Będzie dobrze – powtarzałam sobie. – Będzie dobrze… W końcu utrata pracy podczas pandemii to nie koniec świata, prawda? Bywają gorsze sytuacje. Mogłam zachorować na… Tu urwałam myśl, bo za kilka dni miałam dostać wynik badania.
Wolałam nie wywoływać wilka z lasu
Wystarczy, że niemal z dnia na dzień, bo obowiązywał mnie dwutygodniowy okres wypowiedzenia umowy, zostałam bez pracy, bez pieniędzy na koncie, bez oszczędności, bo niby jak w tym kraju zwykła kobieta może coś zaoszczędzić i odłożyć na tak zwany wszelki wypadek.
Dałam sobie trzy dni na odpoczynek i oswojenie się z faktem, że zostałam bez pracy. Podobno tak trzeba, bo to dobrze robi na późniejsze szukanie. No więc odczekałam, a potem zaczęłam przeglądać oferty. I popadałam w coraz większe przygnębienie.
Szukałam pracy w zawodzie, ale niczego w okolicy nie znalazłam, a o wyprowadzce nie myślałam. Moja mama, u której nasilała się skleroza, wymagała coraz więcej uwagi i opieki. Nie mogłam znikać na całe tygodnie.
Bez histerii, Dagmara, nie będzie źle, w końcu coś znajdziesz, myślałam kolejnego dnia, siadając do przeglądania ogłoszeń. I kolejnego. I następnego. Po trzech tygodniach darowałam sobie motywujące pogadanki wewnętrzne i tylko szukałam.
Zaczęłam już rozważać złożenie aplikacji na kasjerkę w dyskoncie, bo warunki płacowe wydawały się lepsze niż w niejednym biurze, ale… powstrzymywały mnie jakieś tam szczątkowe ambicje, fakt, że mam wyższe wykształcenie, kursy, certyfikaty językowe, parę lat doświadczenia, więc teoretycznie miałam kwalifikacje do czegoś więcej niż kasowanie bułek i batoników.
Może i miałam, ale po miesiącu nadal byłam bezrobotna
Znajomi, których pytałam o możliwość zatrudnienia, też nie mieli nic sensownego do zaoferowania. Wszyscy raczej zwalniali. A jak zatrudniali, to najczęściej na czarno, z lewą umową, z połową wypłaty pod stołem, z bezpłatnymi nadgodzinami…
Powoli godziłam się z myślą, że jednak w moim zasięgu jest tylko ta nieszczęsna kasa w dyskoncie. I wtedy zadzwoniła do mnie koleżanka ze studiów.
– Daga, potrzebuję pomocy! – zaapelowała dramatycznie.
Jako studentki należałyśmy do grupy fotograficznej. Jeździłyśmy na plenery i robiłyśmy zdjęcia w studiu, które urządziłyśmy w magazynie uczelnianej piwnicy. Obie to lubiłyśmy, ale dla mnie fotografowanie było tylko hobby, zabawą, sposobem na relaks po nauce.
Za to Sylwia po studiach nadal rozwijała swoją pasję i otworzyła studio fotograficzne. I okazało się, że mimo artystycznej duszy ma też głowę do interesów. Kupiła dobry sprzęt, zamieniła największy pokój w odziedziczonym po dziadkach mieszkaniu w atelier i reklamowała się, gdzie tylko mogła – ogłaszała się na internetowych forach ślubnych, założyła własną stronę, roznosiła swoje ulotki do salonów sukien ślubnych i jubilerów.
Straciłyśmy bliski kontakt, każda zajęta swoim życiem, ale czasem gdzieś mi mignęła w internecie jej reklama albo post na Facebooku.
– Masz dalej swój aparat? Zresztą nieważne, mam sprzęt, potrzebuję partnerki! Takiej, co się nie boi.
