Fotel wuja Waldka był wiekowym i pięknie wykonanym meblem. O ile jednak konstrukcja wykonana z czarnego orzecha mogła wytrzymać jeszcze i sto lat użytkowania, o tyle tapicerka przedstawiała stan opłakany.
– Zrób z tym porządek – poprosił Zbyszek, syn wuja dysponujący teraz zabytkowym sprzętem. – Cena nie gra roli. To w końcu rodzinna pamiątka i jedyna rzecz, którą chcę zabrać z domu.
Kuzyn, będący po śmierci ciotki jedynym spadkobiercą, nie zamierzał wracać do prowincjonalnej mieściny; wpadł tylko ogarnąć to, co zostało po rodzicach, zanim nowy właściciel się wprowadzi.
Fotel rzeczywiście był rodzinną pamiątką i warto było zainwestować w jego odnowienie, a że prowadziłem zakład tapicerski, mebel trafił właśnie do mnie. Pamiętałem dobrze wuja, który nikomu nie pozwalał siadywać w tym wspaniałym fotelu… To był jego tron, który z rzadka tylko opuszczał – takie przynajmniej odnosiłem wrażenie, będąc jeszcze dzieckiem.
– Masz rację – śmiał się Zbyszek.
– Stary nie należał do ruchliwych gości i, mówiąc szczerze, do dziś nie wiem, jak utrzymywał rodzinę, siedząc przez całe życie na dupie. Musiał chyba mieć smykałkę do interesów.
Faktycznie, wujek nie uchodził w rodzinie za stachanowca, ale kiedy trzeba było pożyczyć jakieś pieniądze, zawsze szło się do niego.
Nie byłem zawalony zleceniami, ba, martwiłem się czy coś w ogóle zarobię przez następny tydzień, więc mogłem od razu wziąć się za obicia wujowego fotela.
Fotel wuja był tylko schowkiem...
Wymiany wymagała też wyściółka i prawdopodobnie jedna sprężyna, więc nie musiałem być szczególnie ostrożny. Kiedy męczyłem się z wyszarpywaniem opornego materiału, wsunąłem rękę między oparcie a poduszkę siedziska i między palcami wyczułem jakiś twardy przedmiot. Prawie w każdym fotelu w tym miejscu można było znaleźć zagubione przez właścicieli przedmioty: drobne monety, długopis, plastikowe zabawki, resztki jedzenia… Czasem zdarzało się coś większego, na przykład nożyczki albo latarka. Taka loteria fantowa.
Byłem pewien, że i w tym przypadku znajdę jakiś gadżet, ale to co wyjąłem z ciasnego schowka nie wyglądało na pierdołę, wręcz przeciwnie – wyglądało na cholernie cenną, zabytkową bransoletę, wysadzaną czerwonymi kamieniami. Nawet jeśli nie miała w sobie ani grama szlachetnego kruszcu i tak musiały ją wykonać ręce nie lada artysty.
Składała się z czterech płytek połączonych ze sobą łańcuszkami, a każda z blaszek była misternie cyzelowana w ornamenty przedstawiające porę roku. Każda była też ozdobiona czerwonymi kamykami, które, na moje niewprawne oko, mogły być nawet rubinami. Jeśli to była prawdziwa złota biżuteria, z pewnością przedstawiała dużą wartość.
– Czy nie powinienem oddać tego Zbyszkowi? – zastanawiałem się na głos, pokazując bransoletę żonie.
Zwariowałeś? – jęknęła, chowając biżuterię za plecy, jakbym chciał ją jej odebrać. – Wiesz, ile to może być warte? Zresztą, on chyba nie miał pojęcia o istnieniu bransolety, więc nic mu nie ubędzie. Znaleźliśmy, zatem należy do nas.
A miało być dyskretnie!
Chciałbym wiedzieć, skąd miała niezachwianą pewność, że takie postępowanie jest moralnie słuszne? Gdybym w fotelu znalazł jakąś mniej wartościową rzecz, sprawa byłaby dużo prostsza. Powiedzmy pierścionek, nawet ze złota. Przywłaszczenie go sobie byłoby dla mnie sprawą oczywistą, ale bransoleta oprócz wartości artystycznej mogła zawierać w sobie naście razy więcej złota niż głupi pierścionek. To mogła być fortuna, a przywłaszczenie czyjejś fortuny to zwykła kradzież.
