Kiedy przyjąłem tę sprawę, absolutnie nie spodziewałem się, że będę miał później co wspominać. Zapowiadała się kolejna nudna fucha, jedna z tych, jakie stanowią większą część mojej na ogół dość monotonnej pracy.
– Mąż zrobił się ostatnio jakiś agresywny – mówiła klientka. – A do tego często znika z domu, przynajmniej dwa albo trzy razy w tygodniu i nie zamierza mi się tłumaczyć.
– Pani Katarzyno, jak przypuszczam, małżonek najbardziej się denerwuje, kiedy pani właśnie o to pyta – uściśliłem. – Wtedy następują wybuchy agresji?
– Właśnie – potwierdziła. – Parę razy nawet się go przestraszyłam, bo miał taki okrutny, zawzięty wyraz twarzy. Raz podniósł na mnie rękę. Jednak kiedyś wykrzyczał podczas kłótni, że mnie zabije, jeśli nie dam mu wreszcie spokoju. Ciężko pracuje, nie życzy sobie, żebym się go czepiała. Ale zarabia tyle, że gdyby nie moja pensja, musielibyśmy się chyba już przeprowadzić do mniejszego mieszkania.
Westchnąłem ze współczuciem. Tak z reguły zachowują się mężczyźni, którzy mają coś na sumieniu.
– Czy mąż oskarża panią o zdradę podczas kłótni? Wypomina, że kogoś pani ma, a jeśli nawet nie, to awanturuje się o wyimaginowane flirtowanie z mężczyznami?
– Skąd pan wie? – zdziwiła się.
– Droga pani, na dziewięćdziesiąt dziewięć procent możemy założyć, że to mąż panią zdradza…
Widziałem, jak zacisnęła wargi, przez chwilę myślałem, że wyjdzie oburzona, albo się rozpłacze, ale nie doceniłem jej inteligencji i determinacji. Ten grymas nie był skierowany przeciwko mnie, co by nie było wcale zaskakujące, bo nieraz coś podobnego przeżyłem.
– Również to podejrzewam – mruknęła. – Mój pierwszy mąż, kiedy mnie zdradzał, zasypywał mnie prezentami. Od razu wiedziałam, że był u kochanki. Zachowywał się nienormalnie. Jerzy też się zachowuje inaczej niż kiedyś. To nie jest mężczyzna, którego poznałam. Czasem mam wrażenie, że zmienił się w potwora.
Takie wyznanie jeszcze mocniej utwierdziło mnie w przekonaniu, że mąż pani Katarzyny niekoniecznie dochowuje jej wierności.
– Jak rozumiem, chciałaby pani, żebym go poobserwował.
– W książkach to się chyba nazywa śledzenie, prawda? – uśmiechnęła się z przymusem.
– Wolę termin obserwacja – odpowiedziałem jej również uśmiechem.
Michał, mąż klientki, był wdowcem
To znaczy nie do końca pełnym wdowcem, bo jego pierwsza żona zaginęła parę lat wcześniej, nie zdołano jej odnaleźć i uznano wreszcie oficjalnie za zmarłą, a on – jak to się mówi – odzyskał wolność.
To wiedziałem od pani Kasi. Jej mąż walczył o uznanie go wdowcem z całych sił, tak bardzo chciał się z nią ożenić.
– Mówił, że gdyby ona nawet kiedyś wróciła, nic już dla niego nie znaczy, bo odeszła z jakimś mężczyzną i stracił z nią zupełnie kontakt – tłumaczyła mi klientka.
Dla niej ślub nie był koniecznością, zresztą jako rozwódka mogła wziąć tylko cywilny, chociaż mąż był w obliczu prawa cywilnego i kościelnego zupełnie wolny. Ale skoro mężczyzna tak się upierał, uznała to za dowód wielkiego uczucia. I nie mogłem wykluczyć, że był to właśnie wyraz miłości. Wtedy.
