„Kiedy zaczęłam awansować, zapragnęłam od życia czegoś więcej. Mój prostacki mąż nie mógł mi tego zaoferować”

Ambitna kobieta w pracy fot. Adobe Stock, Vasyl
Nagle zaczęłam wyjeżdżać na szkolenia, poznawać nowych ludzi, w tym mężczyzn. W moich oczach wszyscy wypadali lepiej od Marka. Byli młodsi, bardziej przebojowi, lepiej ubrani... Mój mąż wyglądał przy nich jak prosty chłop.
/ 03.01.2022 13:01
Ambitna kobieta w pracy fot. Adobe Stock, Vasyl

Wydaje mi się, że to, co stało się w moim małżeństwie, jest czymś typowym i częstym: oto kobieta dostaje awans, zmienia się, rozkwita, pragnie od życia czegoś lepszego. Tymczasem mężczyzna stoi w miejscu, nawet się nie stara nadążyć za żoną. Poddaje się i – przegrywa.

Nie ma co kryć, to nie był najszczęśliwszy dzień mojego życia. Cokolwiek by mówić, rozwód zawsze jest pewnego rodzaju porażką. Przecież kiedy pobieraliśmy się z Markiem piętnaście lat temu, nie planowaliśmy rozstania. Wierzyliśmy, jak wiele młodych małżeństw, że będziemy razem na dobre i na złe.

A jednak codzienność nas pokonała

Przyszły kłopoty finansowe, niepowodzenia w pracy, kłótnie z teściami, a przede wszystkim znudzenie sobą i rutyna. Dawno przestałam patrzeć na mojego męża jak na przystojniaka, w którym się zakochałam. Nie wiem, w którym momencie stał się dla mnie przede wszystkim ojcem naszych dzieci i kimś w rodzaju partnera w interesach.

Nasze rozmowy sprowadzały się do ustalenia, kto odbierze dzieci z przedszkola, co ugotować na obiad, co ugotować na obiad w weekend. Sytuacja jeszcze się pogorszyła, kiedy awansowałam na kierowniczkę sklepu, w którym pracowałam. Wprawdzie awans wiązał się z większą pensją, a my potrzebowaliśmy pieniędzy, ale nie mieliśmy pojęcia, jak bardzo odwróci on całe nasze życie do góry nogami.

Nagle zaczęłam wyjeżdżać na szkolenia, poznawać nowych ludzi, w tym mężczyzn. W moich oczach wszyscy wypadali lepiej od Marka. Byli młodsi, bardziej przebojowi, lepiej ubrani. Przez pewien czas usiłowałam zachęcić męża, aby i on się zmienił. Kupiłam mu karnet na siłownię. Zaopatrzyłam szafę w kilka koszul w modnych kolorach. Zarezerwowałam hotel i zaprosiłam Marka na weekend tylko we dwoje.

Ale wszystkie te pomysły, choć początkowo wydawały mi się genialne, w końcu okazały się klapą… Marek nie skorzystał z karnetu na siłownię ani razu. Na jego widok zrobił wielkie oczy i mruknął coś w rodzaju:

– Przecież wiesz, że mam problemy z sercem, chcesz mnie wykończyć? Nie będę fikał jak jakiś młodzieniaszek!

Później oddał karnet bratankowi. Przez kilka dni byłam obrażona, lecz to wszystko, co mogłam zrobić, żeby pokazać, jak bardzo jestem niezadowolona. Żadnej z podarowanych koszul też nie włożył. Słyszałam, jak mówił do kolegi, że „żona całkiem zwariowała i kupiła mu koszule dla pięcioletniej dziewczynki”.

Byłam załamana tym, jak bardzo mój mąż nie idzie z duchem czasu! Przecież jasnoróżowy i jasny fiolet to teraz najmodniejsze kolory w modzie męskiej!

Czy ten człowiek naprawdę nie miał oczu?

Weekend we dwoje dopełnił tylko czary goryczy. Choć bardzo się starałam i wybrałam najdroższy hotel w okolicy, Markowi od początku nic nie odpowiadało.

– Po co wydawać kasę, przecież sama mówiłaś, że łazienka wymaga remontu! – biadolił na widok eleganckiej recepcji. – Co, my domu nie mamy, żeby spać po hotelach? – usłyszałam też od niego.

