„Kiedy mąż wrócił po 9 latach, ja byłam zaradną matką dwóch córek. Potrzebowałam tylko jego pieniędzy”

Matka dwóch córek nie chce powrotu męża fot. Adobe Stock
Kiedy wrócił otaczały mnie brudne skarpety, naczynia pozostawione same sobie i wszędobylski syf. Uznałam, że lepiej mi samej z dziewczynkami, a on jest mi potrzebny jedynie do utrzymania siebie i córek.
/ 28.03.2021 10:32
Matka dwóch córek nie chce powrotu męża fot. Adobe Stock

Nie miałam złudzeń, wiedziałam, że trudno będzie po dziewięciu latach odbudować coś, co praktycznie nigdy nie istniało. Nie jesteśmy nowożeńcami! Dlaczego więc nam się w ogóle nie układa?

Pamiętam tamten dzień doskonale. Kiedy rozłączyłam się z mężem, jeszcze przez kilka minut wpatrywałam się w mojego smartfona. Szok nie pozwolił mi się ruszyć. Do głosu dochodziły przeróżne uczucia: niedowierzanie, niepewność, ale też wielka radość. W końcu będziemy razem! Po dziewięciu latach Jarek zdecydował się wrócić z emigracji. Wyjechał do Holandii, kiedy byłam w ciąży z naszą pierwszą córką.

Pech chciał, że kilka dni po tym, jak zobaczyliśmy wreszcie upragnione dwie kreski na teście ciążowym, Jarek stracił pracę. Nowej szukał bezskutecznie przez kilka miesięcy, nasze oszczędności topniały w zastraszającym tempie, a przecież niebawem na świat miało przyjść dziecko.

– Nie ma wyjścia. Jadę do Holandii – oznajmił w końcu mój mąż. Zaczęłam protestować, lecz szybko przedstawił mi racjonalne argumenty, i doszłam do wniosku, że to nie jest wcale taki zły pomysł.

– Kumpel załatwił mi tam dobrze płatną robotę – wyjaśnił. – Odłożę trochę pieniędzy, staniemy na nogi, a za kilka miesięcy wrócę do domu.

„Kilka miesięcy” trwało dziewięć lat

W międzyczasie, w trakcie którejś z rzadkich, kilkudniowych wizyt Jarka w domu, poczęliśmy drugie dziecko. Zostałam sama z córkami na lata… Przychodzące regularnie z holenderskiego konta przelewy tylko w jakimś stopniu wynagradzały mi samotność, z którą borykałam się każdego dnia. Czasem mąż przebąkiwał coś o powrocie, ale oboje wiedzieliśmy, że w naszej sytuacji dobrze płatna praca w Holandii to jedyne rozsądne wyjście. Nie miał nam kto pomóc w opiece nad dziewczynkami, nie było mowy o tym, żebym mogła wrócić do pracy. Z kolei Jarek zarzekał się, że on za dwa tysiące złotych już pracować w Polsce nie będzie.

– Z czego miałbym utrzymać rodzinę? – zadawał retoryczne pytania, a ja przyznawałam mu rację. Daj spokój, poradzę sobie. Dotąd mi się to udawało… Na początku było trudno, jednak nauczyłam się prowadzić samodzielnie dom. Wszystkie obowiązki spoczywały na mnie, nie miałam żadnej pomocy. Kiedy dziewczynki chorowały, to ja jechałam z nimi w środku nocy do lekarza i czuwałam przy ich łóżkach.

Rola Jarka ograniczała się do przesyłania przelewów i rozmów z córeczkami przez Skype’a. Chyba tylko dzięki temu w ogóle go rozpoznawały, gdy przyjeżdżał do domu. A teraz miał wrócić. Tak po prostu. Kolega ściągał go do swojej firmy i tak oto po dziewięciu latach mieliśmy na nowo stworzyć rodzinę, którą nigdy tak naprawdę nie byliśmy. Cieszyłam się, że w końcu będziemy razem, ale byłam też pełna obaw co do przyszłości.

Pierwsze dni po powrocie Jarka niczym nie różniły się od jego krótkich wizyt. Była radość, romantyczna kolacja, seks, czas dla dziewczynek… A potem, no cóż, przyszła proza życia. Szara proza. W moim mężu irytowało mnie dosłownie wszystko. To, że nie opuszczał klapy w toalecie, to, że nie odnosił talerza po obiedzie do zlewu, to, że w nocy chrapał tak głośno, że nie mogłam spać…

– Rany boskie, kto sprzątał po tobie w Holandii? – pytałam, kręcąc głową z niedowierzaniem. Jarek uśmiechał się i wzruszał ramionami.

– No wiesz, pod jednym dachem mieszkało czterech dorosłych facetów – tłumaczył się. – Raczej nie przywiązywaliśmy większej uwagi do porządku. Tyle o ile…

– Świetnie… Tylko wiesz, w domu jest trochę inaczej… W którymś momencie złapałam się na tym, że, nawet jeśli Jarek proponował mi pomoc w codziennych czynnościach, tylko mnie drażnił.

– Dzięki, ale poradzę sobie sama – ucinałam od razu. Dochodziłam do wniosku, że skoro radziłam sobie przez tyle czasu, poradzę sobie i teraz. Tak oto moje małżeństwo konsekwentnie zmierzało w stronę przepaści. W sumie nie kłóciliśmy się często, a jeśli już, to późną nocą, kiedy dzieci zasnęły. Zwykle zachowywaliśmy się po prostu jak obcy sobie ludzie. Bo właśnie tak żyliśmy przez ostatnie lata.

Mam nie zauważać jego wad? Dobre sobie!

