Nigdy w życiu nie grałam w totolotka, nie brałam udziału w żadnych konkursach, uznając, że pieniądze trzeba uczciwie zarobić. I nagle coś mi się w głowie odwróciło…
Mój syn prowadzi bar. Taki zwyczajny, nic wielkiego. Ot, raczej kuchnia dla facetów, którzy tęsknią za dobrze usmażoną kiełbasą, kaszanką czy kotletem wielkim jak beret. A takich jest w sumie wielu. Jedni żyją samotnie i nie potrafią gotować lub nie chce im się tego robić, inni pokłócili się z żoną i szukają spokoju. Ważne, że jest kiełbasa z grilla i piwo. No i automaty!
Kiedy dwa automaty do gry stanęły pod ścianą, myślałam, że to szafy grające. Jak on się śmiał, ten mój Tomek, kiedy tłumaczył mi różnicę!
– A więc to znaczy, że mamy teraz w barze takie swoje małe Las Vegas? – zrozumiałam w końcu, o co chodzi.
– Bardzo małe – westchnął. – Ale trochę grosza z tego będzie. Prawdę mówiąc, mamo, nawet całkiem sporo. Tomek nie wtajemniczał mnie, ile dostaje za trzymanie automatów od firmy, która je wstawiła do baru, ale wiem, że to było kilka tysięcy złotych. Za każdy. Dziwne, że to wcale nie dało mi do myślenia. Przecież jeśli ktoś aż tyle płaci za samo postawienie takiego świństwa w lokalu, to ile musi potem na tym zarabiać? Wielokrotność!
W każdym razie automaty cieszyły się popularnością wśród gości dosłownie od pierwszego dnia. Panowie od razu się nimi zainteresowali i, co więcej, bawili się przy tym doskonale, wrzucając do nich drobne pieniądze. A jak się potem okazało, i grubsze także. Sama kiedyś zauważyłam, jak do baru wpadł pewien gość, wyglądający zupełnie zwyczajnie, i w ciągu kilku dosłownie minut postawił i przegrał dwieście złotych!
Zaklął tylko potem siarczyście, ale szybko wrócił do równowagi. Jakby ta przegrana nic dla niego nie znaczyła. „O Boże, ja jeszcze nigdy nie wydałam w takim tempie dwustu złotych!” – pomyślałam wtedy, sama nie wiem, czy z przestrachem, czy z podziwem. Chyba po prostu z pewną zazdrością… Kiedy jeszcze pracowałam w biurze i wpadałam do baru syna ledwie kilka razy w miesiącu, to automaty mnie tak bardzo nie pociągały. Zafascynowały mnie później, kiedy przeszłam na emeryturę.
Emerytura to okropnie nudny czas. Co robić?
Przez pierwsze dwa miesiące cieszyłam się wolnością, a potem zaczęło mi się nudzić. Nie nawykłam do siedzenia w domu, a wnuki już były duże i nie potrzebowały mojej opieki. Wtedy Tomek zaproponował, żebym pomogła mu w barze. Zgodziłam się. Najpierw na próbę, a potem bardzo przypadła mi do gustu ta praca. Znowu byłam potrzebna, za coś odpowiedzialna i między ludźmi, nawet bardziej niż kiedyś, a ja to przecież uwielbiam!
Któregoś dnia zaczęłam z zaciekawieniem obserwować, jak ci klienci grają na automatach. Co to były za emocje! Korciło mnie i korciło, aż pewnego dnia postanowiłam sama spróbować! Wyczaiłam moment, gdy byłam sama, podeszłam z monetą do automatu i… wygrałam! Spadł na mnie złoty deszcz! Oczywiście przesadzam, ale zainwestowałam tylko trzy złote, a wygrałam dwieście! „Kupię sobie na zimę ten płaszcz, który mi się tak podobał!” – postanowiłam zachwycona. To było jak prezent od Mikołaja! Jak niespodziewane urodziny! Nigdy nie zapomnę tego uczucia euforii i podniecenia na widok wypadających z automatu pieniędzy. Zapragnęłam przeżyć to jeszcze raz. Oczywiście życie to nie film, więc przegrałam.
– Oj tam, głupie pięć złotych! – powiedziałam sobie na pocieszenie, ale z tych pięciu złotych zrobiło się w krótkim czasie znacznie więcej – postawiłam całe dwieście złotych, te, które najpierw wygrałam. Zostałam z niczym! – I tak kupię sobie ten płaszcz – pomyślałam wtedy naburmuszona. A po jakimś czasie doszłam do wniosku, że… muszę się odkuć.
