem pracować dla siebie

Nie lubiłem zwierzchnictwa, zwłaszcza jeśli przełożony był „z zawodu dyrektorem”, dla którego nie liczyło się skuteczne, racjonalne zarządzanie, tylko pokazywanie pracownikom, gdzie ich miejsce. Dlatego od czasu ukończenia studiów imałem się różnych zajęć: tłumaczyłem umowy i robiłem za tłumacza dla prelegentów w trakcie konferencji, redagowałem artykuły ekonomiczne, napisałem kilka ulotek na zlecenie, a nawet pomogłem pewnej celebrytce napisać książkę. Marta odnosiła się do moich zajęć z dezaprobatą.

To wszystko wyłącznie fuchy. Mniej lub lepiej płatne, ale nic stałego – mówiła. – A jeśli kiedyś zlecenia przestaną napływać? Pójdziesz na budowę, do taczki? Przecież nie nadajesz się do pracy fizycznej. A może załatwię ci etat u siebie, co? Pani Lila wybiera się na emeryturę...

Marta pracowała w firmie z artykułami ogrodniczymi. Była panią od wszystkiego. Teoretycznie dzieliła obowiązki z panią Lilą, ale starsza kobieta miała coraz większe problemy ze wzrokiem i poruszaniem się, więc Marta przejęła część jej zadań. Oczywiście doskonale wiedziała, że praca od dziewiątej do siedemnastej niespecjalnie mnie interesuje, na dokładkę pod takim szefem jak jej, który był okropnym furiatem. Marta nie raz i nie dwa wracała z pracy zmęczona i wściekła przez jego idiotyczne wybuchy.

Kiedy zaszła w ciążę, było oczywiste, że sytuacja się zmieniła i muszę znaleźć stałą pracę. Pensja Marty była, jaka była, i to ja musiałem zapewnić finansowe bezpieczeństwo mojej powiększającej się rodzinie. Tylko czym miałem się zająć? Zacząłem przeglądać portale z ogłoszeniami i rozsyłać cefałki. Oferty były różnego rodzaju, ale najbardziej spodobała mi się ta z agencji reklamowej. Dużej, która szukała ludzi z doświadczeniem w pisaniu inspirujących tekstów i znających biegle angielski.

To było coś dla mnie. Uwielbiałem robić takie rzeczy

Propozycja finansowa też wyglądała obiecująco. Ochoczo poszedłem na rozmowę i... zatrudnili mnie. Na razie na okres próbny. Po trzech miesiącach, czyli miesiąc przed narodzinami Jagódki, dostałem umowę na stałe. Praca była ekscytująca. Młody zespół, ciekawi świata ludzie, wciąż nowe zadania. Każdy projekt stanowił wyzwanie. Organizowaliśmy kampanie reklamowe – od ulotek, przez media społecznościowe, po spoty dla telewizji i innych kanałów komunikacji.

Ja zajmowałem się warstwą tekstową, ale trzeba było ogarnąć mnóstwo innych aspektów: drukarnie, grafikę, obsługę planów zdjęciowych, lokalizacje. Chętnie brałem udział w różnych etapach procesu, ucząc się nowych rzeczy. Odnalazłem się w dziedzinach, które wcześniej nie były moją specjalizacją. Potrafiłem zorganizować wizażystkę, rekwizyty, a nawet umieścić tekst w atrakcyjnej grafice.

Był tylko jeden problem. Szef. Typowy pracoholik. Spędzał w pracy całe dnie i tego samego oczekiwał od podwładnych. Wracałem do domu późno, coraz później. Cierpiały na tym moje kontakty z Jagódką. Marta była świadkiem jej pierwszego kroku, pierwszego słowa, a mnie to ominęło. Bałem się, że córka zacznie patrzeć na mnie jak na jakiegoś wujka. Kiedy podrosła, umiała już składać zdania oraz pytania, zaczęła się interesować wszystkim wokół, a ja zazdrościłem Marcie, że może tłumaczyć jej świat, podczas gdy ja jestem jakimś weekendowym tatusiem, o ile miałem wolny weekend.

Co gorsza, zaharowywałem się na śmierć, a w nagrodę słyszałem od szefa, że mogłem coś zrobić lepiej. Dobrze, że nasz zespół się wspierał, zwłaszcza gdy szef cofał nam premie, powołując się na niezadowolenie klientów. To ciekawe, czemu wracali, skoro byli tacy niezadowoleni. Czarę goryczy przelała sytuacja, gdy szef obciął nam prowizję, twierdząc, iż musi oszczędzać, po czym kupił wycieczkę na Hawaje dla swojej rodziny. A żebyśmy się nie nudzili, kazał nam poprawiać scenariusz kampanii, który wcześniej sam pozmieniał, nie wiedzieć po co.

Tego było dla mnie za wiele

Gdy opowiedziałem Marcie o całej sytuacji, spytała podejrzliwie:

– I co zamierzasz zrobić?

– Chcę stamtąd odejść. Myślę o otworzeniu własnej agencji.

Marta pokręciła głową z dezaprobatą.

– Własna agencja? – parsknęła. – Zwariowałeś? Przecież ty się na tym nie znasz! Nie masz żadnych kontaktów. Chcesz robić rewolucję w roku, w którym Jaga pójdzie do szkoły? Wybij to sobie z głowy!