Bo jakoś nie chciało mi się wierzyć, że facet kierujący pogróżki pod adresem żony tylko z powodu jej podejrzeń, naprawdę ją kocha.
Pracował w biurowcu w centrum miasta
Zwykły trybik w tak zwanym korpoświecie, żaden tam kierownik, czy menadżer, żadna figura. Z wyglądu całkiem sympatyczny, średniego wzrostu szatyn o jasnych oczach. Wyobrażałem sobie, że kobietom mógł się podobać – szczególnie te oczy, kontrastujące z kolorem włosów.
Przyjrzałem mu się, kiedy mijaliśmy się w wejściu do budynku. A potem zaczęła się zwyczajna obserwacja. Jak wspomniałem na początku, nic nie wskazywało na to, żeby to zadanie było czymś wyjątkowym w mojej karierze prywatnego łapsa. Już trzeciego dnia mój obiekt, zamiast wracać do domu, skręcił kilka przecznic wcześniej i zatrzymał się pod jednym z nowo postawionych bloków. Przez lornetkę bez trudu dostrzegłem, który przycisk na domofonie wybrał.
Od razu było widać, że jest tutaj nie pierwszy raz. Wyszedł po półtorej godzinie i wrócił do domu. A ja pojechałem z powrotem w to samo miejsce i zadzwoniłem domofonem pod podpatrzony numer.
– Słucham – usłyszałem kobiecy głos.
– Poczta – powiedziałem.
Mechanizm otwierający zadźwięczał, ale nie zamierzałem wchodzić. Następnego ranka skontaktowałem się z panią Katarzyną.
– Czy mąż wyjaśniał wczoraj, dlaczego później wrócił z pracy? – spytałem.
– Tak, mówił, że szef mu kazał zostać. To się dość często zdarza. A co, był u jakiejś kobiety?
To nie była jedyna kochanka jurnego Michała. Dwa dni później pojechał z pracy w zupełnie innym kierunku. I znów spędziłem pewien czas, tym razem pod całkiem przyjemną willą. Żonie powiedział oczywiście, że musiał zostać dłużej w pracy.
Wszystko wydawało się typowe do bólu
Żeby klientka mogła wygrać sprawę rozwodową z orzeczeniem o winie męża, brakowało tylko materiału zdjęciowego, ale to nie stanowiło problemu. Zresztą fotki, kiedy wchodził do kochanki w willi i wychodził od niej, już miałem.
W następnym tygodniu sfotografowałem go, kiedy czule obejmował bardzo ładną blondynkę na czwartym piętrze nowego budynku. Na szczęście ta pani nie miała zwyczaju wieszać w oknach zasłon ani spuszczać w dzień rolet, a okna jej sypialni wychodziły wprost na dom naprzeciwko. Dwie stówy sprawiły, że właściciel najdogodniejszego do obserwacji mieszkania nie miał zastrzeżeń, żebym zebrał odpowiedni materiał.
Prosta sprawa. Tak prosta, że aż wstyd brać za nią pieniądze. Klientka miała jeszcze coś, co trzeba było sprawdzić. Jej mąż jeździł na ryby, ale rzadko cokolwiek z takich wypraw przywoził. Twierdził, że lubi „moczyć kij”, ale nie ma szczęścia do brania.
Wyprawiał się na te ryby regularnie dwa razy w miesiącu, nie bacząc na pogodę, nawet w zimie. I nigdy nie zabierał żony. Twierdził, że to jest jego i tylko jego hobby. Nie powiem, żeby to było bardzo podejrzane, bo mężczyźni miewają podobne pomysły i widziałem już niejednego zapalonego wędkarza, który potrafił dwa razy do roku złowić ledwie niewielkiego okonia, ale się nie zniechęcał.
Siedzenie z wędką to coś więcej niż zwykłe hobby, dla niektórych staje się filozofią życia.
Ale to także musiałem sprawdzić
Klientka nie miała pojęcia, gdzie mąż jeździ łowić, dlatego czekała mnie poranna jazda za jego samochodem. W piątek wieczorem otrzymałem SMS -a z informacją, że Michał wybiera się na ryby.
