„Kiedy zawalił się mój dom, nie było synów, którzy by pomogli mi stanąć na nogi. Jak ja ich wychowałam?”

Zrezygnowana starsza kobieta fot. Adobe Stock, pololia
Byli zdziwieni, że jeszcze mieszkam w tej starej chałupie. Nawet nie pomogli przy przenosinach, nie przyjechali, kryli się brakiem czasu. Co za wstyd!
/ 27.05.2021 12:07
Zrezygnowana starsza kobieta fot. Adobe Stock, pololia

I jak, sąsiadko? Zrywa pani to paskudztwo? – zapytał pan Roman, wysoki, lekko siwiejący mężczyzna. On jako pierwszy w miasteczku odnowił swój dom po powrocie ze Stanów. Pamiętam, jak wyjeżdżał stąd ponad 30 lat temu z żoną i dziećmi. Gdy zmarła mu żona, postanowił wrócić.

Nie chciałam w swoim życiu już niczego zmieniać. Jestem na emeryturze. Dwóch dorosłych synów założyło rodziny i wyjechało. Jeden do Londynu, a drugi do Madrytu. Po kilku latach ściągnęli na obcą ziemię żony i dzieci. Zostałam sama w pełnym wspomnień domu, w małym miasteczku. Postanowiłam zostać tu do końca, mimo że młodzi uciekli stąd.

– Niech się mama nie dziwi – przekonywał Daniel, mój młodszy syn, z zawodu spawacz. – Nasze miasto to teren klęski ekologicznej. A wszystko z winy azbestu.

Mój mąż, Edward, przepracował w fabryce azbestu 25 lat. Zmarł na raka płuc. Nie on pierwszy i nie ostatni w naszej mieścinie. Parę lat temu wreszcie zakład uznano za szkodliwy i zamknięto.

Sąsiada było stać na nowy dach, mnie nie

Mąż sam stawiał dom. Pamiętam, jak układał faliste i płaskie płyty azbestowo-cementowe. 40 lat temu nie mówiono o szkodliwości tego materiału. Cieszył się człowiek, że jest czym chałupę osłonić. A teraz patrzyłam, jak sąsiad sobie dom remontuje. Pracownicy ubrani w specjalne uniformy, z maskami na twarzach zdjęli azbestowe pokrycia dachowe, zabezpieczyli, a potem wywieźli do utylizacji. Inna ekipa migiem położyła nowy, piękny dach.

– Nie ma na co czekać, pani Broniu, tylko szybko wymienić dach – przekonywał pan Roman. – Nietanie to, ale warto było.

– Nie każdego stać na takie luksusy – machnęłam ręką.

– A od czego dotacje? Wystarczy iść do gminy. Pójść z panią? – podkręcił wąsa.

Jeszcze czego! Toby ludzie mówili, że ja wdowa, a już sobie nowego chłopa przygruchałam! Trzeba uważać, z kim się paraduje uliczkami naszego miasteczka. Poszłam sama.

W urzędzie gminy sekretarka potwierdziła, że istnieje możliwość uzyskania dofinansowania. Ale nie tak dużego, jak sądziłam.

– Dotujemy tylko zerwanie i utylizację azbestowego pokrycia. Pani ponosi koszt położenia nowego dachu – rozłożyła ręce. I już wiedziałam, że nie dla mnie taki interes. Nie stać mnie na nowy dach, i tyle. Zła byłam na siebie, że dałam się namówić na wizytę w gminie.

Dlatego, gdy zobaczyłam, jak z plebanii wychodzi pan Roman, odwróciłam głowę. Nie uszłam paru metrów, gdy zawołał:

– I co? Załatwiła pani?!

Przystanęłam, bo ludzie zaczęli się oglądać. Po co robi przedstawienie na pół miasteczka? Nie stać mnie na nowy dach, to i starego nie ruszę.

– Wie pan, mnie to nie jest konieczne… Jakoś dożyję swoich lat w starym domu. Dzieci tu nie wrócą, wnuki też – wzruszyłam ramionami. – Po co to?

