„Kiedy wróciłem do domu pijany w Wigilię, żona zrobiła mi awanturę. Obraziłem się i zostawiłem ją samą na święta”

Zostawiłem żonę samą na święta fot. Adobe Stock, Photographee.eu
„– Kto? Ja pijany? A co ty, kobieto, za bzdury opowiadasz?! – No pewnie, żeś pijany, przecież czuję – odparła Wiktoria. – I nie awanturuj się w domu, jeszcze w takim dniu. – Ja się awanturuję, ja? – krzyknąłem. – O że ty, babo… Jak ty tak mnie traktujesz, to ja wychodzę! Siedź sobie dziś sama!”.
/ 20.07.2022 21:30
Zostawiłem żonę samą na święta fot. Adobe Stock, Photographee.eu

– Proszę bardzo, wszystko wytrzepane, ani pyłku na nich nie uświadczysz! – z westchnieniem ulgi zrzuciłem na podłogę w przedpokoju dwa dywany i kilimki ze ścian. – Masz jeszcze coś do zrobienia, bo wiadomości bym sobie obejrzał…

Wiktoria obrzuciła mnie niechętnym spojrzeniem i schyliła się po kilimek.

– Dzieci przyjeżdżają i wnuki na cały tydzień, już sama nie wiem, w co najpierw ręce włożyć, a ty byś tylko o telewizorze myślał – prychnęła gniewnie. – Dywany rozłóż od razu, a potem to byś mi jeszcze mięso na pasztet zmielił – zarządziła nerwowo. – I może blaszki byś nasmarował.

Zabrałem się za robotę

Z moją żoną w tym przedświątecznym rozgardiaszu nie było co dyskutować, zwłaszcza że atmosfera rzeczywiście była trochę napięta. Z dalekiej Francji przyjeżdżał do nas na święta syn z rodziną. Zamierzali zostać aż do Nowego Roku. Nie widzieliśmy wnuków już całe 2 lata, poza tym miała to być pierwsza wspólna Wigilia u nas w domu od długiego czasu. No i żona postawiła sobie za punkt honoru naszą przysłowiową, tradycyjną gościnność.

Przygotowała takie ilości świątecznego jedzenia, jakby armia głodomorów miała zasiąść przy naszym świątecznym stole.

– Ty sprawdź jeszcze dokładnie, kiedy ten ich samolot przylatuje – Wikta wpadła do kuchni po drodze z łazienki do pokoju. – Żebyś się jutro nie spóźnił na lotnisko.

– Wszystko mam opanowane, co do minuty, nie martw się – przykręciłem maszynkę do mięsa do blatu stołu i zabrałem się za mielenie. – Spokojnie, żono.

– Dobrze ci mówić – sapnęła, odgarniając wierzchem dłoni kosmyk z czoła. – A jak się ten samolot spóźni, to co wtedy zrobisz? – popatrzyła na mnie trochę nieprzytomnym wzrokiem.

– No to się spóźni, zaczekam przecież – roześmiałem się. – Ale samoloty się nie spóźniają, teraz wszystko jak w zegarku, nawet pociągi przyjeżdżają o czasie – uśmiechnąłem się, bo nagle coś mi się przypomniało, zdarzenie sprzed lat.

– Coś ty taki zadowolony? – spytała Wikta, przyglądając mi się podejrzliwie.

A ja zacząłem się śmiać, bo tamta wigilijna noc z początków naszego małżeństwa stanęła mi jak żywa przed oczyma.

Jakby to było wczoraj…

Od kilku miesięcy mieszkałem na wybrzeżu. Ja, góral z dziada pradziada, przeniosłem się nad morze, bo zakochałem się w córce rybaka. A że ona nie chciała żyć w góralskiej chacie, więc co było robić? Poszedłbym przecież za tą moją długonogą Wiktorią na koniec świata, nie tylko nad to morze! Po ślubie zamieszkaliśmy w wynajętym mieszkaniu, ja znalazłem pracę w stoczni. Ale cniło mi się za moimi wierchami, za góralskimi gęślikami, za naszą muzyką! A gdy spadł śnieg, gdy przypomniałem sobie widok białych, błyszczących szczytów, gdy tu tylko to szare morze aż po horyzont, serce mi się krajało i coraz bardziej tęskniłem za swoimi.

Jednak Wikta nie dawała się namówić na przeprowadzkę w moje strony… Miałem nadzieję, że na święta pojedziemy do moich rodziców, że całą, wielką rodziną zasiądziemy przy góralskiej wieczerzy w gościnnym pokoju, pachnącym świerkami, ściętymi w naszym własnym lesie. Moja żona miała jednak inne plany.

