W kuchni rozchodził się aromatyczny zapach smażonego sera, przygrzewałem sobie właśnie naleśniki, które poprzedniego dnia przyniosła mi córka. Chociaż radziłem sobie sam, pomimo przekroczonej osiemdziesiątki i dziesięcioletniego wdowieństwa, to smakołyki przygotowane przez Asię zawsze były mile widziane w mojej kuchni.
Przełożyłem dwa opieczone naleśniki na talerz, pozostałe zostawiając sobie na jutro, gdy dobiegł mnie hałas z korytarza. Słyszałem donośny głos mojego sąsiada, młodego mężczyzny, który zawsze sprawiał wrażenie, jakby pozjadał wszystkie rozumy świata. Wyraźnie na kogoś krzyczał, do moich uszu dotarły słowa: nierób i żebrak.
Z ciekawości podszedłem więc do drzwi w przedpokoju. Wyjrzałem przez wizjer, czerwony na twarzy sąsiad machał rękami nad jakimś starszym człowiekiem. Sytuacja przedstawiała się co najmniej dziwnie, więc uchyliłem drzwi i spytałem ostrożnie:
– Przepraszam, stało się coś?
– Jeszcze nie, ale zaraz się stanie, jak ten darmozjad, naciągacz jeden z oczu mi nie zniknie – wrzasnął sąsiad. – Bo zaraz sam mu pomogę zejść po schodach.
– Ja przepraszam, ale nie zrobiłem niczego złego – starszy mężczyzna zwrócił się do mnie cichym, głosem. – Tylko spytałem…
– Żebrałeś gościu, myślisz, że ja nie mam na kogo robić, tylko na nierobów, co? – sąsiad cofnął się do swojego mieszkania, mocno zatrzaskując drzwi za sobą.
Mężczyzna odwrócił się, zmierzając ku schodom, ale ja zawołałem za nim, żeby poczekał.
– O co chodzi? – spytałem.
Odwrócił się w moją stronę wolno, popatrzył na mnie niepewnie, jakby ze strachem w oczach.
– Nie chciałem nikogo denerwować – potrząsnął głową. – Spytałem tylko pana sąsiada, czy nie ma trochę zbędnej żywności, cokolwiek… – zająknął się. – Chodzę tak od miesiąca, czasem dobrzy ludzie poratują czymś, nie proszę o pieniądze – westchnął. – Bo córka chora, zapalenia płuc dostała w te mrozy, potem się jej na serce rzuciło, a w domu pięcioro maluchów, zięć w świecie, nawet nie wiemy, gdzie – urwał, pochylił głowę. – Z mojej emerytury ciężko wyżyć, prawie połowa na same leki. Honor i wstyd do kieszeni schowałem, wnuki przecież ważniejsze, no i tak chodzę po ludziach.
Zaprosiłem nieznajomego do domu
Był sporo młodszy ode mnie, ale wyglądał dużo gorzej. Twarz poorana zmarszczkami nie tyle ze starości, co ze zmartwienia i trosk, żylaste dłonie, nawykłe do ciężkiej pracy, przygarbiona chuda sylwetka. Trzymał w ręce sporą torbę, ale widać było, że niewiele w niej miał. Ileż odwagi i determinacji miał ten człowiek, żeby wytrzymać upokorzenia, których pewnie niejeden raz doświadczył.
– Niech pan poczeka chwilę, poszukam czegoś…
Już chciałem zamknąć drzwi, pozostawiając go w korytarzu, gdy nagle tknęła mnie myśl, że przecież, skoro chcę mu dać swoje jedzenie, to mu wierzę, więc powinienem też mu zaufać.
– Może pan wejdzie na chwilę, odpocznie, napije się herbaty – uśmiechnąłem się. – Taki ziąb dzisiaj, a pan się pewnie nachodził – popatrzyłem na jego wiatrem podszytą kurtkę i przemoczone buty.
Przez chwilę patrzył na mnie z niedowierzaniem, ale w końcu skinął głową.
– Jeżeli pan się nie boi, to dziękuję, chętnie skorzystam z zaproszenia – powiedział.
– A czegóż ja miałbym się bać – roześmiałem się. – Że mnie pan obrabuje? Nie byłoby z czego, wszystko co miałem, dostało się córce, a te parę gratów i książek… – machnąłem ręką. – Nie warto by było się nawet fatygować.
Weszliśmy do kuchni, mężczyzna poruszał się z rezerwą, wciąż zerkając na mnie niepewnie. A potem zobaczył talerz z naleśnikami na stole. Zanim zawstydzony opuścił głowę, zdążyłem w jego oczach dojrzeć głód.
– Może pan zje ze mną, mam ich sporo, córka wczoraj mnie zaopatrzyła – nie czekając na odpowiedź, wyjąłem z szafki czysty talerz, zgarnąłem z patelni trzy naleśniki.
– Proszę bardzo, jeszcze gorące.
Jedliśmy w milczeniu. Musiał być porządnie głodny, bo aż ręce mu się trzęsły, gdy krajał cienkie ciasto widelcem.
Nie wiedziałem za bardzo, o czym z nim rozmawiać, niezręcznie mi było chwalić się swoją spokojną, dostatnią starością, czy pytać go o jego biedę. Więc kiedy zjadłem, zająłem się wyciąganiem z szafek i z lodówki żywności, którą mógłbym go obdarować. Sporo tego było już na stole, gdy przypomniałem sobie o chlebie.
– Proszę, jeszcze to – położyłem przed nim duży okrągły bochenek, posypany czarnuszką i siemieniem.
– Dziękuję, to chyba chleb z prawdziwej starej piekarni – pokręcił głową. – Rzadko teraz takie się widuje, a jeżeli już, to drogo tam, że strach nawet zajrzeć.
