„Klienci zamiast moich świeżych bułek, woleli mrożone paskudztwo z sieciówki. Musiałam coś wymyślić, by ratować swój biznes”

właścicielka piekarni fot. Adobe Stock, Ihor
„Niestety, to, co mówił Staszek, było prawdą. Czułam się tam jak w sklepie z zabawkami. Wybór był imponujący. W porównaniu z naszym małym lub dużym chlebem i bułkami, ich piekarnia miała przeogromny wybór pieczywa w rozmaitych kształtach i o nowoczesnych nazwach. Wszystkie były „fit”, „eco” i „bezglutenowe”. Całe mnóstwo kolorowych ciast i drożdżówek”.
/ 15.03.2023 14:30
właścicielka piekarni fot. Adobe Stock, Ihor

Moja rodzina prowadzi piekarnię, a ja od zawsze byłam pewna, że kiedyś przejmę ten biznes. Kochałam naszego „Precelka” i już jako dziecko widziałam siebie w roli jego przyszłej szefowej. Tata zatrudniał trzech pracowników. Byłam dumna z naszych tradycyjnych receptur i zawsze zanosiłam koleżankom bułki do szkoły. Po zrobieniu matury niemal natychmiast wzięłam się za praktykę. Zresztą nie była to dla mnie nowość, bo już od lat pracowałam u ojca w wakacje.

Teraz jednak uczyłam się pilnie nie tylko techniki wypiekania, ale też prowadzenia firmy. Ojciec był już zmęczony i chciał, żebym szybko ją przejęła. Nie było to trudne. Nie potrzebowaliśmy marketingu ani reklamy, bo ludzie nas znali i cenili. Byliśmy ich sąsiadami, a jednocześnie znaliśmy swoją robotę od podszewki. W małych miasteczkach takie rzeczy mają znaczenie.

Oczywiście wyszłam za mąż za piekarza, więc tradycji rodzinnej stało się zadość. Teraz nasze dzieci przed szkołą przybiegały do „Precelka” brać bułki na wynos do szkoły. Kochałam to proste, uczciwe życie. Nie chciałam nic w nim zmieniać. Jednak natrafiłam na kłopoty, o jakich wcześniejsze pokolenia nie miały pojęcia.

– Słyszałaś już? – zapytał mnie Staszek, jeden ze stałych klientów, który zawsze pojawiał się w piekarni pierwszy i, nieproszony, przynosił plotki.

– Co znowu? – odparłam szorstko, bo nie lubiłam, gdy emocjonował się czyimś rozwodem, nieplanowaną ciążą lub innymi komplikacjami.

Mają tu otworzyć piekarnię z miejskiej sieciówki. Podobno w dużych miastach zbijają na tym kokosy i szukają teraz nowych klientów w mniejszych miejscowościach.

Dotąd nie miałam do czynienia z konkurencją

Machnęłam ręką jakby żadna, nawet największa, piekarnia nie była mi straszna, choć szczerze mówiąc, aż mnie zmroziło. Nigdy dotąd nie miałam do czynienia z konkurencją, więc nie wiedziałam, z czym to się je. Ale Staszek mi nie odpuszczał i opowiedział, że był kiedyś w ich firmowym sklepie w Poznaniu.

– Taki mają asortyment, że aż zakręciło mi się w głowie! – stwierdził. – Mówię ci, Hela. Te wasze chleby i bułki są pyszne, ale czego oni tam nie mieli poza zwykłym pieczywem: grahamki, chleby z dynią i słonecznikiem, drożdżówki z makiem, rogaliki z serem, czekoladowe rogaliki, amerykany, kapuśniaczki, paszteciki, jagodzianki i wafle przekładane kajmakiem. Nie mogłem stamtąd wyjść  chyba ze dwadzieścia minut.

Zdegustowana jego zachwytem zapakowałam mu pieczywo i w myślach kazałam iść do diabła. Nie wiedziałam, czy to prawda, ale zwykle jego rewelacje się potwierdzały. Zresztą, po co miałby kłamać?!

Zadzwoniłam do mojego męża i poprosiłam, żeby przyszedł. Zaczęłam mu mówić, co słyszałam, a Rysiek patrzył na mnie jak zbity pies. Najwyraźniej wiedział o wszystkim już wcześniej, tylko to przede mną ukrywał. No tak, odkąd zlikwidowali bank w rynku, lokal po nim stał pusty. Widocznie ktoś już się nim zainteresował. Przypuszczałam, że to wszystko jeszcze potrwa, zanim odfajkują sanepid i dostaną wszystkie pozwolenia.