– Bredzisz! – prychnęła żona. – Nie widzę żadnej różnicy między tymi przykładami. Poza tym, to może wcale nie być złoto. Jakby Zbyszkowi zginęła zwykła obrączka, wynająłby detektywa, żeby ją odnaleźć! Mówię ci, to zwykła, odpustowa biżuteria i nie ma sensu dłużej się nad tym zastanawiać.
– To wyrzuć ją do kosza na śmieci, skoro jesteś tego taka pewna – powiedziałem z chytrym uśmiechem.
Obydwoje zdawaliśmy sobie sprawę, że to nie jest zwykły drobiazg, trzeba było tylko potwierdzić nasze przypuszczenia. Na drugi dzień zaniosłem znalezisko do zakładu jubilerskiego tuż przy rynku. Mieliśmy w miasteczku dwa takie punkty, ale ja wybrałem ten, bo prowadził go kolega z podstawówki. Lepsza taka znajomość niż żadna, a w końcu bardzo zależało mi na dyskrecji.
Przywitałem się ze znajomym i wyjmując zapakowaną w kopertę bransoletę, poprosiłem, żeby sprawdził i mniej więcej wycenił mi to cacko. Kumpel zaprosił mnie na zaplecze, włączył jaskrawe światło nad blatem roboczym i wysypał zawartość koperty. Po jego wielkich oczach poznałem, że mamy do czynienia z biżuterią z prawdziwego złota. Zygmunt przyłożył do oka małą lupę i zaczął studiować interesujące go detale na bransolecie, cały czas z niedowierzaniem kręcąc głową.
– Świetna robota – mruczał pod nosem. – Naprawdę świetna. Dziś już się tak nie robi.
– Tato! – krzyknął nagle w stronę schodów, które prowadziły do części mieszkalnej. – Tato, musisz koniecznie to zobaczyć!
Cholera jasna, miało być dyskretnie, a ten zwołuje całą okolicę… Za późno było jednak na jakąkolwiek interwencję, by nie wyglądało to podejrzanie. Po chwili usłyszeliśmy człapanie po schodach i do pomieszczenia wszedł wiekowy ojciec Zygmunta. Skinął głową na moje pozdrowienie, podsunął sobie krzesełko i usiadł przy blacie. W milczeniu wziął do ręki bransoletę podaną przez syna, położył ją pod wielką lupą umieszczoną nad stołem i w skupieniu zaczął się przyglądać biżuterii.
– Dobra próba – mruknął, bardziej do siebie niż do nas. – Robota rosyjskich jubilerów… z Petersburga chyba. Jeszcze sprzed rewolucji, panie. Kamyczki to rubiny oczywiście, ale one są tu najmniej ważne… Sam wyrób, panie, to jakaś trzykrotna wartość złota, z którego jest wykonany. Nieczęsto się coś takiego spotyka… Ale ja już widziałem tę biżuterię… Jestem pewien, że widziałem.
Zdrętwiałem. Drogocenny przedmiot miał jednak jakiegoś właściciela! Modliłem się w duchu, żeby starzec nie przypomniał sobie u kogo widział cacko, jakoś nie byłem tego ciekaw. Wyciągnąłem rękę w stronę klejnotu, chcąc go już zabrać i wyjść z zakładu, zanim jubilerowi wróci pamięć, ale Zygmunt mnie powstrzymał.
– Poczekaj – powiedział. – Chciałbym i ja nacieszyć się widokiem skarbu. Skąd ty to wziąłeś, człowieku?
– To nie moje – zakomunikowałem wszem i wobec. – Chciałbym, żeby było inaczej, ale niestety, robię tylko przysługę znajomemu, który dostał parę dziwnych rzeczy w spadku. To cała historia.