– Młodsza córka sama upiekła w domu, wczoraj mi przyniosła – uśmiechnąłem się. – Przejęła pałeczkę po babci, mojej mamie i czasem piecze dla całej rodziny.
Mężczyzna zaczął pakować jedzenie do torby, dziękując mi z zażenowaniem. A na koniec powiedział, że takich ludzi jak ja, rzadko się spotyka.
– Raczej by psem poszczuli, a nie ugościli przy własnym stole – westchnął. I dodał, że głodnego to teraz mało kto zrozumie, gdy tyle dobrego w sklepach na półkach.
Nakarmić głodnego, to obowiązek
Kiedy poszedł, zamyśliłem się nad jego słowami. Ja akurat rozumiałem, co to głód. Wspomnieniami wróciłem do lat dzieciństwa. Jako najstarszy z rodzeństwa, pomagałem mamie piec chleb. Stary już jestem, pamięć nieraz mi szwankuje, ale tamtych czasów, zapachu chleba, ludzi przechodzących przed naszą furtką i proszących, błagających o cokolwiek do jedzenia, nigdy nie zapomnę. Ani słów ojca…
Mama piekła chleb w każdy piątek, siedem wielkich bochnów, żeby wystarczyło dla całej rodziny na tydzień. Ja jej pomagałem, bo ojciec miał swoją robotę w polu. Tak było do września trzydziestego dziewiątego roku, kiedy to zaczęła się wojna, a wraz z nią głód.
Ja wyrostek jeszcze byłem, ale dobrze zapamiętałem tamte dni, kiedy przez naszą wieś przewijała się fala uciekinierów z miasta, kobiety w ciąży, matki z małymi dziećmi, starsi ludzie. Ojciec ciągnął dla nich ze studni wiadra wody, mama rozdała im wszystkie pomidory z ogrodu i owoce z sadu. W sklepach nie było żywności, bo ludziska wszystko przed wojną wykupili.
Przyszedł czas, że jabłka i pomidory się skończyły, nawet marchew z ogrodu, chleba też nie było, bo mama tyle tylko piekła, żeby dla nas wystarczyło. A oni prosili o chleb, chociażby jedną kromkę, chcieli płacić złotem, pierścionkami… Ojciec zakazał mamie wziąć chociażby grosika, do dzisiaj pamiętam jego surowy poważny głos.
Któregoś dnia, widząc, że tych uciekinierów żebrzących o cokolwiek do jedzenia było coraz więcej, wieczorem w kuchni usiadł za stołem, zmęczony, z zatroskaną twarzą w świetle naftowej lampy. Popatrzył po nas, dzieciach, takim wzrokiem, że aż się skurczyłem w sobie, bo myślałem, że o coś krzyczeć będzie albo może pasa weźmie, zawsze tam żeśmy coś na sumieniu mieli.
Ale on odwrócił głowę do mamy.
– Zosia, zarób dzisiaj rozczyn, a rano upieczesz chleb – powiedział stanowczo.
– Ale jak to, Antek, przecież dopiero wtorek dzisiaj, gdzie tam do piątku – patrzyła na niego zdziwiona. – Jeszcze nie pora…
– Pora – przerwał jej. – Weźmiesz całą mąkę z komory i codziennie będziesz piekła parę bochnów, żeby starczyło dla wszystkich, co głodni do nas przychodzą.
– Ale ta mąka jest dla nas, musi nam starczyć do następnych żniw – zaprotestowała mama.
– Wiesz to, kobieto, czy jakie żniwa jeszcze będą w ogóle? – ojciec popatrzył na nią gniewnie.
– Ale… – jęknęła mama, ojciec jednak nie dał jej dojść do słowa.
– Rób, jak powiedziałem, dzisiaj oni potrzebują chleba, możemy im go dać, wiadomo to, czy my kiedy nie będziemy żebrać o kromkę chleba dla naszych dzieciaków?
Popatrzył na mnie, najstarszy przecież byłem, i powiedział:
– Pamiętaj Władek, nakarmić głodnego jest obowiązkiem każdego człowieka, nie tylko tego bogatego. Biedny też powinien ostatnią kromką się podzielić…
Byłbym gotów na wszystko
Mama piekła codziennie chleb dla uciekinierów, nikt nie odszedł od naszych drzwi głodny. Z czasem zaczynało ich przychodzić coraz mniej, w końcu z rzadka ktoś się pojawił u naszej furtki, wojna się skończyła. Ale Bóg dał, że przez te sześć okrutnych lat, nikt z nas nie przymierał głodem.
To doświadczenie wojennego września i słowa ojca, że nakarmić głodnego jest obowiązkiem każdego człowieka, pozostały we mnie na zawsze.
Nigdy nie przeszedłem obojętnie obok potrzebującego, w takim duchu wychowaliśmy z żoną naszą córkę. I myślę, że Asia nie miałaby mi za złe, że jej naleśnikami podzieliłem się z kimś, kto był bardziej głodny ode mnie.
A te, które zostały, a także pierogi i pasztet jej wypieku, oddałem dla jego wnuków. Sam jestem ojcem i dziadkiem, i też gotów byłbym żebrać, byle żadne dziecko nie wiedziało, co to głód.
Czytaj także:
„Ludzie w pociągu prawie mnie zlinczowali, bo dyskretnie nakarmiłam synka piersią. Miałam pozwolić, żeby był głodny?”
„Ojciec Tosi zniknął bez śladu i zostawił mnie bez grosza przy duszy. Musiałam się sprzedać, żeby nakarmić córkę"
„Ja zaharowuję się na śmierć, byleby syn miał wszystko, czego zapragnie, a ten smarkacz kradnie. Przynosi mi wstyd"