Okazało się, że pandemia, nie pandemia, ludzie potrzebują zdjęć. Robią fotki swoim dzieciom, psom i sobie samym. Zamawiają sesje zaręczynowe i ślubne, nawet jeśli zrezygnowali z boskiej imprezy na dwieście osób. Mogli odwołać tańce, ale chcieli zachować wspomnienia. Sylwia nie wyrabiała się z robotą.
Za dużo zleceń, za krótka doba
Potrzebowała współpracownika, partnera i pierwszą osobą, o której pomyślała, byłam ja.
Jasne, nie stanowiła wyjątku i nie dawała mi gwarancji stałego zatrudnienia. W branży fotograficznej, jak w każdej innej, mogły pojawiać się mniejsze czy większe kryzysy.
Mogło nie być zleceń, mogły wejść zakazy. A ZUS trzeba płacić. Z drugiej strony obiecała płacić od razu po wykonaniu zlecenia. Więc z braku laku, na kilka tygodni… zgodziłam się.
Wyciągnęłam aparat z pudełka i przeszedł mnie miły dreszcz. Przypomniało mi się, jak to lubiłam, wręcz uwielbiałam. Robić zdjęcia, chwytać doskonałe momenty, idealne chwile, zabawne albo wzruszające. Żadna z nich już się nie powtórzy, ale dzięki zdjęciom można do nich wrócić.
Przypomnieć sobie, jak się wtedy wyglądało, co się robiło, gdzie i z kim. Wracał zapach morza, szum liści, głos ukochanej osoby, uścisk babci…
Zastanawiałam się, czemu właściwie porzuciłam robienie zdjęć
Przecież tak to kochałam. Przecież miałam trochę wolnego czasu i mogłam się tym dalej bawić. Hm, tak jakbym, zaczynając pracę w biurze, schowała swoją przeszłość do pudełka i odstawiła głęboko na pawlacz. Chyba szkoda…
Wybrałam się na spacer po okolicy. Udało mi się zrobić kilka ciekawych ujęć. Motyl na gałązce, sarna na skraju lasu, grzejący się w słońcu kot, pijący wodę rowerzysta, takie obrazki, takie chwile. Nie one jednak były najważniejsze. Wróciła radość. Oczekiwanie. Satysfakcja. To elektryzujące uczucie niepewności i podekscytowania – uda się czy nie?
Zaczęłam od prostego zadania. Zdjęcia do dokumentów. Słaby zarobek i nuda, ale zawsze coś. A Sylwia chciała się przekonać, czy nie odstraszy mnie konieczność robienia żmudnych, powtarzalnych czynności, szybki retusz i bycie miłym dla ludzi, którzy wcale nie musieli być mili dla nas. I często nie byli.
Przychodzili po zdjęcia, na których chcieli wyglądać piękniej niż w rzeczywistości, bardziej jak wyobrażenie samych siebie niż odbicie w lustrze. Fotograf czasem może trochę pomóc naturze, ale bez przesady, zwłaszcza kiedy chodziło o zrobienie zdjęcia zgodnie z wymogami urzędowymi.
Nim się obejrzałam, miałyśmy ręce pełne roboty
Choć już było dawno po Wielkanocy, Sylwia sprowadziła do studia żywe kurczaczki, które piszczały, podobnie jak niezmiennie zachwycające się nimi dzieci, a nawet wypożyczyła dla potrzeb promocji swojego osobistego królika, który cierpliwie pozwalał się brać na ręce i przytulać. A potem indywidualne zdjęcia komunijne.
– I jak? – spytała kontrolnie, kiedy jadłyśmy zamówione na szybko kebaby. Za pół godziny miała się zacząć kolejna sesja. I tak aż do wieczora. – Dajesz radę?
– Daję. Zapomniałam już, jakie to fajne… – przyznałam.
– Więc czemu to rzuciłaś? Byłaś w tym naprawdę dobra, myślałam, że po studiach będziemy razem pracować.