Myliłam się jednak. Nie minęły dwa tygodnie, a w miejscu napisu: „Bank” pojawił się wielki szyld: „Boulangerie”, czyli po francusku „Piekarnia”, jak poinformowała mnie starsza córka. Po francusku, też mi coś! Ja nie miałam nawet szyldu z nazwą, bo wszyscy wiedzieli, że przecież nie robię tu bukietów ani kiełbas! Wierzyłam, że zamiłowanie mieszkańców do tradycyjnych wypieków z pieca uchroni nas przed inwazją francuskich bułeczek. Gdy jednak oficjalnie otworzyli sklep, nasza klientela mocno się przerzedziła, natomiast kolejka po croissanty ciągnęła się przez pół rynku!

– Niech ich licho! To my im od trzech pokoleń zapewniamy pieczywo na śniadanie, a oni tak się odpłacają?!  – wrzeszczałam zrozpaczona do męża.

– Są ciekawi. Zaraz do nas wrócą, uspokój się, będzie dobrze…

Chciałam wierzyć w jego słowa, ale i tak czułam się zdradzona. Uznałam, że nie mam innego wyjścia, jak tylko sama tam pójść i sprawdzić, co takiego oferują sieciówki z wielkich miast. Wchodząc do ich piekarni czułam się jak szpieg.

Niestety, to, co mówił Staszek, było prawdą. Czułam się tam jak w sklepie z zabawkami. Wybór był imponujący. W porównaniu z naszym małym lub dużym chlebem i bułkami, ich piekarnia miała przeogromny wybór pieczywa w rozmaitych kształtach i o nowoczesnych nazwach. Wszystkie były „fit”, „eco” i „bezglutenowe”. Całe mnóstwo kolorowych ciast i drożdżówek. Ekspedientką była Monika, córka naszych sąsiadów! Nie mogłam w to uwierzyć. Ale gdy emocje opadły, uznałam, że skoro jest bezrobocie, to nic dziwnego, że wzięła pracę, jaka była.

– Pani Hela? A co pani… – zapytała zmieszana, a ja oznajmiłam ze śmiechem, że muszę znać konkurencję.

Wciskają ludziom mrożone pieczywo?!

Zamówiłam kilka różnych rodzajów wypieków i usiadłam przy stoliku. Tak, mieli nawet małe stoliki, automat z kawą i stojak z prasą! Ugryzłam i poczułam… jakbym jadła papier. Co to miało być?! Bułeczki wyglądały jak milion dolarów, a każda smakowała tak samo – makulaturą.

– Kto u was piecze? – spytałam, a Monika spojrzała na mnie rozbawiona i powiedziała, że nikt.

Dostaje zamrożone pieczywo i wrzuca je do piekarnika. Mrożone pieczywo! Tego jeszcze nie grali. To Rysiek przez tyle lat wstawał o drugiej w nocy, żeby przygotować świeże ciasto, a oni przywozili jakieś mrożonki? Zapytałam Monikę, czy jej smakuje, a ona wzruszyła ramionami.

– Jest inne. To nie znaczy, że gorsze – powiedziała dyplomatycznie, ale we mnie aż się zagotowało.

– Oczywiście, że znaczy! – odpaliłam. – To sama chemia: wypełniacze, spulchniacze i konserwanty. Lubisz coś takiego w siebie ładować?

Miałam ochotę cisnąć wszystko do kosza, ale akurat ktoś wszedł, więc postanowiłam nie wywoływać skandalu. Wróciłam do swojego „Precelka” i rzuciłam Rysiowi jedną z drożdżówek. Spojrzał pytająco, ale po chwili załapał i spróbował. On się nie hamował z pluciem i przeklinaniem. Myślałam, że wszyscy w domach robią to samo i już wkrótce będziemy mieć znów pełno klientów. Ale niewielu wróciło tak szybko. Większość szła po więcej do „Boulangerie”. Nie mogłam zrozumieć, jak ktoś, kto wychował się na prawdziwym, pysznym pieczywie, może nagle przejść na takie paskudztwo i uważać je za jadalne. Te ich bułki nic nie ważyły!

Kiedyś zaszedł do mnie dawno niewidziany Staszek.

– Powiedz, smakują ci te ich bułki? – zagadnęłam.