Nie wiem, czy zabrzmiało to wiarygodnie, ale nic więcej nie potrafiłem wymyślić na poczekaniu. Nagle zrobiło mi się bardzo gorąco w dość przecież chłodnym pomieszczeniu, w ustach mi zaschło, a niesprawiające do tej pory żadnych problemów serce łomotało, jakbym miał dostać zawału.
Chciałem już wyjść, zostać sam na sam z moim skarbem i bez skrępowania cieszyć się jego wyglądem, blaskiem i fakturą. Wiedziałem wszystko, czego chciałem się dowiedzieć i dodatkowe informacje o byłym właścicielu nie interesowały mnie nic a nic. Trochę jednak musiałem poczekać, aż Zygmunt skończy oględziny. Jako fachowiec widział dużo więcej interesujących detali: a to precyzyjne wykończenie, a to wspaniałe lutowanie czy jakieś łączenie na zimno. Byłem już gotów wyszarpnąć mu z ręki moją własność, kiedy cmokając z podziwu zapakował w końcu bransoletę do koperty i zwrócił mi ją ze słowami:
– Naprawdę piękna rzecz. Jakby twój znajomy chciał ją sprzedać, prosiłbym, by wziął mnie pod uwagę, przekażesz?
Bałem się, że stary może nam zaszkodzić
Wydawało mi się, że uśmiechnął się znacząco, wspominając o znajomym… Albo nie uwierzył w moją bajeczkę, albo powoli łapałem paranoję. Najważniejsze, żeby jego ojciec nie zdążył sobie niczego przypomnieć! Skinąłem głową na znak, że przekażę jego prośbę, zapłaciłem parę groszy za wycenę i pośpiesznie opuściłem zakład jubilerski. Ojciec Zygmunta w ogóle nie zwracał na mnie uwagi, był kompletnie zatopiony we własnych myślach. Nie życzyłem mu źle, ale miałem nadzieję, że to demencja w ostrej fazie i starzec zapomniał o tym, co przed chwilą oglądał i kto mu to pokazywał. Żona miała mniej złudzeń.
– Znam starego – powiedziała z kwaśną miną. – Przychodzi często do nas do przychodni, ale poza bólami reumatycznymi nic mu nie dolega. Ten łajdak ma pamięć lepszą ode mnie. Doskonale wie, u którego lekarza był ostatnio, i jak długo musiał czekać w kolejce. Ba, pamiętał nawet, że kiedyś nie miałam biustonosza pod koszulą i teraz za każdym razem, jak przyjdzie do rejestracji, to wpatruje się w moje cycki jak w święty obraz. Obawiam się kłopotów z jego strony, ale nie zamierzam nikomu oddawać naszej bransolety. Znaleźliśmy i jest nasza.
Strasznie chciałbym, żeby to było takie proste. Tak naprawdę, znaliśmy przecież właściciela klejnotu i nie mogliśmy udawać, że bransoleta spadła nam z nieba. Fotel należał do wujostwa, więc i złota ozdoba należała najprawdopodobniej do nich, czyli aktualnie była własnością Zbyszka. Tylko skąd taka droga rzecz znalazła się u nich? Wprawdzie zawsze żyli dość dostatnio, ale nigdy nie epatowali bogactwem.
– Może zatem wcale do nich nie należała – podsunęła skwapliwie żona – tylko do poprzedniego właściciela mebla.
Ha! Przez trzydzieści lat użytkowania fotela, raczej wątpliwe, by ktoś nie wsadził łapy między poduszki. Pobożne życzenia. Nie mogłem nad tą sprawą przejść do porządku dziennego, gryzło mnie sumienie, czy co ja tam mam…
Zadzwoniłem do kuzyna. Niby w sprawie nowego obicia dla fotela, ale tak naprawdę, by wybadać, czy jest świadom istnienia złotej bransolety. Pogadaliśmy o tym i owym, i wyglądało na to, że nie ma pojęcia o niczym.
– Widzisz! – krzyknęła triumfalnie moja ślubna. – Mówiłam ci, że bardzo dawno temu komuś się zawieruszyła i choćbyś chciał, to nie znajdziesz już jej właściciela. Jest nasza.
