Nie każdy ma talent kulinarny, a tak się akurat składa, że ja należę do tej nieutalentowanej grupy. To już na szczęście nie te czasy, kiedy wymagało się od kobiet, by docierały do serca mężczyzny przez żołądek. Dlatego w naszym domu problem posiłków rozwiązujemy doraźnie. Jakieś podstawy mam opanowane – nagotuję zupy, zrobię proste drugie danie, nieskomplikowaną sałatkę na kolację. Ale przyznaję, że często kupujemy gotową garmażerkę, przywozimy słoiki od babć, a zdarza się też, że zamawiamy coś do domu z restauracji.
Oboje z mężem pracujemy i on nie ma pretensji, że nie zastawiam stołu tysiącem dań
Co więcej, wspiera mnie w tym moim beztalenciu, bo ciągle powtarza, że nie chce i nie wymaga, żebym stała przy garach wbrew sobie. Po prostu tego nie lubię i pewnie dlatego też nie umiem. Wszyscy domownicy są z moją nieudolnością pogodzeni. Jest jednak ktoś, kto nie daje mi spokoju. A właściwie chodzi o całą grupę nacisku – o moje koleżanki. Są na tyle miłe, że nie komentują mojego beztalencia otwarcie, nie wbijają szpil na spotkaniach, ale prawda jest taka, że wcale nie muszą tego robić. Przecież wystarczy, że na każdej imprezie rozmawiają o gotowaniu. Czuję się wtedy jak ostatnia sierota. Jak jakiś tępy leń o dwóch lewych rękach.
– Do naleśników dodaję ciut wody mineralnej. Ciasto jest wtedy taaakie puszyste. Mogę wam wysłać przepis, który ostatnio znalazłam w necie. Niby klasyczne naleśniki, a jednak inne – zachwycała się ostatnio jedna z nich. – Anita, ty też chcesz? – zwracała się do mnie osobno, stawiając mnie tym samym poza grupą zainteresowanych.
– Jasne, chętnie.
– Dobra. Dać ci też na tę karkówkę, co dziewczyny chciały?
– No, daj…
– Tam nie ma wielkich mecyi. Powinnaś dać sobie radę…
Rozmowy o jedzeniu to jedno. Osobną sprawą był fakt, że gdy organizowałam przyjęcie, każda z koleżanek przynosiła ze sobą pod dwie miski jedzenia. Zupełnie tak, jakby spodziewały się, że podam jedynie krakersy i herbatę. A ja przecież zawsze kupowałam wędliny, sałatki, ciasta. Sama też coś tam przygotowywałam. Moje potrawy ginęły jednak wśród tych wszystkich cudów, które znosiły dziewczyny.
Degustował jako pierwszy każde danie. Odważny!
Tak oto narodził się też we mnie kompleks niższości. Narastał od lat, ale w końcu, postanowiłam walczyć o godność. Wymyśliłam, że wydam przyjęcie, na którym udowodnię, że potrafię! Że jak chcę, to umiem!
– Anitka, nie musisz… – jęknął mąż.
– Też we mnie nie wierzysz?
– Nie o to chodzi. Nie chcę, żebyś się napinała. Żebyś się zmuszała do czegoś, czego nie lubisz. Przecież nie musisz nikomu niczego udowadniać.
– Ale ja chcę udowodnić sobie!
– Jak chcesz udowodnić sobie, to trzaśnij w weekend obiad dla mnie i dzieci. Wystarczy…
– Obiad to pryszcz. Ja chcę przygotować całą imprezę!
– Czyli jednak chodzi o koleżanki… – jeszcze raz westchnął mąż.
Powzdychał, powzdychał, ale gdy przyszło do realizacji mojego planu, pomagał. Mielił, szatkował, kroił, ocierał mi pot z czoła, wynosił śmieci, zmywał na bieżąco potrzebne naczynia. Miał kupę roboty, bo poszłam bardzo ambitnie. Obdzwoniłam koleżanki i każdą z nich przestrzegłam, że jeśli przyniesie coś do jedzenia, zatrzasnę jej przed nosem drzwi.