– Nie bardzo, ale są różnorodne. Wasze już się wszystkim znudziły. A wiesz, jak to mówią: „żeby życie miało smaczek, raz twarożek, a raz maczek” – zarechotał jak to on. – Zawsze masz na śniadanie coś nowego. Trzeba iść z duchem czasów – uznał z rozbrajającą szczerością.

Wkurzył mnie, ale po raz pierwszy zrozumiałam, że jeśli czegoś nie zmienię, to ten „sklep papierniczy”, jak złośliwie go nazywałam, zmiecie mój wielopokoleniowy biznes z powierzchni ziemi. Nie mogłam na to pozwolić. Nawet dzieci mówiły, że w szkole teraz wszyscy jedzą na śniadanie te nowe drożdżówki.

– Czas na rewolucję, Rysiek, bo inaczej będzie po nas! – oświadczyłam. – Musimy rozszerzyć ofertę…

Dziadek czuwał nad nami z góry

Mąż z aprobatą skinął głową. Wiedzieliśmy na pewno, że nie obniżmy standardów produkcji. Zbyt wiele znaczyła dla nas uczciwość, z jaką robiliśmy chleb… Usiedliśmy razem przy komputerze. Poszukiwaliśmy w internecie przepisów i receptur z dawnych lat, ale to nie było to…

Nagle Rysiek przypomniał sobie, że miał zdjąć ze strychu zimowe kurtki.

– Helcia, nie uwierzysz, co znalazłem! – krzyknął po chwili z góry.

To były książki mojego dziadka, o których zapomniałam. Bez chwili zwłoki zabraliśmy się do wertowania pożółkłych, zakurzonych stronic. Ileż tam było przepisów na różnorakie wypieki! Dlaczego sama o tym nie pomyślałam? Mogłam już wcześniej wprowadzić grahamki, chałki, pumpernikle, tatarczuchy i chleby pytlowe. „Słodkich” także było całe mnóstwo. Wybraliśmy rogale świętomarcińskie z białym makiem, sezonowe jagodzianki i rosyjskie watruszki z serem.

Następnego dnia zamknęliśmy lokal, żeby przeszkolić piekarzy. Słuchali z zapartym tchem i ćwiczyli. Kartka „chwilowo nieczynne” zrobiła więcej zamieszania, niż jakakolwiek reklama. Ludzie nagle wpadli w panikę, że zbankrutowaliśmy i już nie będzie ich tradycyjnego chleba. Klienci zaczepiali mnie na ulicy i wypytywali, co się dzieje, nawet dzwonili zaniepokojeni. Gdy więc otworzyliśmy lokal na nowo, miasteczko odetchnęło z ulgą.

Aleś nam napędziła stracha! – fuknął na mnie Staszek, po czym zaczął przyglądać się nowej ofercie.

Wyglądało na to, że budziła prawdziwy zachwyt. Odzyskaliśmy naszych klientów! Byłam przeszczęśliwa. Teraz wiedziałam na pewno, że rodzinny biznes został ocalony dzięki naszemu uporowi i wytrwałości. 

„Boulangerie” działała u nas niespełna pół roku i musiała zwinąć manatki. Ja jednak nie byłam już na nich obrażona. Przeciwnie. Zatrudniłam Monikę u nas, żeby nauczyła się fachu piekarza, a nie podgrzewacza bułek. A z czasem poczułam wręcz wdzięczność do konkurencji za to, że zmusiła mnie do wzmożonej pracy i dodała mi skrzydeł. Być może ta stagnacja i bez nich doprowadziłaby mnie do kryzysu, a tak to wiedziałam, że oferuję moim wiernym konsumentom wszystko, co najlepsze.

Czuję dumę, że tradycja i uczciwość zwyciężyły nad masową produkcją bylejakości. Myślę, że mój dziadek czuwał z góry nad nami i patronował tej rewolucji.

Czytaj także:
„Kolosalny spadek po teściu, chcieliśmy przekuć w biznes. Utopiliśmy dorobek jego życia w kiepskiej inwestycji”
„Prowadzę z żoną sklep spożywczy. Gdy w okolicy pojawiła się konkurencja, postanowiłem się jej pozbyć i zacząłem wojnę…”
„Władowałem się w biznes z 13-latkiem. Musiałem wyłożyć ponad 30 tysięcy, ale dzieciak ma talent do interesów”

Redakcja poleca

REKLAMA