To był chyba ten moment, kiedy mogłam się jeszcze wycofać. Ale ja nie chciałam słyszeć ostrzegawczych dzwonków w głowie. Wydawało mi się bowiem, że taki głupi automat to przecież żaden hazard. „Hazard to ruletka w kasynie – powtarzałam sobie. – Albo wyścigi konne. A ja to widziałam tylko w telewizji”. Zaczęłam więc grać, ale w tajemnicy przed synem. Siadałam do automatu tylko wtedy, gdy byłam w barze sama, co zdarzało się często, bo Tomek miał do mnie zaufanie… On jeździł więc po towar, znajdował nowych dostawców, ja przedpołudnia miałam praktycznie dla siebie. Czasami ktoś wpadł coś przekąsić,więc po krótkiej przerwie mogłam wrócić do swojej gry.
Wkrótce zaczęłam przy automatach tak odpływać, że nie słyszałam dzwonka przy drzwiach. Kilku klientów wyszło, nie doczekawszy się obsłużenia, bo nie mogłam oderwać wzroku od migającego kolorowymi obrazkami ekranu automatu, a dłoni od klawiszy…
Okazało się, że niezła ze mnie kłamczucha
„Kiedy wygram prawdziwą forsę, to się Tomkowi za wszystko odwdzięczę!” – marzyłam, w myślach wydając już pieniądze na nowy telewizor, pralkę czy prezenty dla wnuków, na przykład komputer! Słyszałam przecież o tym, że w niektórych knajpach w naszym mieście ludzie wygrywali po osiem tysięcy złotych! To by była moja półroczna emerytura! Niestety, na razie wciąż więcej przegrywałam…
– No cóż, żeby wygrać, trzeba zainwestować! – pocieszałam się. Najpierw stawiałam po kilka złotych, potem po kilkanaście, kilkadziesiąt, aż wreszcie po kilkaset! Nadszedł taki dzień, że zorientowałam się, iż minął dopiero tydzień od wpłynięcia na moje konto emerytury, a ja już nie mam z niej ani grosza! Wtedy to się wściekłam. Ale zamiast się opamiętać i przestać grać, podprowadziłam Tomkowi parę złotych z kasy. Na szczęście los mi dopisał i tamtego dnia wygrałam, zwróciłam więc migiem wszystko, co do grosza. Potem to już bywało różnie…
Nie zawsze podebrane przeze mnie pieniądze wracały na czas do kasy. Po jakimś czasie, żeby nie wpaść, zaczęłam radzić sobie inaczej. Nie nabijałam na kasę co którejś transakcji, zatrzymując pieniądze dla siebie. Oczywiście, nie wydawałam wtedy klientowi paragonu fiskalnego, który jest obowiązkowy. Nikt na to nie zwracał uwagi, oprócz… kontrolera!
Któregoś dnia ten, udając klienta, przyłapał mnie na kręceniu i nałożył na bar karę 300 złotych.
– Przepraszam, po prostu zapomniałam o tym paragonie! – udawałam skruszoną przed synem, wmawiając mu, że to był tylko pechowy incydent.
– Zdarza się, mamo! – skwitował, a ja poczułam jakieś ukłucie w sercu, że go tak paskudnie oszukuję, ale… niewielkie. W każdym razie było ono niczym przy tych bąbelkach, jakie krążyły w moich żyłach, kiedy zasiadałam do automatu! Moja krew zamieniała się wtedy w szampana!
„Żeby wygrać, trzeba grać o duże stawki – tłumaczyłam sobie, ładując w automat dwieście złotych podprowadzone z kasy. – Zysk jest większy, jak się zaryzykuje, to ogólnie znana zasada na automatach”. Jakby na potwierdzenie, automat wygrywał dla mnie zwycięską melodyjkę. „No to dziś mam osiem stówek! – cieszyłam się. – Włożyłam dwie, więc sześć jestem do przodu”.
Najfajniej było, gdy syn wyjechał na ferie
Huk uderzających o metalowe korytko pięciozłotówek, czyli kaskada mojej wygranej, dźwięczała mi w uszach długo po tym, jak wracałam do domu. Miałam swój sposób na wyniesienie z baru takich pieniędzy. Chowałam je w spiżarni, między jedzeniem, a następnego dnia przychodziłam do pracy z torbą na kółkach, taką na zakupy. Ładowałam do niej niepostrzeżenie reklamówkę z drobniakami. Ciężka była, ale Tomek, widząc wózek, nie rzucał się pomagać i go nieść. Inaczej byłoby z siatkami – wtedy na pewno by się z troską zainteresował, co za ciężary w nich noszę.
Monety wpłacałam na konto zawsze z daleka od domu i za każdym razem w innym banku. Tyle się teraz namnożyło tych placówek, że nie było z tym żadnego problemu! Tylko raz jakaś wścibska kasjerka zapytała, skąd mam taką drobnicę.