Przygotowałam naprawdę wyszukane menu. Rolada szpinakowa z łososiem, sałatka z dyni i orzechów włoskich, sałatka z pieczarek, żółtego sera i jajka, pieczone udka, karkówka w sosie miodowo-musztardowym, meksykańska zupa z mięsem mielonym, smażona kapusta, a do tego kupne wędliny, sery i różne marynaty. Na deser sernik amerykański i jabłecznik – też mojej roboty. No i jakby tego było mało, to jeszcze tartaletki z farszem z tuńczyka, sera żółtego i majonezu! Na słono, oczywiście…
Dwa dni pracy i mnóstwo nerwów przed samym przyjęciem. Włożyłam jednak w te potrawy tyle serca i pracy, że wszystko jako tako powychodziło. Dokładnie sprawdzałam przed wydaniem każde danie. Goście siedzieli przy stole, a ja podawałam mężowi gotowe jedzenie na łyżce czy widelcu. Gdyby coś było nie tak, nie wahałabym się wywalić całej potrawy do śmieci. Zależało mi na pełnym sukcesie!
– Gorące! – syczał Piotrek w kuchni.
– Ale czy dobre?! – pytałam.
– Nie czuję… – jęczał, próbując ostudzić to, co podane w buzi.
– To dmuchaj! O tak… Dobre?
– Dobre, dobre…
– To nieś na stół.
Rytuał dotyczył każdego dania. Sprawdziliśmy wszystko, łącznie z tartaletkami – pech chciał, że tylko farsz dałam Misiowi do spróbowania. Jak kiwnął głową, że dobre, że wydajemy, to nałożyłam farsz do sześciu gotowych, kupnych babeczek i wcisnęłam je na półmisek. Odetchnęłam, bo było to ostatnie danie przed ciastami, i mogłam siąść do stołu ze wszystkimi gośćmi.
Siąść i się napawać, bo okazało się, że zwyciężyłam. Wszystko smakowało, wszystko chwalili
Naprawdę jedli z apetytem. Chłopaki wcinały, aż im się uszy trzęsły, a dziewczyny kiwały głowami i uprzejmie podpytywały o dania – czy pracochłonne, czy się narobiłam, skąd mam przepis i czy mogę się z nimi podzielić. Święciłam triumf. W pewnym momencie jednak zauważyłam, że mój Piotrek rzucił się na te tartaletki jak jakiś nienażarty zwierz! Dostrzegłam to, gdy dojadał czwartą, a na półmisku zostały jeszcze tylko dwie ostatnie. Szybko złapał kolejną i zaczął wciskać sobie do ust, jakby to były jakieś wyścigi. Zaniepokoiłam się, ale udawałam, że nic się nie dzieje… Gdy Piotr połknął przedostatnią babeczkę, zauważyła go też jedna z moich koleżanek.
– Ej, Piotrek. Dajże spróbować tych babeczek, samolubie! – powiedziała i chciała sięgnąć po ostatnią, a wtedy wydarzyło się coś naprawdę komicznego.
Piotrek, zazwyczaj nieskory do gwałtownych ruchów, poderwał się z krzesła i capnął ostatnią babeczkę. Ryzykował niestrawnością, bym ja zachowała twarz.
– Moja! – uśmiechnął się, żeby obrócić wszystko w żart.
– Matko boska! – zaśmiała się koleżanka. – Tyleś go głodziła, że zaraz nas wszystkich pozjada! – dodała i wtedy wszyscy wybuchnęli śmiechem.
Nie do końca wiedziałam, co się stało, ale też się śmiałam. Tak bez większego przekonania…
Nie minęło pół godziny, gdy goście zaczęli domagać się ciasta. Podniosłam się więc i poszłam do kuchni, żeby go nakroić, a Piotrek ruszył za mną. Gdy tylko znaleźliśmy się sami w kuchni, zapytałam go o te babeczki.
