„Kiedy odeszła ode mnie żona, stałem się nikim. Żyłem na marginesie, całymi dniami piłem i żebrałem o drobne na bułki”

Kiedy zostawiła mnie żona, stałem się żebrakiem fot. Adobe Stock, Mongkolchon
Nigdzie nie byłem mile widziany. Ludzie obrzucali mnie niechętnym spojrzeniem, kiedy szukałem puszek w osiedlowych pojemnikach na śmieci. Widząc moje brudne i zaniedbane ubranie, omijali mnie szerokim łukiem. Nie dziwię im się, sam kiedyś tak robiłem.
/ 27.02.2022 06:06
Kiedy zostawiła mnie żona, stałem się żebrakiem fot. Adobe Stock, Mongkolchon

Dawno nie oglądałem swojego odbicia w lustrze. Kiedyś codziennie patrzyłem na swoją twarz przy goleniu. Martwiły mnie zmarszczki, których kilka miesięcy wcześniej nie było, zastanawiałem się, czy podobam się jeszcze kobietom.

Dbałem o siebie… Przestałem jakieś dwa lata temu

Teraz nie oglądam się regularnie. Dlatego moje odbicie w sklepowej wystawie przykro mnie zaskoczyło. Nie wiedziałem, że aż tak się zmieniłem. Obcy, stary człowiek! Stałem kilka minut, w zdziwieniu lustrując swoją zgarbioną postać i zarośniętą twarz.

– Proszę stąd odejść. Tarasuje pan wejście! – właściciel sklepu wyskoczył na chodnik i wyraźnie dał mi do zrozumienia, miną, tonem i gestami, że nie jestem tu mile widziany.

Nigdzie nie byłem mile widziany. Ludzie obrzucali mnie niechętnym spojrzeniem, kiedy szukałem puszek w osiedlowych pojemnikach na śmieci. Widząc moje brudne i zaniedbane ubranie, omijali mnie szerokim łukiem. Nie dziwię im się, sam kiedyś tak robiłem. Denerwowali mnie włóczędzy krążący po śmietnikach lub stojący pod supermarketem i naciągający naiwniaków na drobne. Uważałem, że to jakiś inny gatunek, dziwny odpad naszej cywilizacji, który w końcu trzeba będzie posprzątać. Umieścić ich wszystkich w Monarach, Świętych Albertach, MOPS-ach, a może wysłać na Marsa, byleby tylko nie przeszkadzali żyć porządnym ludziom.

Przecież nikt normalny nie stanie się ni z tego, ni z owego bezrobotnym i bezdomnym człowiekiem. Uważałem, że wystarczy minimalny wysiłek, prawie nic, żeby tego uniknąć. A jeżeli ktoś nie potrafi spełnić nawet tego minimum, powinien zostać usunięty ze społeczeństwa. Teraz wiem, że się myliłem. I wiem, jak niewiele trzeba, żeby stać się osobą z marginesu…

Kiedy to się stało?

Trzy lata, dwa miesiące i czternaście dni temu opuściła mnie żona. Nie byliśmy przykładnym małżeństwem, jednak łączyło nas wiele. Wspólne wspomnienia, dziecko, mieszkanie. Okazało się, że dla niej to jednak za mało, aby być razem. Mój ojciec zawsze powtarzał, że należy zapuszczać korzenie. Korzenie trzymają cię podczas wichur życiowych, korzenie transportują wodę i życiodajne składniki z głębin, jeżeli na powierzchni wszystko wyschło.

Wyszło na to, że nasz związek nie był korzeniem, a jedynie dziwnym, usychającym odrostem. Z początku się ucieszyłem, że odeszła. Tak, ucieszyłem się, bo nasze uczucie dawno już umarło, a ja przez ostatnie lata czułem się skrępowany niepotrzebnym węzłem.

„Niech sobie idzie precz z tym nowym, lepszym ode mnie mężczyzną! Niech jej będzie na zdrowie! Ja mam już dość życia dla innych. Czas żyć dla siebie” – myślałem.

I żyłem dla siebie, ale smutne to było życie. Próbowałem powrócić do młodzieńczych przyjaźni i miłości, reaktywować to, co było kiedyś dla mnie najważniejsze… Jednak moi dawni koledzy, rodzinne okolice, krewni to był już inny świat, zupełnie inna bajka. Kolorowa we wspomnieniach, ale teraz – obca, szara, smutna i nieatrakcyjna. Do nowych kobiet również nie miałem szczęścia. Po kilku miesiącach zorientowałem się, że jestem sam jak palec. Pierwszy entuzjazm minął, przyszła gorycz. Nikogo wtedy przy mnie nie było, a ja popadłem w dziwny stan nieczułości czy raczej nieodczuwania czegokolwiek. Jakbym umarł za życia.