Wyglądało na to, że Jolanta ma rację, przynajmniej do czwartku, bo w ten dzień zaczepił mnie na ulicy ojciec Zygmunta. Zdążyłem już o nim zapomnieć, ale dziad pamiętał i o mnie, i o złotej bransolecie.
– Mam! – krzyknął zdyszany staruszek na mój widok. Chwilę trwało zanim złapał oddech i mógł kontynuować. – Przypomniałem sobie. O Boże, jak wy młodzi szybko chodzicie. Ledwie żyję… O czym to ja, panie, mówiłem? Aha, już wiem. Bransoleta wraz z kolczykami i kolią z podobnymi ornamentami należała kiedyś do pani Helgi. Cudowna kobieta, panie… świętej pamięci zresztą. Podobno pochodziła z wysoko postawionego rodu, szlachty pruskiej. Zginęła biedaczka, chyba pod koniec lat siedemdziesiątych i to tragicznie. Pewnie pamiętasz to morderstwo, bo już swoje lata miałeś, a sprawa była głośna. Włamanie, rabunek i morderstwo… Sprawcy oczywiście nie ujęto, panie. No, ale pamięć jednak mam, co?
Żona miała rację, gdy mówiła o kłopotach
Dumnie wypiął pierś, ale grymas bólu przeszył jego twarz i musiał zgiąć się wpół. Nie wyglądał za dobrze. Otwartymi ustami łapał powietrze po szaleńczym pościgu za mną. Na policzkach pojawiły mu się karmazynowe plamy, a czoło zrosił pot.
Ja też nie byłem w lepszej formie, usłyszawszy rewelacje staruszka. Ledwo stałem na nogach, które nagle zrobiły się całkiem miękkie. Rozejrzałem się w poszukiwaniu jakiejś ławki, ale nic takiego w pobliżu nie było. Musiałem się wziąć w garść.
– Pewnie to inny egzemplarz bransolety – roześmiałem się trochę sztucznie. – Przecież byłem za młody, żeby uczestniczyć w skoku na staruszkę.
– Raczej wątpię w inny egzemplarz, panie – pokręcił głową jubiler. – Takie wyroby były jednostkowe, ale kto wie… może. Jak przyniesiesz mi ją jeszcze raz na oględziny, to przyjrzę się dokładnie.
– To nie była moja bransoleta. Kolega już ją ode mnie zabrał i pewnie ofiarował swojej żonie na rocznicę ślubu.
Stary pokiwał głową, coś tam mruknął pod nosem, odwrócił się i bez pożegnania poczłapał w swoją stronę. Poczułem do niego nagły przypływ nienawiści. Głupi, stary cap, który miesza się w nie swoje sprawy i komplikuje ludziom życie. Był jedynym ogniwem łączącym moją bransoletę ze śmiercią jakiejś starej Niemry. Wystarczyłoby go jakoś wyeliminować… Może… Nie, to głupi pomysł. Przestraszyłem się własnych myśli.
A jakie do diabła miałem wyjście?
– Żebyś zdechł – mruknąłem, patrząc na niego.
Żona mogła mieć rację, gdy mówiła o kłopotach, które możemy mieć przez tego człowieka. Właśnie zawisły nad nami jak burzowe chmury. Posiadaliśmy klejnot pochodzący z włamania połączonego z barbarzyńską zbrodnią, więc bez dwóch zdań staliśmy się przestępcami. Chyba że sami zgłosimy się z bransoletą na policję.
– Jasne – zrzędziła żona – zabezpieczą naszą własność tak, że już jej nikt nie znajdzie, a po miesiącu komendant będzie jeździł nowym mercedesem. Nie bądź frajerem.
„Nie bądź frajerem”! Głupia baba, nie ma pojęcia, w co wdepnęliśmy. Zaślepiła ją żądza złota i żadne argumenty do niej nie trafiają, a przecież, kiedy stary jubiler zacznie mleć ozorem na prawo i lewo, możemy być sądzeni za współudział w zabójstwie… No właśnie, jeśli już mowa o zabójstwie, to czy jest możliwe, że wujek Waldek maczał w tym palce? Ten sam wujek, który częstował mnie landrynkami, albo sadzał sobie czasami na kolanie i pytał o to, jak mi idzie w szkole? Ten nieruchawy facecik miałby zadźgać z zimną krwią panią Kleist, po czym schować jej biżuterię pod swoją dupę?