Czwarta rano to naprawdę pogańska godzina, szczególnie że musiałem wstać już o trzeciej. Ale w fachu detektywa podobne niedogodności zdarzają się niestety często. W każdym razie jechałem za mężem klientki, starając się, nie budzić jego podejrzeń. O takiej porze to bardzo trudne, zważywszy na niewielki ruch.
W mieście jeszcze jakoś idzie, ale kiedy wyjechaliśmy za rogatki, raz zwiększałem, a raz zmniejszałem dystans, żeby obserwowanemu wydawało się, że jadą za nim różne samochody. Lecz potem zrobiło się jeszcze trudniej.
Jechaliśmy w stronę jeziora nazywanego przez miejscowych Cichym. Oficjalna nazwa brzmiała inaczej, ale chyba nikt jej nie pamiętał, może poza leśniczym i pracownikami administracji. Przez chwilę miałem ochotę wyprzedzić Michała, zameldować się nad niewielkim zbiornikiem wodnym pierwszy i czekać, udając wędkarza.
Miałem nawet odpowiedni sprzęt, odziedziczony po zmarłym parę lat temu stryju. Trzymałem jego wędki i skrzynki w piwnicy, sam nie wiedziałem po co, bo po prostu nie mam w ogóle serca do łowienia ryb, czuję wręcz niechęć do tego zajęcia.
Ale teraz się przydały
Gdybym tak zrobił, miałbym gwarancję, że obiekt nie będzie na pewno nic podejrzewał, ale zwalczyłem pokusę. Powinienem go obserwować bardzo dokładnie i skrupulatnie. Pocieszałem się, że jeśli zajadę niedługo po nim na parking przy jeziorze, to też nie będzie podejrzane.
O tej porze roku jeszcze długo nie zrobi się jasno, nie miał więc szans dostrzec marki ani koloru mojego auta. Tylko że Michał zatrzymał się dobry kilometr wcześniej. Zjechał na pobocze, a ja musiałem go minąć. Na szczęście kawałek dalej znalazłem leśną drogę i wjechałem w nią.
A potem wysiadłem z samochodu i ostrożnie ruszyłem z powrotem. Było już trochę szaro, więc coś w tym lesie widziałem. Ale obawiałem się, że zgubię obserwowanego. Las to – wbrew pozorom – kiepskie miejsce do bezpośredniego śledzenia. Pół biedy jeśli idzie się po śladach, jeśli w ogóle się to potrafi robić, ale trzymać obiekt w zasięgu wzroku to prawdziwa sztuka.
W dodatku po ciemku. Wystarczy zbyt głośny trzask gałązki pod stopami, albo, nie daj Boże, stracić równowagę i po wszystkim. Na szczęście umiałem się poruszać po lesie, zasadnicza służba w oddziałach desantowych zrobiła swoje. W wojsku przeklinałem ten przydział, ale później w życiu doceniłem umiejętności, jakie nabyłem.
Dlatego nie próbowałem nawet pędzić na miejsce, gdzie zatrzymał się Michał, ale postanowiłem przeciąć mu drogę.
Przyjąłem, że będzie szedł w stronę jeziora
Nie żebym był tego pewien, ale musiałem zrobić jakieś założenie i liczyć na odrobinę szczęścia. Jeśli poszedł w drugą stronę, zmarnowałem tylko czas. Ale ludzie mają tendencję, żeby zatrzymywać się w miejscach, z których kontynuują poruszanie się w poprzednio obranym kierunku. Albo gdzieś w bok. Rzadko zdarza się inaczej.
Nie pomyliłem się. Po może dwóch minutach usłyszałem kroki i odgłos przedzierania się przez gęstwinę. On – w odróżnieniu ode mnie – nie musiał się kryć. Na szczęście, bo to ułatwiało mi podkradanie się w stronę dźwięków. Nie widziałem go w mroku, ledwie rozpraszanym przez nabierające popielatej barwy niebo, ale też on nie mógł zobaczyć mnie.
