Miałem już prawie 40 lat, a widoków na to, że wreszcie założę rodzinę, wciąż jakoś nie było. Szczerze mówiąc, mocno mnie to gnębiło. Sam nie wiem, czemu nie mogłem sobie nikogo znaleźć. Szpetny nie jestem, mam dobrą pracę w firmie informatycznej i niewielkie, ale własne mieszkanko.
Kiedy siedziałem w nim sam wieczorami, nieraz wyobrażałem sobie, że w kuchni krząta się żona, a po dużym pokoju biegają dzieci... Tymczasem jedynym stworzeniem, które kręciło się po mojej chałupie, był Gigant, sporych rozmiarów labrador.
– Do końca życia będziesz latał z psem, zamiast za jakąś fajną żoną się rozejrzeć! – powiedziała mi kiedyś moja matka.
Tylko że ja nie wiem jak
– Co, mam chodzić po ulicy i jej szukać?!
– Nie kpij ze mnie, synu! – oburzyła się. – Lepiej na imprezę jakąś idź, do kawiarni, na dancing. Tam na pewno kogoś poznasz! A ty tylko praca, dom, pies. Lata lecą i już nie czas na szukanie ideału. Myśl raczej
o tym, żeby jak najprędzej rodzinę założyć!
– Oj, mamo, przecież nie zwiążę się z pierwszą lepszą! – zdenerwowałem się, bo miałem dość tej presji, którą matka wywierała na mnie od jakichś dziesięciu lat.
Chociaż dobra z niej kobieta, jak nikt potrafiła mnie wpędzić w poczucie winy. Ani mi się śniło łazić po jakichś dancingach! Zawsze byłem domatorem i nie miałem zamiaru postępować wbrew sobie. Najchętniej powiedziałbym matce, żeby raz na zawsze przestała mi suszyć głowę, lecz nie chciałem sprawiać jej przykrości. Mam w końcu tylko ją, tato nie żyje od lat.
Na szczęście miałem niezawodny sposób na rozładowanie złych emocji. Długie spacery z Gigantem zawsze poprawiały mi humor. A że mój pies też je uwielbiał – obaj spędzaliśmy na powietrzu mnóstwo czasu.
Świetnie pamiętam zimny marcowy dzień
Byłem w parku z Gigantem. Nagle pies podniósł łeb, zaczął węszyć i gapić się w jeden punkt, zawarczał nieprzyjaźnie. Na wszelki wypadek zapiąłem mu smycz i spojrzałem w tym samym kierunku. A to, co zobaczyłem, wywołało mój uśmiech.
Niedaleko nas spacerowała młoda kobieta, a na końcu smyczy, którą trzymała w dłoni, dumnie maszerował... kot! Nie żaden pers czy inny rasowiec, tylko zwyczajny buras! Kroczył jednak na smyczy ładnie, równo. Wąchał drzewa, zadzierał głowę do góry, pewnie wypatrywał ptaków.
Muszę przyznać, że ten widok był mocno osobliwy i dość zabawny. Nigdy wcześniej nie widziałem kota na smyczy!
– Czy pana pies jadł już obiad, czy jednak powinniśmy uciekać? – z zamyślenia wyrwało mnie dowcipne pytanie, które kobieta skierowała najwyraźniej do mnie, bo poza mną nikogo w pobliżu nie było.
– Proszę się nie obawiać! – roześmiałem się. – Ani Gigant, ani ja kobiet nie jadamy. A tym bardziej kotów na smyczy.
– To dobrze. Widać są jeszcze na tym świecie jacyś dżentelmeni – powiedziała nieznajoma, po czym dodała: – Ale na wszelki wypadek uciekniemy.
Uśmiechnęła się i poszła sobie
Kotek powędrował za swoją panią. Odprowadziłem ją wzrokiem, gdy odchodziła. Była ubrana w ciepłą kurtkę i spodnie od dresów, spod czerwonej czapki wystawały jej długie jasne włosy. Na oko miała ze trzydzieści lat, może trochę więcej.
„Fajna” – przebiegło mi przez głowę. Znienacka wpadłem w świetny nastrój. Już do końca dnia miałem przed oczyma tę ładną kobietę z kotem. Byłem pewien, że jest nietuzinkowa. I musi lubić zwierzęta – tak samo jak ja. Inaczej nie spacerowałaby z kotem, nie pilnowała go, tylko po prostu wypuszczała samego.