To dlatego nikomu nie pozwalał siadywać w swoim fotelu, był jak smok strzegący złota! Ta teoria wyjaśniała również, skąd wuj czerpał dochody. Rany boskie, ten cap zamordował staruszkę! Czy Zbyszek był świadom prawdy o swoim ojcu?
– Ty masz dar wyolbrzymiania rzeczywistości – zastopowała mnie żona. – Może wujek Waldek był tylko paserem i zajmował się upłynnianiem „gorącego” towaru?
Czy to czyni go lepszym? Może trochę, ale jeśli chodziło o „gorący towar”, to właśnie znajdował się w naszych rękach i mógł nas dotkliwie poparzyć. Co właściwie powinniśmy zrobić z tą cholerną bransoletą? Zakopać w ogrodzie czy wyrzucić do rzeki? Nie spałem całą noc, gorączkowo szukając rozwiązania patowej sytuacji, ale nic nie wymyśliłem. W pracy też nie mogłem się na niczym skupić. Wszystko leciało mi z rąk, a świadomość tego, że tylko jeden stary człowiek jest powodem moich lęków doprowadzała mnie do szału. Byłem już gotów powierzyć swój skarb bystrym wodom Warty, byle tylko odzyskać jaki taki spokój ducha, kiedy z pracy wróciła żona z radosnymi newsami.
– Jesteśmy uratowani – zakomunikowała z wypiekami na twarzy, stając w drzwiach mojego warsztatu. – Wczoraj pogotowie zabrało starego jubilera. Praktycznie nie jest w stanie wydać z siebie żadnego zrozumiałego dźwięku.
Długo myślałem nad bezpieczną kryjówką
Niby człowiek nie powinien się cieszyć z ludzkiego nieszczęścia, ale poczułem, jakby ktoś zdjął mi z pleców wielki kamień. Stary musiał się tak załatwić, goniąc za mną przez pół miasta. Teraz mogłem wprowadzić w życie plan B. Czerwony alarm minął, ale zagrożenie było nadal realne. W związku z tym, że niebezpieczeństwo związane z rozpoznaniem bransolety jako własności zamordowanej osoby istniało nadal, bo przecież tamten mógł odzyskać dar mowy, skarb musiał pozostać w ukryciu.
Długo myślałem nad bezpiecznym schowkiem, gdzie nikomu przez długie lata nie przyjdzie na myśl zaglądnąć i… wymyśliłem. Dopóki bransoleta jest „gorącym towarem”, niebezpiecznie jest nawet o niej wspominać. Schowałem ją tak dobrze, że nawet żona jej nie odnajdzie, bo, powiedzmy sobie szczerze, teraz to ona i jej babski ozór stanowią największe niebezpieczeństwo wpadki. Tym bardziej, że ogarnęła ją jakaś obsesja na punkcie złotej bransolety.
– Cholera jasna! – ciska się prawie każdego dnia. – Powiedz, co zrobiłeś z moją biżuterią!
– Po pierwsze, nigdy nie była twoja, a po drugie: co cię to obchodzi – odpowiadam niezmiennie, spokojnie przełączając pilotem kanał, rozparty w swoim ulubionym fotelu.
Pod wgniecioną ciężarem mego ciała sprężyną, wyczuwam twardość pudełka, w którym spoczywa bezpiecznie „mój skarb”. Ucisk jest ledwie odczuwalny, ale jakże przyjemny… Relaksuje bez porównania bardziej niż telewizyjny ekran.
Czytaj także:
„Interesowały mnie przelotne romanse, a nie stałe związki. Do czasu aż poznałam kochanka. Ale trafiła kosa na kamień”
„Złodziejaszek grał na nosie przyjaciółki i stale okradał jej sklep. Uknułyśmy plan, jak przyłapać go na gorącym uczynku”
„To miał być zwykły wyjazd, a omal nie doszło do tragedii. Na szczęście mój kochanek okazał się bohaterem”