Później zachowywał się jeszcze gorzej. Śniadanie było „wydziwnione”, w pokoju za zimno, bo „pewnie ktoś oszczędza na ogrzewaniu”, słabo działał telewizor, a on właśnie chciał obejrzeć mecz, a w ogóle to „skoro już zdecydowałaś się na taki wydatek, to powinnaś była wybrać ładniejszą okolicę”! Większość weekendu spędziliśmy w pokoju, czytając gazety. Tego było dla mnie za wiele.

W niedzielę rano podjęłam decyzję…

– Chcę rozwodu – oznajmiłam zdumionemu Markowi chwilę po tym, jak oddaliśmy klucze od pokoju do recepcji. – Ten weekend dobitnie mi uświadomił, że z naszego uczucia niewiele zostało.

– Całkiem ci odbiło – stwierdził mój mąż, ale… to było wszystko.

Jeśli spodziewałam się, że będzie o mnie walczył, błagał mnie, żebym została – to srodze się pomyliłam. Marek moją decyzję przyjął tak, jakby od dawna na nią czekał. Przez kolejne tygodnie spokojnie, jak to miał w zwyczaju, realizował plan „rozstanie”.

Porozmawiał z dziećmi, wyprowadził się do wynajętego na obrzeżach miasta pokoiku, zawiadomił o zamiarze sprzedaży mieszkania spółdzielnię i gazownię. Jednym słowem, zachowywał się tak, jakby nie kończyła się właśnie miłość jego życia, ale jakby załatwiał kolejną codzienną sprawę! To tylko utwierdziło mnie w przekonaniu, że dobrze zrobiłam, decydując się na ten krok.

Tak się nie dało żyć

Ja czułam, że świat stoi jeszcze przede mną otworem, a Marek… cóż on mi mógł zaoferować? Spokojną stabilizację do końca moich dni bez absolutnie żadnych wzruszeń? Dziękuję, to nie było dla mnie.

Dlatego tego dnia wyjątkowo starannie wybierałam strój. Chciałam na swojej rozprawie rozwodowej wyglądać elegancko i z klasą, tak żeby Marek choć przez chwilę pożałował, co traci. Do stonowanej granatowej garsonki włożyłam wysokie szpilki.

Nigdy nie przepadałam za chodzeniem w takim obuwiu, ale teraz okazja była przecież niecodzienna, a wiedziałam, że mój – za chwilę już były – mąż, z uznaniem patrzył zawsze na eleganckie kobiety właśnie w szpilkach. Sąd mieści się na drugim końcu miasta. Żeby zdążyć na czas na rozprawę rozwodową, musiałam wziąć taksówkę.

Niestety, były takie korki, że do hallu wbiegłam w ostatniej chwili. Jeszcze się poślizgnęłam na śliskiej posadzce. W tej sytuacji winda była koniecznością. Swoje kroki skierowałam wprost do niej.

– No proszę, też się nie spieszyłeś – syknęłam nie bez zdziwienia, widząc w windzie nie kogo innego, tylko Marka.

Musiałam przyznać, że on zwykle starał się być punktualnie, spóźnienia nie były w jego stylu, więc to nieoczekiwane spotkanie trochę zbiło mnie z tropu.

– Nie ma się chyba do czego spieszyć, prawda? – odpowiedział spokojnie, ale było w jego twarzy coś, co kazało mi na chwilę dłużej zatrzymać na nim wzrok.

W niewielkiej windzie, w której byliśmy tylko dwoma pasażerami, kontrast między nami stał się jeszcze bardziej widoczny. Ja byłam elegancko ubrana, Marek wyglądał przy mnie jak ktoś oderwany od prac na działce. Miał na sobie wyciągnięte dżinsy, w których ostatnio chodził praktycznie codziennie, i starą koszulkę, tę samą, którą kupiłam mu chyba w pierwszym roku naszego małżeństwa.

– Nie rozumiem, czemu chociaż na naszą rozprawę rozwodową nie ubrałeś się w jedną z koszul, które ci kupiłam – syknęłam z niesmakiem, jednocześnie nerwowo wciskając guzik windy.

Jak najszybciej chciałam być na ósmym piętrze, gdzie wyznaczono naszą sprawę, i mieć to wszystko za sobą.

– Dobrze wiesz, że nigdy nie lubiłem udawać kogoś innego – westchnął Marek. – Czułbym się jak przebieraniec.

– Lepiej się czujesz, wyglądając na własnym rozwodzie jak lump? – syknęłam ponownie, kątem oka odnotowując, że winda ruszyła z głośnym sapnięciem.

„Mam tylko nadzieję, że się nie zepsuje” – pomyślałam, i jak to mówią, pomyślałam to widocznie w złą godzinę, bowiem…

Po przejechaniu dwóch pięter winda gwałtownie stanęła!