– O co chodziło z tym dzikim skokiem na półmisek? Z tą szczenięcą zabawą w zabieranie jedzenia?
– Smakowały mi! – odparł z cokolwiek głupią miną.
– Zjadłeś wszystkie? Całe sześć sztuk?
– Nie, chyba nie. Ktoś jeszcze jadł…
– Kto?
– Nie patrzyłem – odpowiedział i już nie było jak dalej ciągnąć tej rozmowy, bo przyszła jedna z koleżanek z brudnymi talerzami.
Oboje z Piotrkiem zabrali patery z ciastem i poszli do gości, a ja zostałam sama, żeby powrzucać brudne naczynia do zmywarki. Gdy je układałam, coś mnie tknęło. Sięgnęłam do szuflady po łyżkę i spróbowałam resztki farszu do tartaletek. Wszystko było z nim w porządku. Tuńczyk, ser, majonez… Dobre, słone, ani trochę mdłe. Chyba rzeczywiście Miśkowi smakowało…
A potem zamarłam na chwilę i czym prędzej sięgnęłam po pustą babeczkę. Ugryzłam ją i wszystko zrozumiałam… Dotarło do mnie, co tak naprawdę zrobił mój ukochany mąż. Piotr rzucił się na nie tak zajadle, żeby ratować mnie przed kompromitacją. Zjadł sześć ohydnych tartaletek, żeby goście nie śmiali się z moich kulinarnych umiejętności. Bo ja, głupia, ten słony farsz napchałam do słodkich babeczek! Teraz mi się przypomniało, że kupiłam dwa rodzaje – słone do farszu, a słodkie na budyń i bitą śmietanę! Na kolejny deser, z którego w końcu zrezygnowałam.
W tej pogoni, w tym dzikim szale pomyliłam jedne z drugimi, a Piotrek musiał się zorientować dopiero przy stole! To musiała być ohyda! Przez resztę imprezy patrzyłam na niego z wdzięcznością i uwielbieniem, ale nie poruszyłam tematu, bo nie było okazji. Dopiero gdy wszyscy wyszli, gdy zamknęliśmy za ostatnią parą drzwi, objęłam go.
– Dziękuję… – powiedziałam.
– Za co? – jeszcze udawał.
– Za babeczki! To było prawdziwe bohaterstwo! Jesteś kochany.
– Że co…?
– Oj, wiem, że się pomyliłam i jadłeś tuńczyka na słodko, mój gieroju.
– No, nie było łatwo. Przyznaję. Ale pomyślałem, jedyne, co zapamiętają z tego wieczoru, to te babeczki… I cała twoja robota weźmie w łeb.
– Jesteś cudowny… Ale dlaczego po prostu nie zabrałeś ich ze stołu i nie wyniosłeś do kuchni?
– A jakby ktoś zauważył i zapytał, o co chodzi? Jakbyś ty zapytała…? No, widzisz. Poza tym, przyznaję, trochę też spanikowałem.
– Mój bohater. Muszę ci to jakoś wynagrodzić – przytuliłam się do niego mocniej, bo godzina nie była jeszcze taka późna.
– Przepraszam cię, kochanie. Ale muszę odleżeć te babeczki. Może jutro, bo teraz, to ledwo chodzę… – poklepał się po brzuchu.
Umyliśmy się, poszliśmy spać, a kwestię wdzięczności za mężowskie poświęcenie poruszyliśmy rano. Potem zadzwoniło kilka koleżanek, żeby spytać o przepisy. Dwóm podałam nawet na te babeczki, których żadna nie zdążyła spróbować.
Czytaj także:
Postanowiłam uciec z naszego domu na wsi. Wszystko zaczęło się od... awantury o rodzaj makaronu
Szewc bez butów chodzi. Mój mąż był zaangażowanym wychowawcą, ale olewał własnego syna
Zamiast zajmować się dzieckiem siostry, wolałam opiekować się psem mamy