– I pracujemy! – roześmiałam się. – A poważnie… To nie wiem. Presja otoczenia, rodziny, pracodawcy. Trzeba było być „porządnym”, mieć „dobrą” pracę, „lepsze” wyniki…
– W ten weekend jedziemy na wesele. Jeśli ci się spodoba, chcę cię tu mieć jako wspólniczkę na stałe. Nadal jesteś jedyną osobą, którą moja artystyczna dusza potrafi ścierpieć koło siebie.
Biłam się z myślami. Co zrobić?
Dalej szukać pracy, którą moi rodzice docenią i będą dumni, że przekładam dokumenty w banku, nosząc dopasowaną garsonkę i buty na obcasie? Czy rzucić to wszystko w diabły i zająć się czymś, co sprawiało mi mnóstwo radości, choć było nieco ryzykowne i chaotyczne, co bardziej kojarzyło się z przygodą niż pracą i czego rodzice raczej nie pochwalą?
Postanowiłam na razie nie podejmować wiążącej decyzji i dać sobie więcej czasu na zastanowienie się. Zajęcie, które miałam dzięki Sylwii, dawało mi środki do życia i sprawiało, że czułam satysfakcję, kiedy pokazywałam klientom zrobione przez siebie zdjęcia.
Nie chciałam jednak niczego Sylwii obiecywać, bo bałam się, co będzie, gdy pojawi się propozycja pracy w biurze. Czy nie będę wolała znowu wskoczyć do znanego pociągu i jechać po równych torach aż do emerytury?
Życie zdecydowało za mnie
To był wyjątkowy dzień. Panna młoda w białej sukni, welonie i… w gipsie na ręce. Pech chciał, że tydzień przed ślubem bardzo niefortunnie upadła. Postarałam się jak dla samej siebie. Robiłam zdjęcia tak, by ująć na nich to, co najważniejsze: radość, miłość, wzruszenie.
Kiedy pokazałam fotografie młodej parze, oblubienica rozpłakała się jak dziecko. Szlochała na głos, nie mogąc się uspokoić, przepraszała, że płacze, i płakała dalej. Chlipała, pociągając nosem, że nigdy nie sądziła, że będzie mieć takie piękne zdjęcia ślubne. Bała się, że ten gips zniszczy całą sesję i nie spodziewała się, że na zdjęciach będzie głównie widać miłość w oczach jej i męża.
To chwila, dla której warto spędzić dziewięć godzin na czyimś weselu, myśląc nad kolejnymi ujęciami, a potem Bóg wie ile godzin przed komputerem, wybierając, przycinając i obrabiając zdjęcia.
Nic w starej pracy nie dało mi tyle szczęścia co ta chwila, i wiedziałam, że znalazłam swoje powołanie.
Pandemia trwa, a ja na stałe pracuję z Sylwią i tworzymy zgrany duet jako wspólniczki. Nienormowany czas pracy pozwala mi zajmować się mamą, która nie pamięta, że nie pracuję w garsonce. Widzi za to, że jestem szczęśliwa, że się uśmiecham, mówiąc o pracy, więc też się cieszy.
A ojciec nie śmie narzekać, skoro zarabiam i pomagam mu w opiece nad matką. Sama nie wiem, czemu tak się bałam tego, że będą mną rozczarowani. W końcu to moje życie i jeśli ja będę szczerze z niego zadowolona, oni też. Brak szczęścia bierze się z niepewności, a jeszcze nigdy nie byłam tak pewna siebie jak teraz.
Czytaj także:
„Choć miałam męża i córki, wciąż tęskniłam do kochanka z młodości. Po latach odkryłam, dlaczego porzucił mnie bez słowa”
„Mąż wolał siedzieć przed telewizorem od spełniania moich zachcianek. Podeszłam go. Dziś tańczy, jak mu zagram”
„Byłem pewien, że mam w ogrodzie szkodnika, ale okazało się, że całkiem dobrze się dogadujemy, a i on bywa pożyteczny”