„Chciałbym ją lepiej poznać” – pomyślałem i przez kolejne dni chodziłem do parku z nadzieją, że znów ją spotkam. Kilka razy mi się to udało, ale widziałem ją tylko z daleka. Odkłaniała mi się, machała ręką, jednak nigdy do mnie nie podeszła.
Nie miałem śmiałości sam jej zaczepić... Ale nie mogłem przestać o niej myśleć. Zastanawiałem się, jaka jest, czym się zajmuje. No, podobała mi się i już!
– Czyżbyś się wreszcie zakochał? – nawet mama zauważyła, że coś się ze mną dzieje. – Trzy razy pytam, czy chcesz kompotu, a ty jakbyś mnie w ogóle nie słyszał!
Bo rzeczywiście nie słyszałem...
Byłem zbyt zajęty myśleniem o pięknej nieznajomej, która w ostatnim czasie zawładnęła całym moim światem. Sam nie wiedziałem czemu. Przecież jej właściwie nie znałem!
A potem, niespodziewanie, wydarzyło się coś, co przewróciło do góry nogami życie. Tamtego dnia od rana źle się czułem. Bolał mnie brzuch, wymiotowałem. Myślałem, że to zwykłe zatrucie, więc zadzwoniłem do pracy i wziąłem dzień urlopu, aby się wykurować.
Jednak z godziny na godzinę było coraz gorzej. Straszny ból dosłownie rozsadzał mi brzuch. Od gorączki pot lał się ze mnie strumieniami, dostałem dreszczy i mroczki mi latały przed oczami. Ostatkiem sił zadzwoniłem po matkę. Dobrze, że miała swoje klucze, bo gdy do mnie dotarła, byłem już... nieprzytomny!
Ocknąłem się dopiero w szpitalu. Spędziłem w nim strasznie dużo czasu. Lekarze długo nie mogli znaleźć przyczyny mojego stanu, a ja dosłownie gasłem w oczach! I sam to, niestety, czułem.
– Mamo, proszę cię, obiecaj mi, że zajmiesz się Gigantem... No wiesz, jakby co... – szeptałem wciąż rozpalony gorączką, której nie zbijały żadne leki ani kroplówki.
– Jakie „jakby co”?! Przestań gadać takie głupoty! – fukała na mnie, ale wiedziałem, że jest nie mniej przerażona niż ja.
Jej twarz poszarzała od zmartwienia, oczy miała zapuchnięte od płaczu. Mimo to starała się mnie pocieszać:
– O Giganta się nie martw. Dbam o niego, pomaga mi sąsiad. Pamiętasz pana Franka? On kocha psy. Tylko Gigant jeść nie chce i smutny jest. Tęskni za tobą. Dlatego musisz jak najszybciej wyzdrowieć.
Bardzo tego pragnąłem
Z każdym dniem coraz bardziej słabłem, po kolei zaczęły mi wysiadać narządy wewnętrzne. Lekarze odbywali nade mną gorączkowe konsylia, wzywali jakichś konsultantów. Pielęgniarki na OIOM-ie, gdzie w końcu wylądowałem, nie spuszczały mnie z oczu, a mój stan wciąż się pogarszał...
Nie bardzo już kontaktowałem, ale świadomości zostało mi jeszcze na tyle, żeby wiedzieć, że życie ze mnie uchodzi... To było okropne uczucie!
Próbowałem jakoś pożegnać się z mamą, lecz nie miałem już siły mówić. Tylko łzy wypływały mi spod zamkniętych powiek.
– Rafałku, synu... – słyszałem, jak mama siedząca przy łóżku płacze razem ze mną. I pewnie dziś byłbym już na tamtym świecie, gdyby laboratorium z drugiego końca Polski, dokąd wysłano moją krew na jakieś skomplikowane, specjalistyczne badania, nie zaalarmowało w końcu szpitala, w którym leżałem, że mój organizm trawi bardzo rzadka i wyjątkowo złośliwa bakteria!
Zaledwie kilka procent ludzi na świecie jest na nią wrażliwych i ja okazałem się jednym z nich. Gdzie ją złapałem? Tego do dziś nie wiadomo. W każdym razie lekarze ściągnęli potrzebny antybiotyk i uratowali mi życie… dosłownie w ostatniej chwili.