– Nie wierzę! – krzyknęłam, bardziej zdenerwowana niż przestraszona. – To pech!

– Nie nazwałbym tego pechem – Marek uśmiechnął się nieoczekiwanie.

Radość na jego twarzy była tak wyraźna, że gdybym nie wiedziała, że to po prostu niemożliwe, podejrzewałabym, że sam tę windę zepsuł.

– Może to nie pech, tylko znak? – dodał.

Wzruszyłam ramionami, bo nawet nie chciało mi się tego komentować. Oboje przecież jesteśmy dorosłymi ludźmi, podjęliśmy odpowiedzialną decyzję, teraz pozostawało nam tylko konsekwentnie ją zrealizować.

– W tej sytuacji będziemy musieli iść na to ósme piętro piechotą – westchnęłam, z rezygnacją podchodząc do drzwi.

Nacisnęłam je lekko. Drzwi ani drgnęły. Naparłam na nie jeszcze raz. Znowu nic.

– One się nie otworzą, Aniu – ku mojemu zdziwieniu, w głosie Marka nie było satysfakcji; słyszałam w nim tylko nutki rozbawienia. – Winda zatrzymała się między piętrami, więc nie ma możliwości, żeby drzwi się otworzyły. To zabezpieczenie, żeby nikt nie wpadł do szybu.

– To co ja mam zrobić? – jęknęłam. – Przecież spóźnimy się na własny rozwód! Już wiem! Tu musi być jakiś guziczek…

Z paniką zaczęłam rozglądać się po guzikach wskazujących piętra. Na szczęście nad nimi dostrzegłam czerwony przycisk z napisem „alarm”.

Nacisnęłam go kilkakrotnie

Nie usłyszałam wprawdzie żadnego dźwięku, ale już samo to, że podjęłam działanie, wprawiło mnie w dobry nastrój.

– Na pewno ktoś za chwilę do nas przyjdzie – powiedziałam już trochę spokojniej, odruchowo cofając się w kąt, żeby stać nieco dalej od Marka.

Dziwne, ale nagle poczułam się w tej niewielkiej przestrzeni z nim nieswojo.

– Nie byłbym tego taki pewien.

Czy mi się wydawało, czy Markowi, gdy mówił te słowa, w oczach zatańczyły żartobliwe iskierki, których tak dawno u niego nie widziałam.

– Co to ma znaczyć? – warknęłam. – Jak jest przycisk „alarm”, to chyba właśnie do tego służy, żeby wezwać pomoc, kiedy winda się zatrzyma, prawda?

– Niby tak – odparł z namysłem Marek. – Ale jeśli awaria dotyczy całego systemu zasilania, to guzik „alarm” też nie działa.

– A ty skąd się znasz na windach? – mruknęłam ironicznie, spanikowana.

– A nie pamiętasz, jak pomagałem naprawiać dźwig? Winda to w końcu też dźwig. Zasada działania jest taka sama…

Faktycznie. To była absurdalna sytuacja, o której dawno zapomniałam, bo przydarzyła się nam na początku naszego małżeństwa. Dopiero wprowadzaliśmy się do mieszkania i sąsiedzi obok nas zamówili dźwig, żeby pomógł im przetransportować meble. I ten dźwig się zepsuł. Operator przyszedł do nas zapytać, czy ktoś mógłby mu pomóc.

I Marek oczywiście się zgłosił, choć żaden z niego mechanik. Siedział tam do późnej nocy z innymi kolegami, których zawołał. Ależ byłam z niego dumna, gdy ten operator powiedział, że mam wyjątkowo zaradnego i przytomnego męża! W sumie to zawsze taki był. Zaradny i przytomny. Spojrzałam na Marka kątem oka.

Majstrował coś przy guziczkach windy. Przez chwilę chciałam go ofuknąć, żeby nie kombinował, bo jeszcze coś zepsuje – ale ugryzłam się w język. Już kto jak kto, ale mój Marek na pewno nic nie zepsuje. On, jak się czegoś podejmował, to wiedział, co robi. Był dokładny i uważny. Prawdę mówiąc, uważniejszy niż ja. Tak jak wtedy, gdy uparł się jechać z Marysią do szpitala, gdy coś użądliło ją w rękę.

Mówił mi później, że miał intuicję i wydało mu się, że ręka nienaturalnie spuchła, choć lekarka patrzyła na niego jak na przewrażliwionego ojca i powtarzała, że to przecież normalne, że po ukąszeniu ręka puchnie. I co się okazało? Że Marysia jest uczulona na jad os i już w drodze do szpitala zaczęła puchnąć na całym ciele! W ostatniej chwili ją uratowano! A Marek nawet nie okazał szczególnie dumy z siebie.