– Żebrzę pod kościołem! – wypaliłam bezczelnie i od razu spiekła raka; więcej się o nic nie dopytywała. Kiedy kwota oszczędności rosła na moim koncie, miałam poczucie mocy! Przewidując, że Wielka Wygrana jest tuż-tuż, snułam wizję, co zrobię z pieniędzmi: planowałam wyjazdy, podróże, zakupy, inwestycje. Powtarzałam sobie, że gram nie tylko dla siebie, ale też dla bliskich. Kiedy zaś oszczędności topniały do zera, już bez skrępowania czerpałam pełnymi garściami z barowej kasy, chociaż, nie ukrywam, trochę się bałam reakcji syna. Ale już prawdziwy raj dla mnie nastał, kiedy Tomek postanowił wyjechać z rodziną na ferie, na narty…
– Poradzi sobie mama ze wszystkim? – pytał z troską, zostawiając mnie na cały tydzień samiuteńką w barze, sam na sam z moimi ukochanymi automatami! Wtedy naprawdę popłynęłam. Zaczęłam pierwszego dnia od kilkugodzinnej gry, a potem popadłam w jakiś ciąg! Zostałam w barze na całą noc, grając zawzięcie o wysokie stawki.
Rano pamiętałam, aby otworzyć dostawcy, bo inaczej mógł zadzwonić do Tomka, lecz potem otworzyłam bar tylko na chwilę, bo kiedy klienci zaczęli mi przeszkadzać w zbijaniu fortuny, zamknęłam podwoje na cztery spusty! Nie otworzyłam już baru do końca tygodnia, czerpiąc pełnymi garściami pieniądze z kasy.
Czasem wybiegałam – żeby zlikwidować lokatę, którą miałam zostawioną na czarną godzinę, i żeby zaciągnąć dwie szybkie pożyczki. W sumie puściłam w tamtym tygodniu 35 tysięcy złotych…
Teraz wspieramy się z Anią nawzajem
Kiedy syn wrócił z wakacji, chwycił się za głowę. Nie od razu się zorientował, że wszystko przegrałam na jego własnych automatach, bo szłam w zaparte, udając niewiniątko, które nie wie, dlaczego ma debet w kasie. Ale w końcu prawda wyszła na jaw, ponieważ już nie miałam jak spłacić zaciągniętych długów. Tomek najpierw oniemiał, a potem… wysłał mnie na leczenie do grupy Anonimowych Hazardzistów. Boże, ilu ja się tam nasłuchałam historii! Nie miałam pojęcia, że uzależnić się można właściwie od wszystkiego, co przynosi jakikolwiek zysk. Nie tylko od ruletki, kart czy automatów, ale i konkursów audiotele, totolotka, wszelkiej maści loterii, zdrapek czy SMS-ów wysyłanych na numery, z których przychodzą obietnice o wygranej.
Zaprzyjaźniłam się z panią Anią, emerytką tak jak ja. Ona, oglądając telewizję, trafiła kiedyś na kanał z interaktywnymi konkursami dla widzów. „Te pytania są takie proste. Wystarczy tylko zadzwonić!” – pomyślała wtedy. No i zaczęła to robić.
– Raz wygrałam kilkaset złotych, pewnie dlatego się wciągnęłam – zwierzyła się na terapii. – Potem było już coraz gorzej. Kolejna wygrana nie nadchodziła, a rachunki za telefon – opiewające na astronomiczne sumy – niestety, przychodziły co miesiąc. Przez pół roku ukrywałam je przed mężem. Potem się wydało. Na spłatę poszły całe ich oszczędności. „Kobieto, czyś ty zdurniała? – wkurzył się jej mąż. – Jak grać, to tylko w totolotka”.
No i oczywiście Anna na początku niby twierdziła, że już nigdy w nic nie zagra, lecz nie minął tydzień, a rzeczywiście poszła do kolektury. Obstawić liczby. I to nie jeden kupon, ale od razu kilka. Potem kilkanaście, kilkadziesiąt… Wreszcie, gdy znowu wpadła w długi, wylądowała na leczeniu. Teraz obie z moją przyjaciółką wiemy, że hazardzista jest jak alkoholik. Nigdy nie jest wyleczony i wystarczy jeden bodziec, niewinna zdrapka dołączona do gazety, aby znowu puściły hamulce! Dlatego wciąż chodzimy na spotkania naszej grupy, a na co dzień nawzajem się pilnujemy, czy aby znowu którejś z nas nie świecą się podejrzanie oczy i nerwowo nie drżą ręce. Któż bowiem – jeśli nie drugi hazardzista – rozpozna bez pudła objawy kolejnego uzależnienia?
Czytaj także:
Moja narzeczona jeździ na wózku. To dlatego matka nie chce naszego ślubu
Moja żona miała obsesję na punkcie wagi. Nawet w ciąży się głodziła
Nieodpowiedzialny tatuś zostawił dziecko samo przed sklepem. Doszło do tragedii