Skradałem się i czułem trochę głupio, jak bohater gry komputerowej. Tylko, że gdybym popełnił jakiś poważny błąd, nie mógłbym wrócić do ostatniego zapisu. To było życie, a ono rzadko daje więcej niż jedną próbę. W pewnej chwili odgłosy przede mną ucichły. Natychmiast znieruchomiałem.
Dopiero po chwili zacząłem się ostrożnie przemieszczać. Zobaczyłem go po kilkunastu krokach, kiedy nisko zwisające gałęzie świerków, przeplatanych jakimiś drzewami liściastymi przerzedziły się. Mąż klientki stał na polanie. Widziałem jego nieruchomą sylwetkę, zwróconą twarzą ku staremu drzewu, bodaj bukowi, tak przynajmniej wydawało mi się w tym mroku.
Stał i wpatrywał się w coś na ziemi
Nie widziałem, w co, ale było to zastanawiające. Trwał tak dobre dziesięć minut, czyli bardzo długo jak na kogoś, kto musiał zachować ciszę i czujność, a potem nagle odwrócił się i ruszył z powrotem. Było to tak niespodziewane, że skuliłem się odruchowo, chociaż zdawałem sobie sprawę, że nie może mnie zauważyć.
Co było dla mnie interesujące, to fakt, że obywał się bez latarki, zupełnie jakby doskonale znał drogę do tego zupełnie niewyróżniającego się miejsca, oddalonego jakieś dwieście metrów od drogi. To było dziwne i niepokojące. Poczekałem, aż odejdzie, a kiedy usłyszałem, że odpalił silnik auta, wyszedłem na maleńką polankę i stanąłem tam, gdzie on przedtem.
Nic nie widziałem. Wyjąłem latarkę, omiotłem snopem światła otoczenie, lecz nie mogłem niczego wypatrzeć. Zaznaczyłem drzewo z drugiej strony – zwykłym drobnym cięciem tuż nad ziemią. Ktoś niewtajemniczony absolutnie tego draśnięcia nie mógłby zauważyć. Postanowiłem wrócić w to miejsce za dnia i sprawdzić w normalnym świetle, co mogło tak zafrapować męża klientki.
Ale tak naprawdę już coś mi tam świtało w głowie, informacje ustawiły się w odpowiedniej kolejności, skojarzenia nabrały mocy. Powinienem upewnić się jeszcze raz, co do sposobu działania obserwowanego mężczyzny. Zgodnie z zasadami sztuki należałoby odczekać kolejne dwa lub trzy tygodnie i znów przyjechać za nim. Ale nie chciałem ryzykować.
Gdyby coś się stało w tym czasie, miałbym wyrzuty sumienia do końca życia. Dlatego w poniedziałek słońce zastało mnie z saperką dokładnie w tym miejscu, w którym stał Michał. Ponieważ nacięcie na drzewie zrobiłem dokładnie na linii, z której patrzył na ziemię w stronę drzewa, mogłem precyzyjnie odtworzyć jego pozycję.
Odgarnąłem liście – te niedawno spadłe oraz te sprzed roku i starsze.
A potem zacząłem kopać
Wiem – w świetle prawa to poważne wykroczenie. Niszczyłem ściółkę leśną, wyciąłem dość precyzyjnie i odłożyłem starannie darń, dobrałem się do ciemnej ziemi. Kopałem szybko, w obawie, żeby nie zastał mnie przy tej pracy jakiś gajowy albo robotnik leśny.
Trochę wysiłku kosztowało mnie przekonanie klientki, żeby na razie nie podejmowała żadnych kroków. Miała już zdjęcia kobiet, z którymi spotykał się jej mąż, miała udokumentowane to, że nie spotykał się z nimi tylko na herbatkę. Każdemu sądowi by to wystarczyło. Ale musiałem zyskać jeszcze trochę czasu, nie narażając przy tym klientki.