Dotarło to do mnie, kiedy Karolinka zachorowała, a ja stanowczo zaprotestowałam, gdy Jarek zasugerował, że on pojedzie z małą do lekarza. To był ostatni dzień przed podjęciem nowej pracy, uznał więc, że wyręczy mnie, abym mogła sobie odpocząć, zanim zacznie bywać rzadziej w domu.

– Pojadę z małą, a ty sobie po prostu poleż. Należy ci się – uśmiechnął się.

– W życiu! Nigdy nie byłeś z nią u lekarza! Nie masz pojęcia, na jakie leki jest uczulona, nic nie wiesz…

– To mi powiedz – przerwał, wyprowadzony z równowagi.

– Nie zapamiętasz!

– Anka! Przestań traktować mnie jak obcego człowieka! Jestem twoim mężem, do cholery, i ojcem dziewczynek! – zdenerwował się. – Powiedziałem, że pojadę z Karoliną do lekarza, więc się nie wtrącaj, i pozwól mi nadrobić zaległości! Spotkaj się z koleżanką, idź na zakupy, cokolwiek. Kobieto, zastanów się, bo niedługo nie będzie czego ratować. Wyszedł, trzaskając drzwiami. Uznałam, że naprawdę potrzebuję chwili tylko dla siebie, aby nabrać dystansu, dlatego umówiłam się z koleżanką.

Nigdy nie lubiłam opowiadać innym o sobie, ale tym razem, zanim się spostrzegłam, opowiedziałam Kaśce o kryzysie, jaki przechodziło moje małżeństwo.

– Wcale a wcale mnie to nie dziwi – skwitowała tylko.

– Co masz na myśli? – zapytałam.

– Nie mieliście nawet okazji nauczyć się żyć ze sobą. Każdy pobyt Jarka w Polsce był jak miesiąc miodowy, a teraz dopadła was proza życia. Wszyscy nowożeńcy, kiedy opadną już emocje, to przeżywają.

– Ale my nie jesteśmy nowożeńcami, do cholery! – zaprotestowałam. – Jesteśmy małżeństwem z ponad dziesięcioletnim stażem!

– Z czego dziewięć Jarek spędził za granicą – wypomniała mi koleżanka. Zawahałam się.

– Myślisz, że… że to minie?

– Myślę, że tak. Musicie się tylko dotrzeć i nauczyć żyć ze sobą. Zwykle dzieje się to w pierwszych latach małżeństwa, ale u was sprawa wygląda nieco inaczej… Czasem trzeba iść na kompromis i, no cóż, przymknąć oko na pewne defekty współmałżonka. Ty też nie jesteś bez wad – zasugerowała. – Posłuchaj bardziej doświadczonej koleżanki. Jestem z moim mężem od trzynastu lat, i my też miewaliśmy lepsze i gorsze chwile.

Przymknąć oko na pewne defekty współmałżonka. Na nieopuszczoną klapę w toalecie? Na chrapanie? Na niewyniesiony talerz? Na skarpetki rzucone na podłogę? Na puste puszki po piwie, walające się po całej kuchni? – Wszystko to są tylko drobiazgi. Nieistotne drobiazgi. Kaśka jakby czytała mi w myślach.

– Kiedyś nauczysz się tego po prostu nie zauważać.

Od tej rozmowy minął rok, a ja ze śmiechem przypominam sobie, jaki szok wywołały we mnie słowa koleżanki. Miałabym tak po prostu przestać się wściekać na Jarka, że nie sprząta po sobie? Że wtrąca się w sprawy, o których nie ma pojęcia? Cóż, tamtego dnia Jarek wrócił od lekarza z receptą na jeden z niewielu antybiotyków, który, o dziwo, nie uczulał Karolinki. Nawet wiedział, że wykupując w aptece lek, musi zadbać o probiotyk dla dziecka! A później zaskoczył mnie, podając córce odpowiednią dawkę i utulając ją do snu…

Nie spodziewałam się, że on może sobie z tym wszystkim poradzić. Wychodziłam z założenia, że ja zrobię to najlepiej, bo mam największe doświadczenie w opiece nad dziećmi. Jednak on wcale nie był takim kiepskim ojcem, za jakiego go miałam. Postanowiłam zaryzykować. Chciałam spróbować. Czy jeśli, tak jak sugerowała Kaśka, po prostu przestanę zwracać uwagę na bałagan, on posprząta się sam?

Posprzątał się! Rękami Jarka. Może zauważenie rozrzuconych po całym mieszkaniu skarpetek i brudnego kubka po kawie zajęło mu nieco więcej czasu niż mnie, ale w końcu mu się udało. Takie drobne spory zdarzały się jeszcze przez dłuższy czas. Nie twierdzę, że jesteśmy idealnym małżeństwem, bo takie nie istnieją. Czasem się pokłócimy, nie odzywamy się do siebie i droczymy, tak jak i inne pary. Nie można tego uniknąć. Mogę jednak zaryzykować stwierdzenie, że jesteśmy udanym małżeństwem. „Trochę” czasu zajęło nam, aby się zgrać, ale wyszliśmy z tej zawieruchy obronną ręką i – co najważniejsze – razem.

Więcej prawdziwych historii:
„Mój mąż popełnił samobójstwo. Zostawił mnie z dwójką małych dzieci, bez grosza przy duszy, za to z ogromnymi długami”
„Miałem dobrą pracę, luksusowy dom i piękną narzeczoną. I to przez jej pazerność wszystko straciłem…”
„Straciłem pracę, pieniądze i szansę na miłość. Wszystko dlatego, że miałem jeden priorytet: napić się”

Redakcja poleca

REKLAMA