Nic mnie nie interesowało

Nie myślałem o jedzeniu ani o tym, czy posprzątałem i opłaciłem mieszkanie, czy byłem w pracy, czy powiedziałem komuś coś miłego, czy raczej go skląłem. Wpłynąłem w fazę obojętności i beznamiętnie obserwowałem, jak po trzydziestu latach pracy w jednym zakładzie tracę posadę, jak komornik zajmuje mi mieszkanie za niezapłacone rachunki. Patrzyłem… i było mi to wszystko cudownie obojętne.

To mnie nie dotyczyło, bo ja opuściłem już ten świat. Jakbym mijał wypadek, jadąc samochodem. Przez okno widać rozbite pojazdy, rannych, służby ratownicze. Popłoch i gorączkowe zamieszanie. Odwracam wzrok, spokojnie podnoszę szybę i dodaję gazu, bo muszę zdążyć na spotkanie. Ale dokąd podążam? Czemu tak beztrosko zostawiam wszystkie dotychczasowe sprawy? Nie wiedziałem i z tego powodu nie byłem w stanie niczemu przeciwdziałać.

Gdyby mnie trzymała na tym świecie choćby jedna cieniutka niteczka, może wtedy bym zareagował. Jednak nic takiego nie miałem. Po mnie choćby i potop.

– Tato. Tato, to ja. Michał.

U drzwi rudery, gdzie w ciepłych miesiącach miałem swoje schronienie, stał młody człowiek. Chwilę się w niego wpatrywałem. Kim lub może czym teraz dla niego jestem? Bo ja nie umiałem określić, kim on jest dla mnie. Przypatrywałem mu się w mojej obojętności wobec świata. Co teraz?

– Dzień dobry, jak leci? – burknąłem.

Chyba spodziewał się innego powitania, bo przez jego twarz przemknął ponury cień.

– Tato, coś ty ze sobą zrobił? Szukam cię już drugi tydzień. Chwała Bogu, że jesteś cały. Chodź ze mną. Wróciłem tu, do naszego miasta, wynajmuję mieszkanie. Odbijesz się od tego… dna.

Zlustrował moją kwaterę z obrzydzeniem. A mnie jego słowa wzburzyły. Jakiego znowu dna? Czego on chce? Od trzech lat się nie odzywa, nagle przyjeżdża i chce mi rozkazywać?

– Dziękuję, obejdzie się. Jestem zadowolony z tego, co mam.

– Z czego?! Że stałeś się śmierdzącym menelem? – zdenerwował się Michał.

– Z tego, że nie musiałem przez kilka ostatnich lat słuchać, co powinienem robić i jaki mam być.

Zdenerwowałem się nie na żarty. Na co sobie ten gówniarz pozwala?

– A dlaczego wcześniej sobie tym głowy nie zawracałeś, tylko dopiero teraz? Coś się zmieniło? Ktoś ci nagadał, że jesteś złym synem albo dostałeś awans i nie możesz mieć ojca włóczęgi, bo to niszczy twój prestiż w firmie?

– Jak ci tak dobrze, to sobie zdychaj! – warknął Michał i poszedł.

Po kilku krokach odwrócił się i dopowiedział ze smutną miną:

– Ale zastanów się, jeszcze tu przyjdę.

Poszedł

Z kwatery wychynął Mietek, mój towarzysz w tym zakątku świata.

– Ty głupku! – zacharczał głosem zniszczonym przez picie. – Możesz stąd odejść, a zostajesz? Ile jeszcze musisz dostać kopów, żeby docenić fakt, że ktokolwiek jeszcze sobie tobą głowę zawraca?

– Ja już nie jestem z tego świata. Nie interesują mnie ich sprawy – odparłem.

I oddałbym wtedy wszystko, żeby było tak, jak powiedziałem. Być ponad to, pływać w swoim oceanie obojętności, z dala od problemów. Choćby w biedzie i brudzie. Jednak coś w środku szeptało, że ich sprawy nie są mi całkiem obojętne. Mietek popukał się w głowę i wrócił do środka.

– Mamy co pić? – krzyknąłem za nim.

Dobrze by było się dziś zamroczyć, zapomnieć na chwilę o wszystkim.

– Nie jesteś z tego świata, więc nie pijesz! – Mietek nie był w nastroju do dzielenia się flaszką.

Minęło kilka dni od mojego spotkania z synem. Myśl o nim nie dawała mi spokoju. Może Mietek ma rację? Może trzeba wrócić do starych spraw? Przynajmniej niektórych.

Przecież to moje dziecko

Straciliśmy kontakt kilka lat temu; wyjechał na studia i już nie wrócił do nas. Znalazł dobrą pracę za granicą, ułożył sobie życie. Bo do czego miał tu wracać? Do biedy i skłóconych rodziców. Następnego dnia po jego wizycie zacząłem go szukać, wypytywałem o Michała starych znajomych, którzy jeszcze chcieli ze mną gadać.