– To przecież nasze pierwsze wspólne święta, powinniśmy je spędzić w domu – to był jej główny argument.

Za nic nie dawała sobie przetłumaczyć, że mój dom jest też tam, na drugim końcu kraju. Dlatego te przedświąteczne dni wcale nie upływały nam w odświętnej, radosnej atmosferze. Miałem jej za złe, że nie rozumiała mojej tęsknoty, że nie zgodziła się pojechać w moje rodzinne strony.

Chodziłem zły i nadąsany

I wcale nie chciałem jej pomagać w tych wszystkich pracach, zresztą to była babska robota.

„Jak chce mieć święta, to niech je sobie sama przygotowuje – myślałem buńczucznie. – Te wszystkie śledzie, zupy rybne, placki, galarety. Sama niech robi!”.

A Wikta też uniosła się honorem, harda była, tak jak i ja, więc o nic nie prosiła. W domu nastały ciche dni. 24 grudnia był normalnym dniem pracy. Kiedy koło 15 skończyliśmy robotę, kumple namówili mnie na jednego w knajpie – pod śledzika. A że rybka lubi pływać, było parę setek i kilka piw… Trochę zawiany wróciłem do domu.

Wikta aż się cofnęła, gdy wszedłem.

– W Wigilię musiałeś się upić?! – popatrzyła na mnie z gniewem. – Skaranie boskie z tobą, chłopie, cały rok nawet piwa się nie napijesz, a dzisiaj cuchnie od ciebie jak z gorzelni! Fuj!

O, na takie gadanie to ja nie mogłem sobie pozwolić. Żeby mnie, głowę rodziny obrażano we własnym domu, i to w taki szczególny dzień?! Moja góralska krew, rozcieńczona procentami, zawrzała.

– Kto? Ja pijany? – wrzasnąłem. – A co ty, kobieto, za bzdury opowiadasz?!

– No pewnie, żeś pijany, przecież czuję – odparła Wiktoria. – I nie awanturuj się w domu, jeszcze w takim dniu.

– Ja się awanturuję, ja? – krzyknąłem. – O że ty, babo… – rozwścieczony, urażony w swej dumie, porwałem z pawlacza torbę i otworzyłem szafę. – Jak ty tak mnie traktujesz, to ja wracam do domu.

– Do jakiego znowu domu? – załamała ręce Wikta. – No co ty, Wojtek, opowiadasz! – złapała mnie za rękaw, chcąc przytrzymać, ale ja ją odepchnąłem.

– Do swojego domu, tego prawdziwego, w moje góry umiłowane – zacząłem wrzucać do torby jakieś swetry i koszule.

Nagle poczułem, że jeśli nie zaśpiewam, to chyba pęknę

No więc zaśpiewałem:

– Pójdźta chłopy do szałasa, któro pikno, bedzie nasa, heeej!

Chyba ci całkiem odbiło w tym pijackim łbie – skomentowała moje występy Wikta i poszła do kuchni.

A ja, z czołem dumnie uniesionym do góry, z poczuciem wielkiej krzywdy, jaka mnie właśnie spotkała, opuściłem swój dom. Twierdząc na pożegnanie, że idę precz, skoro mnie nikt tu nie chce. No naprawdę ten śledzik musiał wtedy zaszkodzić moim szarym komórkom. Albo raczej to, w czym pływał. Żona próbowała mnie zatrzymać, prosiła, żebym się opamiętał, że jak wytrzeźwieję, to będę żałować.

– I gdzie ty się wybierasz na taką zimę, i to w Wigilię? – zatroskała się.

– Na dworzec idę – krzyknąłem jej na odchodnym. – Koleją do domu wrócę!

W barze przysiadł się do mnie jakiś kompan

Jakoś doczołgałem się na dworzec, sam dzisiaj nie wiem, w jaki sposób, bo przecież miasto było jak wymiecione. W tamtych czasach komunikacja miejska już świętowała, każdy we własnym domu siedział, na kolację wigilijną czekał. A na dworcu też pustki były, ale jakiś nocny pociąg miał jechać na południe właśnie, i to nawet szybko, za pół godziny. Kupiłem bilet i pomyślałem, że w barze zdążę jeszcze strzelić sobie setkę dla kurażu, w końcu daleka droga przede mną. Wypiłem i od razu raźniej mi się na duszy zrobiło. Bo jednak jakoś nieswojo się czułem, w końcu Wigilia była, pierwsze nasze święta, a Wikta tam sama.