– Ja wiem, że chce pani mu to rzucić w oczy, wykrzyczeć i tak dalej – mówiłem. – I wcale się nie dziwię. Ale jest coś, co obciąża jego sumienie mocniej niż zdrady. Proszę się zachowywać, jakby nic się nie działo. To znaczy jak zwykle.
– Nie wiem, czy dam radę – burknęła. – Ale postaram się. Coś mi grozi z jego strony?
– Dopóki nie zorientuje się, że chce pani odejść, raczej nie.
– Raczej… – pokręciła głową. – Ale pewności pan nie ma.
– Pewności nigdy nie ma. Mężczyźni bardzo różnie reagują na wiadomość, że kobieta chce odejść.
Zgodziła się.
Ale dała mi tylko trzy dni
W niedzielę nie chciałem kopać, wiedząc, że w wolny dzień do lasu zjeżdża się więcej ludzi. Dlatego czekałem do poniedziałku. Kiedy wkopałem się na pół metra, natrafiłem na jaśniejszą ziemię, trochę sypką, ale na szczęście przytrzymywały ją korzenie.
Teraz byłem już ostrożniejszy. Jeśli moje podejrzenia były słuszne… Po niecałych dziesięciu minutach przekonałem się, że były. Niestety.
Zasypałem dół i przysypałem go liśćmi. Moja rola już się skończyła, chociaż sama sprawa jeszcze nie.
Nie byłem świadkiem aresztowania męża klientki. Ona zresztą także nie. Chciałem jej tego oszczędzić.
Na moją prośbę funkcjonariusze zwinęli go z biura
Podobno zaczął się rzucać i awanturować, ale szybko przestał, kiedy jeden z posterunkowych dyskretnie wypłacił mu solidnego kuksańca pod wątrobę. Technicy policyjni zabezpieczyli szczątki znajdujące się w jamie umiejscowionej w korzeniach drzewa.
Badania genetyczne powinny potwierdzić, że to ciało byłej żony zazdrosnego Michasia.
– Prawdopodobnie poprzednia partnerka też chciała się z nim rozejść – powiedziałem do klientki. – Zapewne przyłapała go na skokach w bok, tak jak pani i miała tego dość.
Siedziała w moim gabinecie blada, z podkrążonymi oczami. Co innego mieć świadomość, że zostało się zdradzoną, a co innego uświadomić sobie, że żyło się przez parę lat z mordercą.
– Jest pan pewien, że ten trup to jego żona?
– Trzeba zaczekać na wyniki badań. Ale szkielet miał na palcu obrączkę z wygrawerowaną datą ślubu, która zgadza się z zapisami w urzędzie stanu cywilnego. Pani mąż albo zapomniał zdjąć ją, albo zostawił specjalnie. Poza tym, po co by przychodził na to miejsce pod pretekstem wyprawy na ryby, gdyby coś go ze szkieletem nie łączyło?
– Myśli pan, że mnie także by zabił?
– A pani jak sądzi? – odpowiedziałem pytaniem na pytanie.
Patrzyła na mnie dłuższą chwilę, a potem pokiwała głową.
– Dziękuję. Swoją dociekliwością uratował mi pan życie. Mógł pan przecież poprzestać na materiale dla sądu, a wtedy…
– Staram się wykonywać pracę najlepiej jak umiem – odparłem. – Nie ma za co dziękować.
Czytaj także:
„Gdy zmarł teść, teściowa się zmieniła. Obsesyjnie interesowała się naszym życiem, nieproszona cerowała moje majtki”
„Czułam, że to dziecko musi żyć. Próbowałam odwieść Kasię od usunięcia ciąży i miałam rację. To dziecko uratowało jej życie”
„Adrian miesiącami mnie dręczył i prześladował. Policja mnie zbyła. Zainteresują się dopiero, gdy zrobi mi krzywdę”