– Nie będę owijać w bawełnę. Jeszcze dzień, dwa i mogłoby pana nie być – oznajmił mi ordynator, kiedy po wielodniowej kuracji zacząłem w końcu odzyskiwać siły. – Napędził nam pan strachu, nie ma co!
– Ale nic mi już nie grozi? – spytałem.
– Nie, na szczęście nie – uśmiechnął się i wyjaśnił: – Antybiotyk zabił w panu tę straszną zarazę. Za jakiś tydzień, dwa powinniśmy wypisać pana do domu, ale o powrocie do pracy nie ma na razie mowy. Będzie pan musiał przyjmować przez dłuższy czas leki i przestrzegać ściśle określonej diety. Ta dieta jest w tym wypadku bardzo ważna. Nasz dietetyk za chwilę wszystko panu objaśni. Pozostanie pan pod fachową opieką aż do całkowitego zakończenia kuracji – tłumaczył cierpliwie.
– Dziękuję, panie doktorze – uścisnąłem mu dłoń. – Za wszystko dziękuję!
Poczułem, jak schodzi ze mnie napięcie
Wszystko, co towarzyszyło mi przez ostatnie tygodnie. „Wypiszą mnie ze szpitala! Wrócę do domu!” – zacząłem cieszyć się jak dziecko. Po tym, co przeszedłem, perspektywa powrotu do zwykłego życia była czymś cudownym!
„Człowiek, gdy jest zdrowy, nie docenia tego, co ma i co może mieć” – myślałem.
Cieszyło mnie też, że moja mama wreszcie będzie spokojna. W jej wieku nie powinna się denerwować, a przeszła ostatnio naprawdę ciężkie chwile. No i wreszcie znowu zobaczę Giganta! Będziemy chodzić na długie spacery. Stęskniłem się za tym kudłaczem. Był dla mnie ważniejszy od niejednego z kumpli. Od tych wszystkich myśli zrobiło mi się tak błogo, że zasnąłem.
– Dzień dobry! – obudził mnie kobiecy głos. – Piękny dziś mamy dzień.
Otworzyłem oczy i... nie, to nie mogła być prawda: przy moim łóżku stała... ona! Miła nieznajoma z parku. Nie miała na głowie czerwonej czapki ani ze sobą kota na smyczy, ale poznałbym ją na końcu świata. Długie jasne włosy opadały jej na ramiona, twarz zdobił dyskretny makijaż.
– To chyba sen... Dzień dobry! – wyjąkałem oszołomiony. – To naprawdę pani?
– No chyba ja, ale to też zależy, o kogo pan konkretnie pyta – roześmiała się.
– O panią pytam – uśmiechnąłem się. – Przepraszam za to moje roztargnienie, nie spodziewałem się pani tutaj…
– Ja pana też nie. Nawet się ostatnio zastanawiałam, gdzie pan zniknął. W parku dawno pana nie widziałam. A tu proszę... Dostałam wezwanie do pacjenta z chorobą unikatową w skali świata, przyjeżdżam w te pędy, a to pan! – nie kryła zadowolenia.
– Czyli pani jest tym wybitnym dietetykiem, który będzie się mną zajmował…
– Nie wiem, czy od razu wybitnym, ale zajmę się panem najlepiej, jak potrafię. Mam na imię Edyta. Proszę mi mówić po imieniu – i wyciągnęła do mnie rękę.
– Rafał – podałem jej dłoń.
Jeszcze niedawno – w sensie dosłownym – umierałem, a tu taki dar od losu, który przerósł moje najśmielsze oczekiwania. Edyta okazała się nie tylko profesjonalistką w każdym calu, ale i tak fajną kobietą, że przegadaliśmy całe popołudnie. Nie tylko o diecie... Po wyjściu Edyty poczułem, że wracają mi siły i chęć do życia. Cały świat stał się nagle kolorowy! To się chyba nazywa… zauroczenie. Nigdy nie doświadczyłem czegoś takiego.
Edyta zjawiała się u mnie w szpitalu
Dokładnie tłumaczyła, co mogę jeść, a czego unikać, rozpisywała godziny posiłków i dawki poszczególnych składników. Uczyła, jak łączyć dietę z lekami. To wszystko było dość skomplikowane, lecz ja mogłem nauczyć się nawet chodzić na rękach, byle tylko ona przy mnie była!