„Ale co tam, nie będzie mi baba, nawet moja własna, od pijaków wymyślać!” – buntowałem sam siebie w myślach.

Wreszcie chwyciłem swój bagaż i już miałem wychodzić na peron, gdy przez megafon kobiecy głos zapowiedział, że z powodu gwałtownych opadów śniegu pociąg ma opóźnienie osiemdziesiąt minut, i że może ono ulec zwiększeniu. Przyszło mi do głowy, że skoro tyle czekania przede mną, można by jeszcze jedną setkę sobie strzelić. W końcu zima i mróz, dla rozgrzewki to nawet wskazane. Zaraz dosiadł się do mnie jakiś kompan, który też jechał na południe do rodziny na święta. I jakoś nam wspólnie to czekanie całkiem przyjemnie mijało…

Jednak po pewnym czasie okazało się, że opóźnienie naszego pociągu zwiększyło się o kolejne półtorej godziny. A potem jeszcze o godzinę. Około północy pociąg miał już opóźnienia prawie 300 minut. I raczej nie było zbyt dużej szansy, że w ogóle dojadę na święta do rodzinnego domu, że zdążę na czas. W dodatku czułem się taki zmęczony tym czekaniem, coraz bardziej senny…

Świtało już za oknami, gdy coś mnie obudziło. Jakaś kobieta w szarym fartuchu potrząsała mnie za ramię.

– Panie, obudź się pan, zamykamy na godzinę, sprzątnąć trzeba – patrzyła na mnie niechętnym wzrokiem. – A mój pociąg przyszedł już? – poderwałem się szybko z ławki.

– Jaki pociąg, panie?

– No ten, do Zakopanego przecież, opóźniony był – potarłem czoło dłonią, myślałem, że głowa zaraz mi pęknie.

– A ten to już odszedł – kobieta machnęła ręką. – Ze 2 godziny temu.

– A następny? – jęknąłem.

– Wieczorem będzie, jak dojedzie, zaspy straszne, całą noc śnieg walił, szkoda gadać – rzuciła i nie zwracając już na mnie uwagi, zabrała się za mycie posadzki.

I co ja mogłem zrobić w takiej sytuacji?

Tylko jedno. Gdy te procenty wywietrzały mi z głowy, wstyd mi się tak strasznie zrobiło, że strach.

„Co ja nawywijałem najlepszego? – kołatało mi się w obolałej czaszce. – Tam pewnie Wikta w domu martwi się o mnie, płacze. Sama w Wigilię siedziała, naszą pierwszą Wigilię… Jak ja jej to mogłem zrobić? Boże, ależ dureń ze mnie! No nic, tylko po łbie mi dać na opamiętanie, a to i tak by jeszcze za mało było…”.

Zebrałem się jakoś, trzeba było wracać do domu. Moja góralska krewka natura tym razem cicho siedziała, podkuliłem ogon pod siebie i wróciłem. Cicho zastukałem w drzwi, nie miałem odwagi otworzyć własnymi kluczami. Przygotowałem się na najgorsze, ale Wikta popatrzyła tylko na mnie i otworzyła łazienkę.

– Wykąp się i siadamy do stołu – westchnęła. – Nasza kolacja wigilijna czeka – zawahała się jakby i roześmiała się cicho.

– Ale to chyba będzie kolacja połączona ze śniadaniem, no nie? – podniosła na mnie oczy.

– Głodny chyba musisz być.

Przytuliłem ją mocno, bez jednego słowa, byłem jej wdzięczny, że nie nawtykała mi, chociaż miała do tego pełne prawo. Kiedy teraz, pochylony nad maszynką i mięsem na pasztet powiedziałem żonie, jakie wspomnienia mnie napadły, ona tylko machnęła ręką.

– Ty lepiej dziękuj Bogu, że te pociągi tak się wtedy opóźniały, i że do domu wróciłeś – zaśmiała się. – Bo jakbyś tak wtedy pojechał, to kto wie, czy dzisiaj byś to mięso na pasztet kręcił, czy w ogóle nasza rodzina by istniała…

I w taki to sposób peerelowskie koleje uratowały moje małżeństwo.

Czytaj także:
„Gdy zmarł teść, teściowa się zmieniła. Obsesyjnie interesowała się naszym życiem, nieproszona cerowała moje majtki”
„Czułam, że to dziecko musi żyć. Próbowałam odwieść Kasię od usunięcia ciąży i miałam rację. To dziecko uratowało jej życie”
„Adrian miesiącami mnie dręczył i prześladował. Policja mnie zbyła. Zainteresują się dopiero, gdy zrobi mi krzywdę”

Redakcja poleca

REKLAMA