– Niech pani choć raz pomyśli o sobie, pani Broniu. Coś się pani od życia należy! Ależ on potrafił przekonywać. Uśmiechał się i tak ciepło patrzył swoimi dużymi piwnymi oczami. I naprawdę był mi życzliwy. Mogło zakręcić się w głowie. Całą drogę powrotną myślałam o sobie. Niewiele potrzebowałam, jeszcze mniej oczekiwałam. Nie liczyłam na niczyją pomoc. Synów o grosz prosić nie będę. Mają swoje wydatki. Dorabiają się. Postanowiłam dać sobie spokój z wymianą dachu.

Nie minął miesiąc, a nad naszym miasteczkiem przeszła gwałtowna burza. Pech chciał, że piorun uderzył w stojące w ogrodzie drzewo, które runęło całym ciężarem na dach mojego domu. Zniszczenia były ogromne, na szczęście nie było mnie wtedy w domu… Sąsiedzi pośpieszyli mi z pomocą. Pierwszy dopomógł pan Roman. Wraz z innymi mężczyznami usunęli drewnianego intruza. Założyli grubą folię na przełamany dach.

– Niech się pani nie martwi. Dach zdejmie wyspecjalizowana firma w dwa dni, potem położymy nowy. Nie damy pani skrzywdzić – powiedział. Przyjrzałam mu się uważniej. Stał wyprostowany, z umorusaną twarzą i pobrudzonymi do łokci rękami.

– Gdzie ja się teraz podzieję? – chwyciłam się za głowę. – Nie śmiem niczego proponować…

– Co to, to nie! U pana nie będę nocować! – prawie krzyknęłam.

– Miałem na myśli panią Reginę, gospodynię proboszcza. Stołuję się u niej na plebanii. Mówiła mi, że ma wolny pokój.

– Ojej, przepraszam pana… Musiałam odpocząć, a przede wszystkim wyspać się w bezpiecznym miejscu.

– Popilnuję pani domu, będę miał oko na wszystko – zapewnił.

– Jaki dom? Toż to kompletna ruina – miałam w oczach łzy. Podwieziono mnie i skromny ruchomy dobytek pod plebanię. Pani Regina przyjęła mnie z wyciągniętymi ramionami.

– Co za tragedia, co za tragedia, pani Bronisławo – powtarzała. – Już dawno powinnam była ściąć to drzewo. Od lat chorowało, było osłabione.

– No tak, bez chłopa ciężko. Edek pomarł, a synowie daleko.

Wyraziła pewność, że Andrzej i Daniel na pewno mi pomogą.

– Im tam wcale łatwo nie jest. Są na dorobku. A ja mam już z górki.

– Gadanie! Jeszcze może pani sobie życie ułożyć. A chętnych chłopów nie brak.

– Głupstwa! – palnęłam i, słowo daję, gdybym miała gdzie, natychmiast bym stamtąd poszła; ja nie potrzebowałam swatki, tylko spokojnego kąta.

– Pan Roman codziennie o pani opowiada – gospodyni znowu zaczęła swoje. – To miły, uczynny człowiek. Kiedyś był z niego bardzo przystojny mężczyzna… Spojrzała na mnie. Czyżby jej też się podobał? Ona wdowa, on wdowiec. „Może nie przychodził tylko na obiady?” – pomyślałam.

– Dlaczego wrócił? – zapytałam. – Przecież w Stanach żyło mu się o wiele lepiej. Pani Regina nachyliła się i szepnęła:

– Mnie też to zdziwiło. Mówił, że jak mu żona zmarła, to nie umiał już się tam odnaleźć. Zauważyłam, że wciąż jakby się gdzieś spieszył… Kiedyś, po obiedzie zapytałam go o to. I wie pani co odpowiedział? „Przyjechałem tu, żeby umrzeć”. Łyżeczka wypadła mi z dłoni.

– Czyżby był poważnie chory? Gospodyni pokręciła głową.

– Nie pytałam, no ale nim stąd wyjechał, przepracował w fabryce azbestu 20 lat… Zaczęłam wnikliwiej przyglądać się panu Romanowi, ale on jakby mnie unikał. Tłumaczył, że musi wszystkiego dopilnować. Bałam się, że gospodyni naopowiadała mu o mnie nie wiadomo czego. Aż w końcu zrozumiałam, że ona jest o niego zazdrosna!