Wreszcie wyszedłem ze szpitala. To był najszczęśliwszy dzień mojego życia! Świeciło słońce, pachniała trawa. Kochany Gigant dostał na mój widok szału radości! Aż mnie przewrócił, tak się cieszył. Głaskałem go i przytulałem długo i mocno.
– Dawno się nie widzieliśmy, mój przyjacielu – mówiłem, a on lizał mnie po rękach.
Mama, która chwilowo wprowadziła się do mnie, na ten widok ocierała łzy. Od razu zajęła się mną bardzo troskliwie. Gotowała, prała, sprzątała, chodziła po zakupy. Ja miałem tylko nabierać sił.
Edyta przyjeżdżała teraz do mnie do domu raz albo dwa razy w tygodniu. Niby chodziło o moje zdrowie, jednak chyba oboje czuliśmy już wtedy coś więcej.
– Świetna ta dietetyczka! – nawet mama nie mogła się jej nachwalić. – A jaka ładna! Może byś się tak, synku, koło niej zakręcił?
– Bardzo chętnie – uśmiechałem się.
Pierwszy raz słowa mamy na temat mojego życia prywatnego nie denerwowały mnie, tylko sprawiały mi przyjemność.
Bo dieta dietą, ale gdy Edyta przyjeżdżała, nie mogliśmy się nagadać! Okazało się, że wiele nas łączy, mamy podobne zainteresowania i charaktery, lubimy te same książki i filmy, a nawet… kuchnię. Edyta spędzała u mnie coraz więcej czasu.
– Wiesz co, synku, chyba wrócę dziś do siebie na noc, bo muszę w domu podlać kwiatki. Przyjadę rano – powiedziała mama taktownie któregoś wieczoru, widząc, że nie możemy się z Edytą rozstać.
Argument z kwiatkami rozbawił mnie wprawdzie do łez, ale byłem jej wdzięczny!
Moja nowa znajomość pięknie się rozwijała
Któregoś dnia Edyta przywiozła nawet do mnie swojego Gustawa. Niepotrzebnie się martwiłem: nasze zwierzaki – co może dziwne – bardzo szybko przypadły sobie do gustu. Po ostrożnym przywitaniu zaczęły się bawić piłką, a wieczorem zasnęły obok siebie na kanapie, co wyglądało komicznie.
Zaczęliśmy robić im zdjęcia.
– Patrz, jak się polubiły. Zupełnie tak jak my... – powiedziałem wtedy do Edyty, a ona zarumieniła się lekko.
Każde nasze spotkanie tylko utwierdzało mnie w przekonaniu, że to właśnie na nią czekałem przez całe swoje życie.
Pierścionek zaręczynowy wręczyłem jej dokładnie w rocznicę naszego pierwszego spotkania w parku. Właśnie tam zaprosiłem ją tamtego dnia, pod pozorem wspólnego spaceru z naszymi pupilami. I w towarzystwie dwóch sierściuchów, dzięki którym się poznaliśmy, poprosiłem Edytę o rękę. Była bardzo zaskoczona i... wzruszona. Usłyszałem upragnione „Tak”!
Niedługo minie druga rocznica naszego ślubu. Jestem szczęśliwy! Wyzdrowiałem i mam najlepszą żonę pod słońcem!
Wolny czas najchętniej spędzamy na spacerach z Gigantem i Gustawem. I choć budzimy w parku powszechną radość, prowadząc obok siebie na smyczach psa i kota, to jesteśmy naprawdę fajną czwórką. A niewykluczone, że za jakiś czas będziemy piątką... Mama już od dawna dopytuje o wnuki, a i ja chętnie bym widział moją kochaną Edytę z wielkim brzuchem.
Jednak niczego nie planujemy, po prostu zdajemy się na los. I tak będzie, co ma być. Tego nauczyłem się podczas choroby. I jeszcze tego, żeby cieszyć się każdą chwilą tak, jakby miała być ostatnia. A teraz naprawdę mam się z czego cieszyć!
Czytaj także:
„Pracuję w korporacji od rana do nocy, a i tak się boję, że mnie wygryzą. Jak w takich warunkach starać się o dziecko?”
„Załatwiłam przyjaciółce randkę, a ta wydra zaczęła kręcić nosem. Materialistka nie szukała chłopaka z klasą, tylko z kasą”
„Załatwiłam przyjaciółce randkę, a ta wydra zaczęła kręcić nosem. Materialistka nie szukała chłopaka z klasą, tylko z kasą”