Wściekła trzasnęła drzwiami sypialni. Tego dnia spałem na kanapie. Mijały tygodnie, a ja coraz bardziej traciłem entuzjazm i serce do pracy. Wreszcie to zrobiłem: złożyłem wypowiedzenie. Szef w ogóle tego nie skomentował. Za to koledzy pożegnali mnie tortem, a koleżanka od współpracy z klientami szepnęła, że będzie o mnie pamiętać. Nie zwróciłem większej uwagi na tę obietnicę, rozemocjonowany myślą, że oto jestem bezrobotny, to znaczy „przeszedłem na swoje”, i teraz muszę o wszystkim powiedzieć żonie.

Zafundowała mi ciche dni i spanie na kanapie. Znowu. Nie byłem zupełnie nieprzygotowany. Udało mi się zgromadzić trochę oszczędności, więc bez pośpiechu mogłem zakładać agencję i szukać klientów. Szło tak sobie, ale nie ma tego złego. Skoro miałem czas, poświęcałem go Jagódce. Odprowadzałem ją do zerówki, chodziliśmy razem do parku, na zakupy, gotowaliśmy, robiliśmy dużo rzeczy razem. Na przykład piekliśmy ciasto na imieniny Marty. Jagódka śmiała się w głos, gdy rzucaliśmy się mąką.

Zdążyliśmy posprzątać, zanim Marta wróciła z pracy, ale i tak dostrzegłem w oczach żony coś przykro znajomego. Ukłucie zazdrości. Spędzałem z Jagą tyle czasu, że nawiązaliśmy relację, jakiej do tej pory bardzo mi brakowało. Marta to zauważyła i musiała poczuć to samo, co ja kiedyś. Zjadła ciasto, lecz bez entuzjazmu, choć Jagódka bardzo liczyła na pochwałę.

Próbowałem rozmawiać z żoną, ale mnie zbywała

No nic, przejdzie jej. Mnie przechodziło… Następnego dnia byłem umówiłem się z kolegą z branży. Miałem nadzieję, że komuś mnie poleci. Już wychodziłem, gdy zadzwonił i odwołał spotkanie. Niby nic wielkiego, ale coś we mnie pękło i byłem bliski łez. Może źle zrobiłem, odchodząc z agencji? Może trzeba było zagryźć zęby i wytrzymać?

Gdy ponowie zadzwonił telefon, smętnie zerknąłem na wyświetlacz. Bałem się, że to żona, z pytaniem, jak przebiegła rozmowa. Ale nie znałem tego numeru. Serce zaczęło bić mi szybciej. Odebrałem. Odezwał się klient mojej byłej agencji, z którym kiedyś świetnie mi się współpracowało. Dostał mój numer od koleżanki, tej, która obiecała o mnie pamiętać. Albert – byliśmy na ty – chciał nagrać nowe spoty i zależało mu, żebym to właśnie ja się tym zajął.

To była dla mnie oczywista szansa, acz miałem małe opory. Nie chciałem podkradać dawnemu pracodawcy klienta.

– No coś ty! – Albert wyśmiał moje opory. – Już z nimi nie współpracuję. Bez ciebie nie umiem się tam z nikim dogadać.

Skoro tak… Serdecznie podziękowałem koleżance, która ryzykowała karierę, przekazując mój numer telefonu Albertowi. Podpisaliśmy umowę, a ja zabrałem się do pracy. Sam byłem sobie sterem, żeglarzem, okrętem. Mogłem robić wszystko z domu, zdalnie, jednocześnie nadal spędzając czas z Jagódką.

Rozpocząłem nowy, ważny etap życia

Mój biznes dostał wiatru w żagle po tym, jak Albert polecił mnie swoim kolegom. Pozostawał jednak problem Marty, która, owszem, wreszcie doceniła moje pomysły, ale nie mogła sobie poradzić z matczyną zazdrością o moje kontakty z Jagodą. Otwarcie się do niej nie przyznawała, ale ślepy nie byłem. Pewnego wieczoru nakłoniłem ją do poważnej rozmowy. Rozpłakała się:

Masz jakiś pomysł, żebym nie stała się zołzą? – spytała.

– Oczywiście – odparłem. – Przecież jestem twoim pomysłowym Dobromirem.

Na te słowa z Marty zeszło całe napięcie. Roześmiała się i zamieniła w słuch. Wyjaśniłem, że najprostsze będzie robienie jak najwięcej rzeczy razem. Nie chodziło o dalekie wyjazdy czy ambitne rozrywki. Wystarczy, że zaczniemy razem szykować i jeść kolacje, grać w gry planszowe, chodzić na spacery. Staraliśmy się, by każdego dnia spędzić razem z dzieckiem chociaż godzinę. Krótko, za to intensywnie: bez rozpraszania, bez smartfonów, telewizorów, komputerów. To przyniosło efekty.

Poczuliśmy się jak muszkieterowie z powieści. Moja relacja z Martą również przeżyła renesans. Odkryliśmy siebie na nowo. Przypomnieliśmy sobie, za co się pokochaliśmy. I właśnie teraz, gdy Jagódka poszła już spać, zamierzamy zagrać w „kraje i  miasta”, naszą ulubioną grę z dzieciństwa.

– Mirek! Idziesz? Tylko słowników nie szukaj! Wszystko z głowy ma być!

Czytaj także:
„Gdy zmarł teść, teściowa się zmieniła. Obsesyjnie interesowała się naszym życiem, nieproszona cerowała moje majtki”
„Czułam, że to dziecko musi żyć. Próbowałam odwieść Kasię od usunięcia ciąży i miałam rację. To dziecko uratowało jej życie”
„Adrian miesiącami mnie dręczył i prześladował. Policja mnie zbyła. Zainteresują się dopiero, gdy zrobi mi krzywdę”

Redakcja poleca

REKLAMA