Okazało się, że wcale nie przyjechał do naszego miasta z powodu awansu albo czegoś w tym rodzaju. Mieszkał w wynajętym mieszkaniu i nie do końca wiadomo było, czego tu szuka. Czyżby wrócił jedynie dla mnie? Wieczorem podszedłem pod jego okna. Był w domu, widziałem światło w oknie. Czułem, że coś się we mnie zmieniło przez te kilkadziesiąt godzin. Przez dwa lata żyłem poza społeczeństwem, nikogo nie potrzebowałem. Oni również mnie nie potrzebowali, wręcz odrzucali.

Jednak teraz, kiedy zobaczyłem własne dziecko, zrozumiałem, że takie trwanie z dnia na dzień, pełne wolności i braku zobowiązań, ale też bez widoków na jakąkolwiek zmianę, nie jest moim marzeniem. Michał był moją jedyną szansą, żeby wyrwać się z obojętności, odmienić los wyrzutka.

„Zapukać? Może się obraził i mnie wyrzuci?”. Biłem się z myślami, patrząc w okna jego mieszkania.

– Spadaj, dziadek! To nasz rewir! – podeszło do mnie dwóch typków.

Jeden z nich ciągnął wózek. Zrozumiałem, że traktują mnie jak intruza. Po wyglądzie i sposobie bycia bezdomni rozpoznawali się bezbłędnie. A puszki i pozostały złom stanowiły cenny towar. Wiele razy zbieracze bili się o pierwszeństwo w przeszukiwaniu śmietników na osiedlach. Ta dwójka zbliżała się nieubłaganie, twarze mieli zacięte, jeden trzymał w ręku rurkę. Widać było, że nie żartują.

„Nie ma co kusić losu. Trudno, przyjdę jutro”. Przyszedłem następnego dnia, jednak nikogo nie zastałem. Cały dzień się kręciłem, dzwoniłem domofonem. Nikt nie otwierał.

– Czego tu myszkuje? Już mi stąd, bo na policję zadzwonię! – ofuknął mnie jakiś człowiek przy kolejnym podejściu.

Wyglądał na gospodarza domu.

– Syna szukam. Mieszka tu, pod siódemką. Michał ma na imię – wyjaśniłem, najgrzeczniej jak umiałem.

Dozorca spoważniał

Pewnie zdziwił się, że jego lokator ma takiego ojca. Oblałem się rumieńcem wstydu.

– Pobili go – odezwał się po chwili. – Wyszedł wieczorem i jacyś bandyci go napadli. Dostał prętem w głowę, a portfel i telefon zniknęły. Znaleźli go koło śmietnika.

Zmartwiałem. Od razu przypomniałem sobie tych dwóch z wózkiem. Źle im z oczu patrzyło. Gdybym tu został, może Michałowi nic by się nie stało.

– W jakim szpitalu go znajdę? – krzyknąłem, uświadamiając sobie, że mój syn może być w prawdziwych tarapatach.

Dozorca nie wiedział, gdzie go zabrali. Postanowił mi jednak pomóc i podzwonić w różne miejsca. Po piętnastu minutach pędziłem przez miasto. Przez ostatnie trzy lata nie zdarzyło się, bym choć kroku przyspieszył. A teraz biegłem, modląc się, żeby Michał nie umarł.

Wpadłem do szpitala jak bomba

Długo by opisywać upokarzające tłumaczenia, kim jestem dla poszkodowanego. Pielęgniarka ani lekarz dyżurny nie chcieli mi udzielić informacji, nie ufając moim zapewnieniom, iż dowód osobisty gdzieś zgubiłem, ale na intensywnej terapii naprawdę leży mój syn. Coś jednak usłyszeli w moim głosie, coś zobaczyli w moich oczach, bo w końcu udało mi się ich przekonać. Powiedzieli, że żyje i jest stabilny. Kilka dni później mogłem wejść do niego na oddział. Oczy miał otwarte, maszynka obok piszczała miarowo.

– Tata? – wymamrotał.

– To ja. Jestem z tobą. Wyjdziesz z tego – wydukałem, walcząc ze wzruszeniem.

– Zostaniesz trochę? – wyszeptał.

– Zostanę tyle, ile będziesz chciał – odpowiedziałem i chwyciłem go za rękę.

Czułem, że znowu mnie coś łączy z tym światem. Cieniutka nitka, która być może kiedyś zamieni się w mocny korzeń. Jest nadzieja.

Czytaj także:
„Gdy zmarł teść, teściowa się zmieniła. Obsesyjnie interesowała się naszym życiem, nieproszona cerowała moje majtki”
„Czułam, że to dziecko musi żyć. Próbowałam odwieść Kasię od usunięcia ciąży i miałam rację. To dziecko uratowało jej życie”
„Adrian miesiącami mnie dręczył i prześladował. Policja mnie zbyła. Zainteresują się dopiero, gdy zrobi mi krzywdę”

Redakcja poleca

REKLAMA