W ciągu kilku dni specjalistyczna firma zdjęła połamany dach i wywiozła. Pan Roman skrzyknął grupę sąsiadów. Okazało się, że dwóch miało uprawnienia dekarskie. Byli już co prawda na emeryturze, ale fachu nie zapomnieli. Nie godziłam się na blachę ani na dachówki.

– Niech będzie dwuspadowy dach kryty papą – zdecydowałam. – Wystarczająco osłoni mój stary dom pełen wspomnień.

Pracownia RTG? A więc jednak i on ma raka!

Ułożono papę na podłożu z desek. Sąsiedzi nic nie wzięli za robociznę. Materiał darmo dała hurtownia. Byłam wzruszona tą pomocą. Aż chciało się żyć! Szczęśliwa zadzwoniłam do syna. Daniel zapytał, czy nic mi się nie stało. Uspokoiłam go. Nie miał czasu przyjechać. Do siebie też nie zaprosił… Ścisnęło mi się serce, gdy Jakub także zasłonił się brakiem wolnego, by odwiedzić matkę. Nie widziałam już ich 2 lata.

Kuba dziwił się, że jeszcze nie wyniosłam się z „tego przeklętego miasteczka”. Pół nocy płakałam w poduszkę. Bo niby dokąd miałabym iść? Nad ranem przypomniałam sobie słowa pana Romana: „Niech pani choć raz pomyśli o sobie, pani Broniu”.

Żałowałam, że to nie on mi pomaga w przenosinach. Czułam do niego nić sympatii. Wiele dla mnie zrobił. Doprawdy, gdyby nie on… Wróciwszy do naprawionego domu, nie zastałam pana Romana.

– Jest w szpitalu – powiedziano mi. Prosiłam Pana Boga, żeby nic mu się nie stało. Zostawiłam swoje rzeczy i czym prędzej dotarłam do szpitala. Na izbie przyjęć powiedzieli mi, gdzie go szukać. Idąc korytarzem, dotarłam pod pracownię RTG. Pewnie robią mu zdjęcie płuc, więc jednak… Z trudem powstrzymywałam się od płaczu. Nagle otworzyły się drzwi. Skulona na krześle zobaczyłam najpierw jego nogi. Nie wytrzymałam – podbiegłam.

– Pan musi żyć, panie Romanie! – wykrzyknęłam z głębi serca. – Tacy ludzie są bardzo potrzebni, nie tylko miastu… Dopiero teraz wyjął zza pleców obandażowaną lewą dłoń. Opatrunek w kilku miejscach barwił się na czerwono.

– Nie chciałem pani denerwować. Jest pani delikatna i wrażliwa. Wczoraj wieczorem w półmroku wbijałem ostatnie gwoździe na dachu. Źle wymierzyłem i…

– I…?! – brakowało mi tchu.

– Złamany palec serdeczny – ocenił lekarz, unosząc zdjęcie. – Bez przemieszczenia.

Założymy szynę na kilka tygodni. Czekając na korytarzu przed gipsownią, ułożyłam sobie w głowie całą przemowę:

– Od jutra żadnych obiadów u pani Reginy! Będzie pan przychodził do mnie. A ja, jak się pan przekona, znacznie lepiej gotuję od gospodyni proboszcza. Gdy tylko otworzyły się drzwi, wyrecytowałam przygotowaną kwestię.

– Tylko jak ja będę jadł lewą ręką?– zaniepokoił się, ale szeroko uśmiechnął.

– Ja pomogę. W końcu będę miała okazję, żeby za wszystko panu podziękować! – odważnie zajrzałam w jego piwne oczy. Podkręcił wąsa. To mi wystarczyło. Nie potrzebowałam więcej słów. Na razie!

Czytaj także:
Postanowiłam uciec z naszego domu na wsi. Wszystko zaczęło się od... awantury o rodzaj makaronu
Szewc bez butów chodzi. Mój mąż był zaangażowanym wychowawcą, ale olewał własnego syna
Zamiast zajmować się dzieckiem siostry, wolałam opiekować się psem mamy

Redakcja poleca

REKLAMA