Uścisnął tylko mocno naszą córkę i – zaszył się u siebie. Jak to on. Jak zwykle zrobił to, co powinien, i schował się w cień.

Przez tyle lat był ostoją naszej rodziny

Kiedy to się zmieniło?

– A pamiętasz, jak naprawiłeś naszej sąsiadce, tej starszej pani spod piątki, lodówkę, po tym, jak jej specjalista zaśpiewał dwieście złotych? – powiedziałam nagle, z uwagą obserwując działania Marka przy guzikach windy.

Mój skromny mąż jak zwykle tylko się lekko uśmiechnął.

– Co to ma teraz do rzeczy, Aniu? – spytał zdziwiony. – Myślę, że najlepiej będzie, jak zadzwonisz do kancelarii sądu z komórki i poinformujesz ich o awarii. System zasilania chyba padł na całej linii. Zobaczę, co się da zrobić, ale szybciej będzie, jeśli załatwisz to przez telefon.

– Ale ja nie mam tu internetu – jęknęłam. – Nie mam jak sprawdzić numeru, a nie zapisałam sobie…

– Numer jest na pozwie – uświadomił mi Marek, jak zwykle opanowanym tonem.

Spojrzałam na niego, a on dodał:

– Masz go pewnie w torebce.

No tak, miałam pozew, jasne. Marek jak zwykle miał rację. Tylko teraz… Dziwne, ale poczułam, że coraz mniej mam ochotę dzwonić i docierać na tę salę sądową. Przez głowę przelatywały mi myśli i wspomnienia tych wszystkich sytuacji, w których Marek zachował zimną krew i uratował naszą rodzinę.

– Kiedy to się wszystko tak zepsuło między nami? – szepnęłam.

– Oddałbym wszystko, żeby to wiedzieć – odpowiedział mi równie cicho Marek. – Ja nigdy nie przestałem cię kochać, Aniu.

– To czemu tak pokornie zgodziłeś się na ten cały rozwód? – spytałam, do krwi zagryzając wargi, żeby się nie rozpłakać. – Czemu nie walczyłeś?!

– A co ja mam ci do zaoferowania?

Marek odwrócił się teraz od guzików windy i patrzył wprost na mnie.

– Ty ciągle mówiłaś o awansach, eleganckich hotelach, a ja jestem zwykły prosty chłop, ja już się nie zmienię, wiesz o tym. Jeśli miałaś być przy mnie nieszczęśliwa, wolałem się usunąć.

Aż mnie zatkało z emocji

I w tym momencie winda szarpnęła i gwałtownie zaczęła jechać w górę.

– Może jednak ten alarm nie był taki wadliwy? – zastanawiał się na głos Marek, ale ostatnią rzeczą, która mnie teraz obchodziła, była przyczyna awarii, guzik „alarmu” i w ogóle cała ta winda.

– Marek, może jeszcze nie czas na rozwód? – szepnęłam, kiedy winda zatrzymała się na ósmym piętrze. – Może spróbujemy zawalczyć o nasze małżeństwo?

– Nie mogłem sobie wymarzyć cudowniejszych słów w tym strasznym dniu, Aniu – usłyszałam cichy głos mojego męża.

Zanim wyszliśmy z windy, przytulił mnie mocno, a potem powiedział, żebym poczekała na korytarzu. Nie wchodziłam do sali, żeby dopełnić formalności związanych z niestawieniem się na rozprawie. Zrobił to za mnie Marek. Tak jak wiele razy w życiu robił coś za mnie – i dla mnie.

Pomyśleć, że ja tego nawet nie dostrzegałam – głupia, skupiona na sobie idiotka! Na szczęście w porę się opamiętałam i nie popełniłam największego błędu w życiu! Po godzinie byliśmy w domu i odtąd razem pracujemy nad naszym związkiem.

Czytaj także:
„Gdy zmarł teść, teściowa się zmieniła. Obsesyjnie interesowała się naszym życiem, nieproszona cerowała moje majtki”
„Czułam, że to dziecko musi żyć. Próbowałam odwieść Kasię od usunięcia ciąży i miałam rację. To dziecko uratowało jej życie”
„Adrian miesiącami mnie dręczył i prześladował. Policja mnie zbyła. Zainteresują się dopiero, gdy zrobi mi krzywdę”

Redakcja poleca

REKLAMA